Seria: Magnus Chase i bogowie Asgardu
Tytuł: Statek Umarłych
Autor: Rick Riordan
Wydawnictwo: Galeria Książki
Ilość stron:
Ocena: 10/10
Opis: Magnus Chase, niegdyś bezdomny nastolatek, jest rezydentem hotelu Walhalla i jednym z wojowników Odyna. Jako syn Frejra, boga lata, płodności i zdrowia, Magnus nie ma wrodzonych skłonności do walki. Ma za to silnych i wiernych przyjaciół, między innymi elfa Hearthstone'a, krasnoluda Blitzena i walkirię Samirę, z którymi dokonał wielkich czynów – pokonali razem Wilka Fenrira i odebrali olbrzymom młot Thora, Mjöllnir. Teraz przed Magnusem najtrudniejsza próba.
Loki uwolnił sie z więzów. Z pomocą zastępów olbrzymów i zombi przygotowuje Naglfar, Statek Umarłych, do wyprawy przeciwko bogom Asgardu, która rozpocznie ostateczną bitwę, Ragnarök. Tylko Magnus i jego przyjaciele mogą powstrzymać Lokiego, ale najpierw muszą przepłynąć oceany Midgardu, Jötunheimu i Niflheimu i dotrzeć do Naglfara, zanim będzie gotowy wyruszyć w rejs. Po drodze spotkają zagniewane bóstwa morskie, nieprzyjaznych olbrzymów i złośliwego, ziejącego ogniem smoka. Ale największym wyzwaniem dla Magnusa okażą się jego własne demony. Czy ma w sobie to, czego potrzeba, by przechytrzyć podstępnego boga oszusta?
„Najpierw zjedz batonika, świat zniszczysz później.”
Umarłam.
Przepraszam. Pewnie znowu umrę, bo nie mam kiedy ogarniać życia, a
jak już znajdzie się wolna chwila, to nie mam na nic siły. Ten
semestr ssie. Przy okazji nie miałam też czasu czytać i tylko
dlatego „Statek Umarłych” zajął mi ponad miesiąc. Do rzeczy:
Riordana tu jeszcze nie było, bo zawsze brakowało mi pomysłu, jak
go w ogóle zrecenzować. To jest człowiek, który chyba energię
życiową czerpie z bawienia się czytelnikami, robienia sobie z nas
jaj, a wychodzi mu tak dobrze, że jeszcze go za to kochamy. Ja za to
siedzę w jego książkach od czasów, kiedy fandom Percy'ego
Jacksona tworzył najpiękniejsze gównoburze (kurde, tęsknię,
teraz „fejm” już nie wywołuje tak pięknych reakcji), zdążyłam
napisać kilka słabych fanfików z tego uniwersum, ogarnąć się w
kwestii LGBT i przeprowadzić kilka rewolucji – taki ze mnie
członek renesansu, 2014 rok był piękny. Magnus Chase już miał to
szczęście albo pecha (sama nie wiem), że wyszedł już po upadku
Demigods Polska, a teraz się kończy i chyba już zaczęłam
tęsknić. Z Percym jeszcze nie trzeba się żegnać, wątpliwe, żeby
Apollo dał mu spokój na dłużej niż kilka miesięcy, a Mango już
tylko czeka na Ragnarok. W ogóle to słabe, że bez względu na
zakończenie, muszę żyć ze świadomością, że te pysie kiedyś
zginą w jakiejś ostro popieprzonej apokalipsie. Mitologia nordycka
nie ma serca.
Dobra,
to czytanie przez ponad miesiąc to może lekka przesada. Tak do 200
stron czytałam jakoś na wyrywki w trakcie wykładów, a potem
wkurzyłam się, olałam wszystko i skończyłam w jeden wieczór.
