Ariana | Blogger | X X X X

wtorek, 29 maja 2018

Coś poszło źle: Wilcza Godzina, Andrius Tapinas


„Chcesz ukryć drzewo, wyhoduj las, chcesz się ukryć między ludźmi, idź na biedy.”


Seria: Miasta pary i kamienia
Tytuł: Wilcza Godzina
Autor: Andrius Tapinas
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 476
Ocena: 4/10
Opis:Wilno A.D. 1905. Wynalazek alchemików z Uniwersytetu Wileńskiego wywrócił życie w Europie do góry nogami. Teraz między miastami Aliansu latają potężne sterowce, po ulicach jeżdżą karety parowe, porządku pilnują golemy, a mechanicy konstruują automatony.
Wilno wyrwało się ze szponów Imperium Rosyjskiego i stało się wolnym miastem – ośrodkiem postępu, nauki i mistyki. A teraz grozi mu niebezpieczeństwo.
Tajemnice alchemiczne, przebiegli szpiedzy, tajne organizacje, miłosne intrygi, przerażające morderstwa, okrutne potyczki w wileńskiej przestrzeni powietrznej, ponure podziemia i dobrze znane postaci historyczne przedstawione w nowym świetle. Przygotujcie się na grozę i niebezpieczeństwa w pierwszej litewskiej powieści steampunkowej!

„Abducet praedam, qui occurrit prior.”


