Ariana | Blogger | X X X X

niedziela, 30 września 2018

Jak (nie)zostać magiem: Pierwszy rok, Rachel E. Carter


„Jak myślisz, ile razy możesz zginąć, zanim naprawdę oszalejesz?”


Seria: Czarny Mag
Tytuł: Pierwszy Rok
Autor: Rachel E. Carter
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 364
Ocena: 7/10
Opis: Rudowłosa piętnastolatka Ryiah (zwana Ry) i jej brat bliźniak Alexander mają jedno marzenie: zostać magami. Realizacja tego celu się przybliża, gdy zostają przyjęci do Akademii Magii. Okazuje się jednak, że kandydatów na adeptów jest wielu, zaś rodzeństwo wyróżnia się na tle rówieśników niskim pochodzeniem, brakami w wiedzy i niedostatkiem siły fizycznej. Wywodzący się z arystokratycznego rodu książę Darren i jego przyjaciółka Priscilla szczególnie dają odczuć rodzeństwu, gdzie jest ich miejsce. Ry odstaje od grupy tak wyraźnie, że padają nawet sugestie, iż powinna zrezygnować. Dziewczyna jednak się nie poddaje, potajemnie przesiaduje w bibliotece, ćwiczy walkę wręcz z córką rycerza Ellą. Nieoczekiwanie z pomocą Ry przychodzi jej dotychczasowy wróg, Darren. Chłopak zaczyna okazywać jej swoją sympatię. Czy to podstęp? Czy Ry uda się zdać egzaminy i kontynuować naukę w wymarzonej szkole? Opowieść o Ryiah i Alexie, młodych adeptach Akademii Magii, to pierwsza część trzytomowej sagi Czarny Mag.

„Ludzie, którzy mówią ci to, co chcesz usłyszeć są najbardziej niebezpiecznymi wrogami.”