Jak macie trochę więcej wolnego czasu niż ja, to Magnusa
pochłoniecie dosłownie w dwa wieczory. Jeśli kochacie Riordana,
jego poczucie humoru wymieszane z mitologicznym absurdem i czarujące
postacie, ta seria jest kwintesencją wszystkiego, co najlepsze w
książkach wujka Ricka. (Dobra, przez „czarujące” mam na myśli
popieprzone, kluchowate, kochane i złośliwe cinnamon rolls.) Jest
dla starszych czytelników niż Percy Jackson, ale ma jego humor i
narrację, koncepcją bardziej kojarzy się z „Olimpijskimi
Herosami”, a do tego mitologia nordycka już sama w sobie jest
bardzo dziwna, dodajcie do tego riordanowe przedstawianie bogów –
to taka pizza ze wszystkimi ulubionymi dodatkami i nie mówcie, że
nie lubicie pizzy.
Zapraszam
na Naglfar, ja już i tak nie żyję! Yay, paznokcie, zombie i...
gigantyczne, spiżowe kaczki. No może nie tak od razu, żeby nie
było im zbyt łatwo. Jeśli czytaliście „Olimpijskich Herosów”
mogę powiedzieć, że to taki bardziej dziki „Znak Ateny” z
większą dozą napieprzania się ze wszystkim, co napatoczy się po
drodze – w końcu to wikingowie, jak w trakcie rozdziału ktoś nie
zarobi w pysk, nie znajdzie się blisko śmierci czy zwyczajnie nie
obije sobie jakiejś części ciała, rozdział się nie liczy. Mało?
Ryzyko zaliczenia zgonu przed Ragnarokiem co akapit rośnie. Fajna
zabawa, nie? Może fabularnie nie jest to jakoś specjalnie odkrywcze
– Riordan już robił takie rzeczy, ale jest tak napisane, że nie
powiewa nudą. „Statek umarłych” i „Znak Ateny” mają taki
sam szkielet, ale reszta jest zupełnie inna. No i w tym pierwszym
nie ma Annabeth – profit!
Zawsze
trzeba oddać Riordanowi, że jego książki poza dobrą zabawą,
mają jakiś sens. Nie, nie zacznę tutaj słodkopierdzących
frazesów o rodzinie, miłości i przyjaźni, bo jeśli autor uznaje,
że wpajanie tych wartości czytelnikowi jest takie niezbędne, to
chyba ma nas za idiotów. Relacje rodzinne odgrywają ważną rolę,
ale to nie takie rodzinki Weasley'ów, o jakich myślicie. Spróbujcie
tylko, a Hearthstone obrzuci was najgorszymi runami i motywacyjnymi
książkami Odyna, ja pomogę. Wiecie, Riordan stara się, żeby jego
książki były mądre, ale nie robi tego natarczywie i nie skupia
się na truizmach. W tej części akurat mamy przekrój przez
najróżniejsze relacje międzyludzkie, rozumienie ich, spostrzeganie
własnych błędów, mam nadzieję, że o kwestii tolerancji po dwóch
poprzednich częściach wspominać nie muszę. Ale połapałam się w
tym dopiero podczas pisania recenzji – taka niespodzianka,
wcześniej nawet się nie zastanawiałam co tam się zadziało pod
otoczką nawalanki z olbrzymami i powstrzymywania kolejnego końca
świata. Doceniam, bo Riordana nie bierze się dla głębszych
przemyśleń, to po prostu przyjemne w odbiorze młodzieżówki,
które się pokocha, ale nie narzucają zbyt wiele myślenia dopóki
się nie zastanowimy, jedynie zgniatają emocjonalnie.
Nie
zostało ani trochę miejsca na przynudzanie, ledwo złapie się
oddech po jednym bagnie, w jakie wpadł nasz umarły/nieumarły
klusek, a z drugiej strony czają się już kolejne paskudy. Trochę
jak na studiach. Nie chcę tutaj niczego spoilerować, a to trochę
problematyczne. Mitologicznie też jest świetnie, chociaż będę
mieć koszmary o kołczu Odynie. Potem się dziwią, że Loki
przeszedł na Ciemną Stronę. Więcej bogów, potworów i dziewięciu
światów, tak to mniej więcej wygląda! Tylko zabrakło mi mojego
ukochanego gigantycznego wiewióra z niewyparzoną gębą. Dodatkowo
w końcu cała ekipa ruszyła tyłki z Walhalli, a co za tym idzie –
więcej zabawy!