„Wilcza Godzina” naprawdę wiele mi obiecywała. Kiedy zobaczyłam zapowiedź nowej powieści steampunkowej, najwyraźniej z wilczym wątkiem, alchemikami i Wilnem, która to obiecywało zupełnie nieznane mi miejsce akcji, zapragnęłam tej książki. Tak po prostu. Uwielbiam późny XIX wiek/wczesny XX wiek, steampunk i ten klimat pełen magii, pary i obracających się trybików. Jak na złość, musiałam się zawieść. Bardzo chciałabym powiedzieć, że ta książka była genialna, zachwyciła mnie od pierwszej strony i urwała cztery litery. No niestety, okazała się wielkim przerostem formy nad treścią, jakąś dziwną, literacką papką, po której niewiele zostaje w głowie. Przez to też miałam problem za zabranie się do tej recenzji. Nie lubię momentu, w którym uświadamiam sobie, że książka, w której pokładałam pewne nadzieje, okazuje się tak nijakim tworem, że myślę tylko o czytaniu czegoś innego.
Głównym problemem „Wilczej Godziny” jest autor. Naprawdę, z tego mogła powstać świetna historia, ale potencjał został równo zmarnowany. Liczyłam na mocny motyw z wilkami, najpewniej mechanicznymi, ale tytułowych zwierząt było tyle, co szacunku mojego kota do ciszy nocnej. Zero. Gdyby ta książka była moim futrzakiem, zaczęłaby się drzeć o wpół do czwartej. Autor rozwleka się nad wszystkimi zbędnymi szczegółami. Większość rozdziałów rozpoczyna się od szczegółowych opisów jakiegoś miejsca, jakiejś sytuacji, czegokolwiek, co potem okazuje się nie mieć najmniejszego znaczenia. Dodając do tego mnogość perspektyw, wprowadzanych wątków i natłoku wszelkich innych informacji, nie mamy pojęcia, co się właściwie działo z daną postacią, kiedy ostatni raz o niej czytaliśmy. Trzeba się mocno zastanowić, o czym teraz mowa, co musimy sobie przypomnieć – katorga. Wychodzę z założenia, że dobra książka to ta, w której nie mamy problemów z zapamiętywaniem ważnych wątków, wydarzeń i sytuacji. W „Wilczej Godzinie” ciężko wszystko poskładać, a część tekstu w ogóle nie jest istotna. Odnoszę wrażenie, że pisarz zbyt mocno chciał opisać każde miejsce, każde wydarzenie i motywy, żeby tylko nie pozostawiać niedomówień czy sprawiać, że to czytelnik ma sobie łączyć wątki. No i do tego fabuła, która jest tak rozstrzelona przez te wszystkie perspektywy. Rany, ile tych wątków można było opisać bez wyciągania ich na pierwszy plan, jak wiele było tu rozwlekania się nad sprawami nieistotnymi. Nie pamiętam dokładnie, z ilu punktów widzenia obserwowałam tę historię, zbyt wiele postaci, ale jeśli każda perspektywa odnosi się do innej postaci, innej sytuacji, innego wątku, które potem jakimś dziwnym trafem zaczynają się splatać, to mózg odmawia współpracy. Nie ma tu spójności, żeby chociaż jakoś dobrze przechodzić między jednym, a drugim. Ta książka jest poszatkowana na każdy możliwy sposób! Dodając rozwlekłe opisy, robi się z tego czytelniczy koszmar. Potwornie to wymęczyło.
Mam wielki problem z fabułą, która zapowiadała się zupełnie inaczej. Oczekiwałam jakiegoś magicznego kryminału z mechanicznymi stworami, magią i intrygami. Tutaj w sumie latamy po Wilnie z punktu A do punktu B, potem nagle zmieniamy dzielnicę i nie bardzo wiadomo, czego oczekiwać. Motyw bionika – ciekawy, ale kompletnie olany. Pojawia się na koniec i zostaje prawie natychmiast rozwiązany. To mogła być podstawa tej książki, bionik mógł być tym punktem zapalnym, mógł wprowadzać taki mroczny, magiczny klimat, być największą intrygą, tajemnicą, a został potraktowany po macoszemu, nie miał szansy w ogóle pokazać swojego potencjału. Za dużo skupiania się na sprawach nieistotnych, rozwlekania się nad relacjami, rzeczami i motywami, które nie mają żadnego znaczenia. Wątek, który miał być tym najważniejszym miał za mało uwagi, a został rozwiązany w sposób śmieszny, banalny, okazał się największym zawodem. No przyszła sobie taka Miła i nagle wszystko się naprawiło. Cholera, nienawidzę takich rozwiązań, to aż krzyczy „nie wiedziałem, co zrobić”. Autorowi bardziej chodziło o rozwodzenie się nad samym Wilnem i postaciami, niż na poprowadzeniu książki. Czuć, że zabrakło tu jakiegoś planu działania. W dodatku autor chyba nie ma ochoty dzielić się z nami informacjami. W jednym wypadku ciągle pisze jaka to tajemnica, ale nie wyjaśnia o co chodzi, rozwodzi się nad dziwnymi wydarzeniami, postacią Miły, ciągle powtarza pewne utarte frazy. Nie wiadomo, co się właściwie wydarzyło z tą dziewczyną, kim jest, czemu w ogóle jest ważna. Nie lubię tego, bo Miła jest jednak jedną z ważniejszych postaci, a nic o niej nie wiemy. Kiedy po raz setny czytałam „dzień, który zmienił wszystko” bez wyjaśnienia, co się tego dnia stało i czemu, miałam ochotę rzucić książką. Jak już się tak bawimy, to podajemy informacje! Można albo delikatnie dawać znać, że tutaj coś się rozwinie, albo od początku naciskać na wagę tego wątku, ale przy tym szybciej odkrywać karty. Nie da się mieć ciastka i zjeść ciastka. W tym wypadku właśnie tak to jest i widać, że sam autor miał problem z unikaniem tego motywu, bo dosłownie w każdym występie Miły powtarzały się te same zdania, które sugerowały, że ona jest ważna, ale nie wiadomo czemu, jak i skąd. To jak Maas udająca, że Feyre i Rhys nie będą razem, chociaż przy okazji sugeruje, że będą. Halo, to nie działa! Fabularnie ciężko tu znaleźć punkt zaczepienia.
Postacie też nie zachwycają. Miła sprawia mi szczególny problem, poza wspomnianym wyżej wątkiem. Ona ma osiemnaście lat, a zachowuje się jak głupiutka dziesięciolatka. Nie chodzi mi tu o różnicę między naszymi czasami, a tamtymi. Jej zachowania, styl wypowiedzi, poziom myślenia zupełnie nie pasują do wieku. Robi się z niej dziecinną, głupią laleczkę, która przy okazji jest określana jako najważniejsza postać, chociaż nie wiadomo, czemu. Nie da się jej lubić. Poza tym przewija się od cholery postaci, które są mdłe, nijakie, wręcz kartonowe, ewentualnie zbyt pominięte, nierozwinięte, żeby można było się o nich jakkolwiek wypowiedzieć. Jedynie legat – Antoni Srebro – wydaje się postacią z charakterem, konkretnym celem i naprawdę jemu się kibicuje. To jedyny jasny punkt w tej plejadzie nijakości. Człowiek wie do czego dąży, zna swoją pozycję i popycha całą akcję do przodu. Kiedy przy rozdziałach innych bohaterów umierałam ze znudzenia, na widok Srebra czułam jakąś iskierkę nadziei, że chociaż na chwilę się rozerwę. Dziękuję, to mój zbawca!
Ostatecznie było kilka dobrych pomysłów, postać, która zachęcała mnie do dalszego czytania, ale to zbyt mało. „Wilcza Godzina” nie miała szansy stać się dobrą książką, skoro autorowi bardziej zależało na pokazaniu Wilna i porozwlekaniu się nad rzeczami nieistotnymi, niż na stworzeniu intrygi, która porwie wszystkich czytelników. Pokazywanie kawałka świata poprzez ciekawą książkę zawsze doceniam, ale bez przesadzania. Najpierw fabuła, najpierw postacie i dobry plan, potem dopiero wycieczki krajoznawcze. Jeśli zabieramy się za steampunk, fantastykę ze zbrodnią w tle i magicznymi eksperymentami, to w pierwszej kolejności oczekujemy właśnie tego, nie opowieści o mieście. Zawiodłam się, choć nie potrafię zupełnie zjechać tej książki. Kontynuacji pewnie nie ruszę, choć pomysł był ciekawy. Po prostu już wiem, że nie warto się męczyć z wielkim blokiem tekstu dla kilku stron magicznej przygody.