Ostatnio mam taki czas, że wszystko mnie ściąga w stronę fanficków. Wszystko przez Ahsokę. Teraz jakimś dziwnym trafem wpadła mi w ręce książka, która przypomniała mi te złote czasy. I to od dobrej strony! Skusiłam się na „Pierwszy rok” chyba ze względu na totalną głupotę. Brat głównej bohaterki nazywa się Alexander. Koniec. To był mój powód. Reszta zabrzmiała dla mnie jak taka typowa młodzieżowa fantastyka i stwierdziłam: dobra, Lucy, weź, zobacz. Nie powiem, żebym podjęła złą decyzję.
Ryiah pochodzi z niezbyt zamożnej rodziny, jednak ma wielkie ambicje. Pragnie zostać magiem bojowym. Po tym jak jej brat bliźniak odkrywa, że posiada magię, wspólnie wybierają się do Akademii. Ry jeszcze nie potrafi wydobyć z siebie mocy, ale wierzy, że ma potencjał, by przetrwać próbny rok. Jednak szaty maga są tylko dla najlepszych, a ona niczym się nie wyróżnia na tle setki innych uczniów. Nauka w Akademii wydaje się ponad ludzkie siły, a mistrzowie zrobią wszystko, żeby odesłać jak najwięcej nowicjuszy do domu.
Szczerze przyznam, że ta książka dobrze mi zrobiła. Jest dość jednowątkowa, autorka skupia się głównie na przedstawieniu pierwszego roku Ry w Akademii. Nie ma tu wielu intryg, końców świata czy wojen wiszących nad królestwem. No i jest książę. Chociaż tak naprawdę wszystkie wydarzenia wpisują się w taką szkolną rzeczywistość. Jednak ta konkretna placówka jest wymagająca na wszystkich poziomach, od zadań domowych po ćwiczenia fizyczne i magiczne. Ja przy „Czarnym magu” po prostu odpoczywałam i dobrze się bawiłam. Tylko tu pojawia się pewna kwestia...
To fanfic. Nie w takim konkretnym znaczeniu, po prostu ta książka prezentuje styl, który pojawia się w dobrej twórczości fanowskiej. Jest jak te wszystkie opowiadania z Pottera, które czyta się po prostu dla rozrywki. No i nie da się ukryć, że podczas czytania cały czas w mojej głowie bzyczał taki cichy głos. Podpowiadał mi, że to musiało się urodzić na Draco i Ginny połączonej z Hermioną. Nie mam pojęcia, jak naprawdę było, ale to się czuje. Różnica polega na tym, że Darren nie jest taką konkretną kalką Malfoy'a, działa to bardziej na zasadzie pewnych podobieństw. Muszę też autorce oddać, że nie jest to tak nachalne. „Pierwszy rok” nie daje tu zbyt wiele romansu – i dobrze. Na takim poziomie, na jakim to jest, ciężko by było coś tu zawalić. Jestem wielką przeciwniczką tych wszystkich romansideł z Dracze i nie zdzierżyłabym, gdyby coś takiego wybijało się na pierwszy plan. W efekcie po prostu wędrujemy z główną bohaterką przez kolejne miesiące w Akademii, a gdzieś z boku kręci się Darren. Wiadomo, o co chodzi, ale pani Carter jakimś sprytnym sposobem przedstawia to tak, że czytelnik nawet chce trochę więcej. Schematyczne, fanfickowate, ale na swój sposób dobre. Tak się prezentuje „Pierwszy rok”.
Ciężko tu mówić o jakiejś wybitności. Nie ma wielkich zwrotów akcji, cała książka jest dość przewidywalna i napisana dość przeciętnie. Tylko też mam wrażenie, że autorka się z tym nie kryje, a po prostu przedstawia swoją historię najlepiej jak umie. Nie ma bezsensownego bełkotania, dłużących się opisów czy dialogów, grafomańskich scen między Ry a Darrenem. Carter nie chce nam tu przedstawić najsłuszniejszego, najpiękniejszego romansu w dziejach, niczego nie próbuje nam wmawiać. To jest jej zaleta. Kilka razy powinęła jej się noga. Podczas egzaminów ta przydługa rozmowa Ry i Darrena była po prostu głupia. Kto, idąc na egzamin decydujący o jego marzeniach, zatrzymuje się, żeby pogadać z innym uczniem? Ona mogła to załatwić później. Nie da się też ukryć, że postacie są bardzo schematyczne, a sama Ryiah to taka Mary Sue. Ale tutaj też coś mi każe powiedzieć, że nie było to aż tak złe. Jednak były momenty, w których nasza bohaterka dostawała po tyłku, na wszystko musiała sobie zapracować, a jak już jej się udawało albo jak była przedstawiana pozytywnie nie było w tym przesady. Bo jasne, można było zrobić z niej maga wszech czasów, dać jej wypasioną moc i tylko wrzucić w odpowiednim momencie, jak cały świat uświadamia sobie, że jest najlepsza. Ale autorka tego nie zrobiła! Na koniec ma się to poczucie, że dobra, to musiało się tak skończyć, ale nie było to zrobione po łebkach, żeby tylko pokazać czyjąś zajebistość. Ma się świadomość, że jednak Ryiah musiała się na to napracować i nadal nie jest kimś wybitnym.
Przyznaję, że trochę dałam się złapać w pułapkę. Darren. No książę, jak książę. Taki niby rozpieszczony dzieciak, który ma wielkie ego i jeszcze większą grupę adoratorek, a do tego jeszcze utalentowany. Oczywiście, kilka razy pokaże lepszą twarz i wcale nie jest taki zły, jak sądzą pozostali bohaterowie. Tylko że książę ma pewien urok i jestem dość ciekawa jego relacji rodzinnych. Mam nadzieję, że to zostanie pociągnięte w kolejnych tomach. Poza tym bardzo potrzebowałam czegoś, przy czym po prostu będę czytać bez większego wysilania mózgu. W ogólnej ocenie „Pierwszy rok” jest średni, ale też chcę zaznaczyć, że świetnie sprawdzi się do odpoczynku. Jest wiele genialnych książek, jasne, ale czasami to przytłacza i w tym momencie można wyciągnąć takiego „Czarnego Maga” i na chwilę odpocząć. Przy okazji nie będziecie mieli rozbuchanego romansu, wychwalanych pod niebiosa głównych bohaterek i nietrzymającej się kupy fabuły. Odnoszę wrażenie, że większość „guilty pleasure” właśnie tak wygląda, a nie o to w tym chodzi. Jeżeli macie dość tego typu „fantasy” romansideł, ale też chcecie coś naprawdę lekkiego, „Pierwszy rok” będzie wręcz idealny. Czyta się go wyjątkowo szybko i nie ma się poczucia, że mózg ucieka ci uszami. Na dodatek nawet chce się sięgnąć po kontynuację.
Na zakończenie: chwała Uroborosowi za zmianę okładki! Przepraszam, ale ta zagraniczna jest tragiczna! Przy tej polskiej grafik odwalił kawał dobrej roboty. W dodatku wersja recenzencka zyskała ozdobę w postaci nazwiska recenzenta na okładce. Naprawdę wyjątkowo miło mi się zrobiło, jak po otworzeniu paczki zobaczyłam, że ja tam jestem.
PS Jak już zaczęłam od Alexa – no był i w sumie miło czasem było go zobaczyć, ale ja tak po prostu poleciałam na imię.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Uroboros.
2

czwartek, 27 września 2018

Być złotą rybką wśród rekinów: Alan Cole nie jest tchórzem, Eric Bell


„Wolę mieć pod górkę, będąc sobą, niż z górki będąc kimś innym.”