Najlepsze:
postacie! W Obozie Herosów mam Nico, w Walhalli jest za to Alex! Jak
ja bym chciała zobaczyć ich kiedyś razem z akcji, ale wszechświat
chyba by tego nie wytrzymał. No i to ten jeden z niewielu
przypadków, kiedy wkręcam się w główną, potencjalną parę i
daję się rozbrajać emocjonalnie jak tylko na siebie spojrzą. Nie
ukrywajmy, że Magnus x Alex nie było jedną z najbardziej
wyczekiwanych rzeczy w tej książce. W sumie: Magnus x Alec, Magnus
x Alex, to nie przypadek! Spisek pisarzy! Spisek, mówię Wam! No,
ale nie ma tak łatwo i Riordan tutaj najbardziej gra mi na nerwach,
emocjach i perfidnie zostawia fałszywe ślady, robi uniki, kombinuje
jak się da. To było tak cholernie irytujące, że aż kocham, w
jaki sposób bawił się tym wątkiem. Do teraz nie bardzo wiem, na
czym to stanęło, jedyne informacje posiadam od Magnusa, ale on też
nic nie wie. Jest jeszcze Blitzstone, ale tutaj umownie trzeba
przyjąć, że to zbyt oczywiste. Hearth i Blitz i tak zachowują się
jak rodzice całej tej zgrai i nie uwierzę, że tam nic nie ma. Poza
tym dramy, dramy i jeszcze raz dramy. Cała załoga Wielkiego Banana,
jest świetnie napisana i każde ma jakiś problem, sekrety, mroczną
przeszłość, no cokolwiek, Magnus, Alex, Mallory, Halfborn, TJ, Sam
– Riordan musiał chyba przemyśleć każdy wariant i każdemu coś
wcisnąć. W dodatku wszystko wychodzi przez Lokiego, żeby był
jakiś wspólny mianownik. Wychodzi z tego wielkie międzyludzkie
zaplątanie, a ja kocham takie sprawy.
Ciężko
powiedzieć czy jest coś, za co mogłabym uwalić tą książkę,
niby na chwilę pojawiła się Annabeth, ale pojawił się też
Percy, a z nim transmitologiczny romans między mieczami (Jack i
Orkan to kanon, przysięgam). Boli mnie, że muszę to napisać, ale
„Statek umarłych” jest genialnym zakończeniem serii. Chcę
jeszcze, za bardzo się przywiązałam do tego świata, było zbyt
mało czasu na Magnusa i Alex. Dobra, to samo powiedziałabym o
Solangelo, ale Apollo ma dostać jeszcze trzy książki, więc jest
nadzieja! Koniec, było zbyt dobrze, żebym mogła tak po prostu
rozstać się z tą serią. Polecam Mango. Umierajcie dzielnie!
Ja na razie zapoznam się raczej z kontynuacją Percy'ego i tą "egipską" serią Riordana, bo na razie do tych książeczek mam dostęp po prostu ;)
OdpowiedzUsuńWszystkie młodzieżówki Riordana są warte uwagi i nawet nie wiesz, jak się cieszę, że ktoś będzie czytał "Kroniki rodu Kane". Poza tym polecam mitologię według Percy'ego.
UsuńJestem już po lekturze i ughhh
OdpowiedzUsuńNo po prostu mam kaca książkowego. Świadomość, że kiedyś i tak wszyscy zginą dobija mocno.
Riordan zawsze dobry, gównoburze jeszcze lepsze.
Zawsze jeszcze mamy kolejny tom Apolla.
Przynajmniej cinnamon rollsów było pełno ^^ (Wincyj dramy i Hearta!)
Idę umierać, kc, bankietu nie trzeba ;*