Książkę otrzymałam dzięki portalowi Czytam Pierwszy
Książkę otrzymałam dzięki CzytamPierwszy.pl
2

czwartek, 24 maja 2018

I raz, i plask, i dwa, i plask: Wiedźma z lustra, Maggie Stiefvater


„Rex Corvus, parate Regis Corvi.

Król Kruków, zróbcie drogę dla Króla Kruków”


Seria: Kruczy Cykl
Tytuł: Wiedźma z lustra
Autor: Maggie Stiefvater
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 413
Ocena: 10/10
Opis: Blue Sargent dorasta w domu pełnym kobiet, z których każda jest jasnowidzką, medium lub wróżką. Nie bardzo umie odnaleźć się w towarzystwie przeciętnych nastolatków. Jednak jej przyjaciele – uczniowie elitarnej męskiej szkoły Aglionby – z pewnością nie są przeciętni: Noah Czerny – duch zamordowanego przed laty chłopaka; Ronan Lynch, który potrafi wyjmować przedmioty ze swoich snów; Adam Parrish – zamknięty w sobie, obdarzony magicznymi zdolnościami. I wreszcie Gansey – lider całej grupy, który budzi w niej uczucia, o jakie by się nie podejrzewała…
Ich celem jest znalezienie legendarnego walijskiego króla Glendowera. Są bliżej niż kiedykolwiek dotąd. Ale nie tylko oni go szukają…
Wokół przyjaciół zaciska się pajęcza sieć intryg, gróźb i kłamstw. W dodatku pod ziemią znika matka Blue, Maura. A w jaskiniach czai się jeszcze ktoś. Ktoś, kogo nie wolno obudzić pod żadnym pozorem…

„Królowe i królowie

Królowie i królowe

Niebieska lilia, niebieska lilia

Korony i ptaki

Miecze i istoty

Niebieska lilia, niebieska lilia”