Tytuł: Alan Cole nie jest tchórzem
Autor: Eric Bell
Wydawnictwo: YA
Ilość stron: 318
Ocena: 7/10
Opis: Przezabawna i przejmująca opowieść o dorastaniu, coming oucie i na pozór normalnej rodzinie. Któż tego nie zna? W szkole Alan Cole robi wszystko, żeby nie zniknąć w tłumie, przede wszystkim spędza mnóstwo czasu ze swoimi przyjaciółmi Zackiem i Madison. Ale w domu… W domu Alan jest tak cicho, jak tylko się da. Stara się nie podpaść bardzo surowemu ojcu, który ledwo tłumi coraz większą agresję, unika brata Nathana, który właściwie się nad nim znęca. Nie ma oparcia w matce, przeżywającej od dłuższego czasu załamanie. Pewnego dnia Nathan zmusza Alana do podjęcia wyzwania. Każdego dnia przez tydzień będzie musiał wykonać pewne niezwykle trudne zadanie. Jeśli Alan przegra, Nathan zdradzi jego sekret: Alan jest gejem i na dodatek podoba mu się kolega z klasy. Co zrobi chłopak? Jak długo wytrzyma szantaż starszego brata i czy wreszcie przeciwstawi się ojcu?


„Podejrzewam, że zazwyczaj rzeczy, które trzeba zrobić, nie są tymi, które chce się zrobić.”


