Ariana | Blogger | X X X X

środa, 3 stycznia 2018

Mango ratuje świat: Statek Umarłych, Rick Riordan


Seria: Magnus Chase i bogowie Asgardu
Tytuł: Statek Umarłych
Autor: Rick Riordan
Wydawnictwo: Galeria Książki
Ilość stron:
Ocena: 10/10
Opis: Magnus Chase, niegdyś bezdomny nastolatek, jest rezydentem hotelu Walhalla i jednym z wojowników Odyna. Jako syn Frejra, boga lata, płodności i zdrowia, Magnus nie ma wrodzonych skłonności do walki. Ma za to silnych i wiernych przyjaciół, między innymi elfa Hearthstone'a, krasnoluda Blitzena i walkirię Samirę, z którymi dokonał wielkich czynów – pokonali razem Wilka Fenrira i odebrali olbrzymom młot Thora, Mjöllnir. Teraz przed Magnusem najtrudniejsza próba.
Loki uwolnił sie z więzów. Z pomocą zastępów olbrzymów i zombi przygotowuje Naglfar, Statek Umarłych, do wyprawy przeciwko bogom Asgardu, która rozpocznie ostateczną bitwę, Ragnarök. Tylko Magnus i jego przyjaciele mogą powstrzymać Lokiego, ale najpierw muszą przepłynąć oceany Midgardu, Jötunheimu i Niflheimu i dotrzeć do Naglfara, zanim będzie gotowy wyruszyć w rejs. Po drodze spotkają zagniewane bóstwa morskie, nieprzyjaznych olbrzymów i złośliwego, ziejącego ogniem smoka. Ale największym wyzwaniem dla Magnusa okażą się jego własne demony. Czy ma w sobie to, czego potrzeba, by przechytrzyć podstępnego boga oszusta?


„Najpierw zjedz batonika, świat zniszczysz później.