Moja przygoda z Kruczymi Chłopcami zaczęła się już kilka lat temu. Wiecie, te czasy, kiedy jeszcze nikt nie kojarzył Gansey'a czy Ronana, na polskim bookstagramie nie było prawie żadnych zdjęć tych książek. Zakochałam się w nich, byli piękni, magiczni, dumni, pogubieni... Byli nowymi Huncwotami, a czego nie myślałabym o Potterze – Huncwoci na zawsze zostaną moimi ukochanymi kluchami. Do tego Blue, która tak ładnie wykluczała wątek romantyczny. Maggie miała świeży pomysł, wyszła z mitologią, o której jeszcze nie słyszałam, delikatnie zabawiała się magią. Zakochałam się, a potem jakoś tak wyszło, że nigdy nie wyrabiałam się z kupieniem pozostałych dwóch tomów i tak docieramy do roku 2018, kiedy wreszcie mam całość i wracam do Cabeswater. Tęskniłam, moje kluchy!
To zaskakujące, ale po tak długiej przerwie nie miałam najmniejszego problemu wślizgnąć się w środek tej historii. Okazało się, że pamiętałam więcej, niż podejrzewałam, a i tak nie potrzebowałam jakoś wiele informacji. Po prostu wiedziałam, gdzie historia stanęła, znałam najważniejsze wydarzenia i leciałam dalej. Maggie ma to do siebie, że nie rozwleka się zbyt mocno nad rzeczami zbędnymi. Czuć, że ta seria ma jakiś określony plan, który skrupulatnie się wypełnia, wszystko się łączy, nie robi się z tego „Moda na sukces”. Za to wyjątkowo lubię kruczy cykl. Ta seria ma taki wyjątkowy klimat, wszystko toczy się dość spokojnie, czujemy ten sielski klimat małego miasteczka, sennego lasu, fabuła rozwija się szybko, ale przy tym jest dość łaskawa. Mamy czas przetworzyć wszystko, połączyć wątki, zatrzymać się na chwilę, żeby popodziwiać krajobrazy czy przez moment pozachwycać się pięknymi relacjami głównych bohaterów. Dla mnie to taki odpoczynek dla mózgu. Kocham książki gnające na złamanie karku, walące zwrotami akcji z każdej strony, ale nie można tak cały czas. Sięgnięcie po przygody Gansey'a i jego paczki to świetny sposób na zrelaksowanie się po jakiejś wyjątkowo zakręconej książce.
„Wiedźma z lustra” nie ustępuje poprzednim tomom, już na początku przypomniałam sobie, za co kocham kruczy cykl. Fabularnie niewiele się zmienia, chłopcy i Blue nadal poszukują Glendowera, a przy tym pakują się w dziwne tarapaty, bawią się starożytną magią, przeżywają własne dramaty, prowadzą pogawędki z magicznym lasem. Chyba nie ma tu wielkiej filozofii, prawda? Fabuła polega na odkrywaniu i rozwiązywaniu kolejnych tajemnic, zagadek, zdobywaniu coraz to nowych informacji na temat Króla Kruków. Jeśli czytaliście poprzednie dwa tomy, dobrze wiecie, jak to wygląda, a dużo więcej nie mogę napisać, bo zaspoileruję. Pojawia się coraz więcej magii, pięknych i przerażających zjawisk, a nasi bohaterowie są coraz bliżej ich upragnionego celu. Chyba wszyscy chcemy wreszcie poznać tajemniczego króla, dotrzeć do jego przebudzenia i zobaczyć, jak to się zakończy. Jeśli to czytacie, pewnie daliście wciągnąć się w poszukiwania.
Nie da się tu pominąć najpiękniejszych elementów tej serii, a są nią bohaterowie. Autorka jest doskonale świadoma tego, jak postrzega się relacje głównych bohaterów i wyciska z nich wszystko, co się da. Gansey, Ronan, Adam, Noah i Blue są ze sobą tak ciasno splątani, tak emocjonalnie połączeni, że czytelnika coś ściska od środka, kiedy tylko pojawiają się w liczbie większej niż jedno. Nie! Wystarczy, że któreś myśli o innych! Maggie sama świetnie to określa: oni wszyscy po prostu się kochają. Nie każde tak samo, ale widać to ich wzajemne zauroczenie, zaufanie, momentami napięcia wynikające z tego, że każdemu zwyczajnie zależy na innych. Wreszcie widać, jak te wszystkie relacje dojrzewają. Chociażby Adam, który w drugim tomie zrobił się irytującym dupkiem, do którego nie docierało zupełnie nic poza jego punktem widzenia. On wreszcie zaczyna się starać. Scena na sklepowym parkingu, jak z Ronanem wydurniają się w wózku z zakupami była cudowna. Poza tym dotarło do niego, że reszta chce mu zwyczajnie, po przyjacielsku pomóc. Ronan jest po prostu moim ulubieńcem i perfidnie kojarzy mi się z pewnym psim czarodziejem. Chyba jego historia jest najbardziej poplątana, tajemnicza i bolesna, w dodatku czekam aż wreszcie się z czymś zdradzi. Jeszcze nie tym razem, ale czekam. Gansey i Blue też im nie ustępują, już pomijając te splątane relacje wszystkich ze wszystkimi. Wiemy do czego ta dwójka dąży, chociaż nie wiadomo jak to będzie, bo... No bo, pamiętamy, kogo Blue widziała na początku pierwszego tomu. Jednak mimo to czujemy, że oni dążą do romansu, ale nie jest to natarczywe, pozostają w tle, sami starają się jakoś to ograniczać, chociaż plączą jeszcze bardziej. Rany, z nic
h wszystkich powstaje jakiś wielki supeł. Jednak są przy tym piękni, zbyt zapatrzeni w resztę, żeby zachowywać się jak egoistyczne buce (Ronan ma po prostu charakterek) i tworzą dzikie pułapki emocjonalne. Poza nimi, magią i poszukiwaniami Glendowera niczego więcej nie potrzeba. Chociaż Maggie dba, żeby nie wpadać w monotematyczność i stara się jeszcze ubarwić tą zabawę.
„Wiedźma z lustra” jest jeszcze bardziej magiczna, zawiła, mroczna i naładowana emocjonalnie. To świetna kontynuacja, jeśli mogę tak to nazwać. Tu następne tomy są kolejnymi fragmentami jednej, wielkiej układanki. Końcówka jak zawsze wyrywa z tej leśnej sielanki, podbija poziom adrenaliny, dodaje więcej mroku i sprawia, że chce się jak najszybciej dorwać kontynuację. Kruczy cykl jest trochę jak dobre wino. No jakoś tak, wino im starsze, tym lepsze, tutaj im dalej w historię, tym lepiej. Jakoś tak to miało być, wiecie o co mi chodzi! Polecam całą serię, a jeśli zastanawiacie się nad czytaniem kontynuacji, nie macie co zwlekać!

„I raz, i plask, i dwa, i plask...”
0