Umarłam. Przepraszam. Pewnie znowu umrę, bo nie mam kiedy ogarniać życia, a jak już znajdzie się wolna chwila, to nie mam na nic siły. Ten semestr ssie. Przy okazji nie miałam też czasu czytać i tylko dlatego „Statek Umarłych” zajął mi ponad miesiąc. Do rzeczy: Riordana tu jeszcze nie było, bo zawsze brakowało mi pomysłu, jak go w ogóle zrecenzować. To jest człowiek, który chyba energię życiową czerpie z bawienia się czytelnikami, robienia sobie z nas jaj, a wychodzi mu tak dobrze, że jeszcze go za to kochamy. Ja za to siedzę w jego książkach od czasów, kiedy fandom Percy'ego Jacksona tworzył najpiękniejsze gównoburze (kurde, tęsknię, teraz „fejm” już nie wywołuje tak pięknych reakcji), zdążyłam napisać kilka słabych fanfików z tego uniwersum, ogarnąć się w kwestii LGBT i przeprowadzić kilka rewolucji – taki ze mnie członek renesansu, 2014 rok był piękny. Magnus Chase już miał to szczęście albo pecha (sama nie wiem), że wyszedł już po upadku Demigods Polska, a teraz się kończy i chyba już zaczęłam tęsknić. Z Percym jeszcze nie trzeba się żegnać, wątpliwe, żeby Apollo dał mu spokój na dłużej niż kilka miesięcy, a Mango już tylko czeka na Ragnarok. W ogóle to słabe, że bez względu na zakończenie, muszę żyć ze świadomością, że te pysie kiedyś zginą w jakiejś ostro popieprzonej apokalipsie. Mitologia nordycka nie ma serca.
Dobra, to czytanie przez ponad miesiąc to może lekka przesada. Tak do 200 stron czytałam jakoś na wyrywki w trakcie wykładów, a potem wkurzyłam się, olałam wszystko i skończyłam w jeden wieczór. Jak macie trochę więcej wolnego czasu niż ja, to Magnusa pochłoniecie dosłownie w dwa wieczory. Jeśli kochacie Riordana, jego poczucie humoru wymieszane z mitologicznym absurdem i czarujące postacie, ta seria jest kwintesencją wszystkiego, co najlepsze w książkach wujka Ricka. (Dobra, przez „czarujące” mam na myśli popieprzone, kluchowate, kochane i złośliwe cinnamon rolls.) Jest dla starszych czytelników niż Percy Jackson, ale ma jego humor i narrację, koncepcją bardziej kojarzy się z „Olimpijskimi Herosami”, a do tego mitologia nordycka już sama w sobie jest bardzo dziwna, dodajcie do tego riordanowe przedstawianie bogów – to taka pizza ze wszystkimi ulubionymi dodatkami i nie mówcie, że nie lubicie pizzy.
Zapraszam na Naglfar, ja już i tak nie żyję! Yay, paznokcie, zombie i... gigantyczne, spiżowe kaczki. No może nie tak od razu, żeby nie było im zbyt łatwo. Jeśli czytaliście „Olimpijskich Herosów” mogę powiedzieć, że to taki bardziej dziki „Znak Ateny” z większą dozą napieprzania się ze wszystkim, co napatoczy się po drodze – w końcu to wikingowie, jak w trakcie rozdziału ktoś nie zarobi w pysk, nie znajdzie się blisko śmierci czy zwyczajnie nie obije sobie jakiejś części ciała, rozdział się nie liczy. Mało? Ryzyko zaliczenia zgonu przed Ragnarokiem co akapit rośnie. Fajna zabawa, nie? Może fabularnie nie jest to jakoś specjalnie odkrywcze – Riordan już robił takie rzeczy, ale jest tak napisane, że nie powiewa nudą. „Statek umarłych” i „Znak Ateny” mają taki sam szkielet, ale reszta jest zupełnie inna. No i w tym pierwszym nie ma Annabeth – profit!
Zawsze trzeba oddać Riordanowi, że jego książki poza dobrą zabawą, mają jakiś sens. Nie, nie zacznę tutaj słodkopierdzących frazesów o rodzinie, miłości i przyjaźni, bo jeśli autor uznaje, że wpajanie tych wartości czytelnikowi jest takie niezbędne, to chyba ma nas za idiotów. Relacje rodzinne odgrywają ważną rolę, ale to nie takie rodzinki Weasley'ów, o jakich myślicie. Spróbujcie tylko, a Hearthstone obrzuci was najgorszymi runami i motywacyjnymi książkami Odyna, ja pomogę. Wiecie, Riordan stara się, żeby jego książki były mądre, ale nie robi tego natarczywie i nie skupia się na truizmach. W tej części akurat mamy przekrój przez najróżniejsze relacje międzyludzkie, rozumienie ich, spostrzeganie własnych błędów, mam nadzieję, że o kwestii tolerancji po dwóch poprzednich częściach wspominać nie muszę. Ale połapałam się w tym dopiero podczas pisania recenzji – taka niespodzianka, wcześniej nawet się nie zastanawiałam co tam się zadziało pod otoczką nawalanki z olbrzymami i powstrzymywania kolejnego końca świata. Doceniam, bo Riordana nie bierze się dla głębszych przemyśleń, to po prostu przyjemne w odbiorze młodzieżówki, które się pokocha, ale nie narzucają zbyt wiele myślenia dopóki się nie zastanowimy, jedynie zgniatają emocjonalnie.
Nie zostało ani trochę miejsca na przynudzanie, ledwo złapie się oddech po jednym bagnie, w jakie wpadł nasz umarły/nieumarły klusek, a z drugiej strony czają się już kolejne paskudy. Trochę jak na studiach. Nie chcę tutaj niczego spoilerować, a to trochę problematyczne. Mitologicznie też jest świetnie, chociaż będę mieć koszmary o kołczu Odynie. Potem się dziwią, że Loki przeszedł na Ciemną Stronę. Więcej bogów, potworów i dziewięciu światów, tak to mniej więcej wygląda! Tylko zabrakło mi mojego ukochanego gigantycznego wiewióra z niewyparzoną gębą. Dodatkowo w końcu cała ekipa ruszyła tyłki z Walhalli, a co za tym idzie – więcej zabawy!
Najlepsze: postacie! W Obozie Herosów mam Nico, w Walhalli jest za to Alex! Jak ja bym chciała zobaczyć ich kiedyś razem z akcji, ale wszechświat chyba by tego nie wytrzymał. No i to ten jeden z niewielu przypadków, kiedy wkręcam się w główną, potencjalną parę i daję się rozbrajać emocjonalnie jak tylko na siebie spojrzą. Nie ukrywajmy, że Magnus x Alex nie było jedną z najbardziej wyczekiwanych rzeczy w tej książce. W sumie: Magnus x Alec, Magnus x Alex, to nie przypadek! Spisek pisarzy! Spisek, mówię Wam! No, ale nie ma tak łatwo i Riordan tutaj najbardziej gra mi na nerwach, emocjach i perfidnie zostawia fałszywe ślady, robi uniki, kombinuje jak się da. To było tak cholernie irytujące, że aż kocham, w jaki sposób bawił się tym wątkiem. Do teraz nie bardzo wiem, na czym to stanęło, jedyne informacje posiadam od Magnusa, ale on też nic nie wie. Jest jeszcze Blitzstone, ale tutaj umownie trzeba przyjąć, że to zbyt oczywiste. Hearth i Blitz i tak zachowują się jak rodzice całej tej zgrai i nie uwierzę, że tam nic nie ma. Poza tym dramy, dramy i jeszcze raz dramy. Cała załoga Wielkiego Banana, jest świetnie napisana i każde ma jakiś problem, sekrety, mroczną przeszłość, no cokolwiek, Magnus, Alex, Mallory, Halfborn, TJ, Sam – Riordan musiał chyba przemyśleć każdy wariant i każdemu coś wcisnąć. W dodatku wszystko wychodzi przez Lokiego, żeby był jakiś wspólny mianownik. Wychodzi z tego wielkie międzyludzkie zaplątanie, a ja kocham takie sprawy.
Ciężko powiedzieć czy jest coś, za co mogłabym uwalić tą książkę, niby na chwilę pojawiła się Annabeth, ale pojawił się też Percy, a z nim transmitologiczny romans między mieczami (Jack i Orkan to kanon, przysięgam). Boli mnie, że muszę to napisać, ale „Statek umarłych” jest genialnym zakończeniem serii. Chcę jeszcze, za bardzo się przywiązałam do tego świata, było zbyt mało czasu na Magnusa i Alex. Dobra, to samo powiedziałabym o Solangelo, ale Apollo ma dostać jeszcze trzy książki, więc jest nadzieja! Koniec, było zbyt dobrze, żebym mogła tak po prostu rozstać się z tą serią. Polecam Mango. Umierajcie dzielnie!

3 komentarze:

  1. Ja na razie zapoznam się raczej z kontynuacją Percy'ego i tą "egipską" serią Riordana, bo na razie do tych książeczek mam dostęp po prostu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystkie młodzieżówki Riordana są warte uwagi i nawet nie wiesz, jak się cieszę, że ktoś będzie czytał "Kroniki rodu Kane". Poza tym polecam mitologię według Percy'ego.

      Usuń
  2. Jestem już po lekturze i ughhh
    No po prostu mam kaca książkowego. Świadomość, że kiedyś i tak wszyscy zginą dobija mocno.
    Riordan zawsze dobry, gównoburze jeszcze lepsze.
    Zawsze jeszcze mamy kolejny tom Apolla.
    Przynajmniej cinnamon rollsów było pełno ^^ (Wincyj dramy i Hearta!)
    Idę umierać, kc, bankietu nie trzeba ;*

    OdpowiedzUsuń