Alan Cole to zwykły uczeń szkoły średniej. Niewyróżniający się z tłumu, spokojny, utalentowany plastycznie. Jednak ma pewien sekret: jest gejem, w dodatku podkochuje się w jednym z popularniejszych chłopaków z rocznika. Nikt również nie wie, jak wygląda rodzinne życie Alana. Ojciec: wymagający, surowy, nieznoszący sprzeciwu. Starszy brat: agresywny, pełen nienawiści do Alana. Matka: stłumiona przez męża, nie potrafiąca się sprzeciwić. Pewnego dnia Nathan odkrywa orientację seksualną jego młodszego brata i postanawia wykorzystać to przeciwko Alanowi. Tworzy listę zadań niemożliwych do wykonania, ten z braci, który wykona ich więcej, będzie mógł zdradzić sekret drugiego.
Przyznam, że odkąd zobaczyłam zapowiedź „Alan Cole nie jest tchórzem” chciałam to przeczytać. Po rekomendacjach i opisie okładkowym uznałam, że może to być coś w stylu „Simon oraz inni Homo Sapiens”. Wiecie, taka zabawna, urocza i słodka książka, która czytelnika po prostu rozpuści. Nie. Ta książka była dobijająca! Nie w złym sensie. Tak emocjonalnie dobijająca. Nie popłaczecie nad nią. Poczujecie się tak emocjonalnie i życiowo źle, że nie będziecie wiedzieć co ze sobą zrobić.
Można na początku pomyśleć, że to taka niewinna młodzieżówka o tematyce LGBT. Alanowi głównie chodzi o to, żeby jego sekret się nie wydał. Tylko nie to dostaje tutaj najwięcej czasu. Dla mnie to była historia pokazująca, jak na ludzi wpływa przemoc, zarówno ta fizyczna jak i psychiczna. Tej drugiej było więcej i uważam, że to lepiej. Potrzeba książek, które dobrze przedstawią ten problem, bo niestety, o wiele łatwiej nam go olać niż pobicie. Zarówno Alan, jak i jego brat, i matka są tutaj ofiarami, ale każde reaguje zupełnie inaczej. Nathana nie jestem w stanie w ogóle polubić. Mogę rozumieć czemu się taki stał, ale kiedy przypominam sobie, jak wyżywał się na Alanie, coś się we mnie gotuje. To nie były typowe spięcia między rodzeństwem czy durne żarty. Nathan wyrobił naprawdę wiele form znęcania się. Posuwał się do upokarzania nie tylko swojego brata, ale też jego znajomych. On chciał po prostu zniszczyć Alana. Zakończenie daje tu trochę nadziei, ale nadal nie mogę znaleźć w tej postaci czegokolwiek, co mogłabym polubić. Teraz spróbujcie sobie wyobrazić, co muszę czuć wobec ich ojca. Ten człowiek to po prostu potwór. Jego rodzina bała się go na tyle, że musieli się pilnować w najdrobniejszych czynnościach, żeby się mu nie narazić. Nie interesowało go w ogóle, czym zajmują się jego dzieci, ignorował ich potencjał i kazał kłamać, w czym mieliby być dobrzy, żeby tylko dobrze wypaść przed współpracownikami. Na każdym kroku sugerował, że są beznadziejni, wykorzystywał wszystkie okazje do wbicia szpili. W tym momencie naprawdę nie interesuje mnie to, czemu taki się stał. Nic nie usprawiedliwia niszczenia wszystkich członków swojej rodziny. Tak po prostu. Przez większość czasu nie miał on nawet w tym żadnego celu! Doprowadził do tego, że podczas obiadu bano się upuścić widelec.
Pod względem pozostałych postaci mam pewien problem. Alan i jego rówieśnicy mają dwanaście lat. No i dobra, w tym wieku można mieć jakieś pojęcie, co się lubi, a co nie. Problem polega na tym, że poza jednym wyjątkiem wydają mi się zbyt dojrzali. Gdybym nie wiedziała, w jakim wieku są, dałabym im ze dwa lata więcej. Poza Zackiem, on zachowywał się za to zbyt dziecinnie. Nie było to w żaden sposób usprawiedliwione, poza tym ten chłopak przez większość czasu był tak oderwany od rzeczywistości, że ja już dawno zabrałabym go na jakieś badania. Trochę nie ogarniałam, jak on sobie radzi w zwykłej szkole. To nic złego, tylko że było to bez żadnego kontekstu. Poza tym fragmenty z nim były bardzo upierdliwe. Za dużo gadania o czymś zupełnie bezsensownym, aż chciałam mu zakleić usta. Pozytywnym zaskoczeniem okazał się Alan. Już pomijając fakt, że wszyscy wydają się zbyt dojrzali jak na te dwanaście lat, on był całkiem przyjemny w odbiorze. Taki uroczy dzieciak, z którym czuje się pewną więź. Był bardzo autentyczny i naprawdę trzymałam za niego kciuki aż do końca.
Sama historia okazała się dość prosta, ale nie banalna. Chętnie czytałam o kolejnych wydarzeniach i czasem sama się zastanawiałam nad rozwiązaniami pewnych problemów. Na koniec na pewno byłam zaskoczona. Ciężko mi określić czy to było dobre zakończenie, chociaż wolę sobie dopowiadać, że coś się zmieniło, że Alan będzie miał lepsze życie niż dotychczas. Czytało się to bardzo przyjemnie, chociaż nie było takiego efektu „wow”. Taka lekka młodzieżówka, która przy okazji daje do myślenia. Na pewno warto ją przeczytać, mimo że nie jest jakaś wybitna. Nieważne czy to nasza kategoria wiekowa czy nie, po prostu dobrze będzie poznać historię Alana.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu YA.

0

wtorek, 11 września 2018

Tak trzeba pisać postacie: Ahsoka, E. K. Johnston

„Skoro nie jesteś Jedi... to kim w takim razie jesteś, Ahsoko Tano?”


Tytuł: Ahsoka
Autor: E. K. Johnston
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 318
Ocena: 10/10
Opis: Ahsoka Tano, niegdyś lojalna padawanka Anakina Skywalkera, chce spędzić resztę życia w służbie zakonowi Jedi. Niestety, bolesna zdrada sprawia, że opuszcza jego szeregi i postanawia kroczyć własną ścieżką. Mimo to Anakin i inni Jedi zawsze będą na nią czekać, gotowi ją przyjąć, gdyby potrzebowała ich pomocy lub gdyby to oni potrzebowali jej.
Wówczas władzę w galaktyce obejmuje Imperator, a Jedi zostają bezlitośnie wymordowani z jego rozkazu. Zdana na samą siebie Ahsoka wątpi, czy kiedykolwiek jeszcze zdoła znaleźć sobie miejsce we wszechświecie. Zaszywa się na niepozornym rolniczym księżycu i zaprzyjaźnia się z dziewczyną imieniem Kaeden. Zamierza tu wieść skromny, spokojny żywot... Okazuje się jednak, że nie zdoła uciec ani przed przeszłością, ani przed Imperium. Gdy na księżycu zjawia się imperialny okupant, Ahsoka musi wybrać: kryć się czy stanąć do walki, nawet jeśli oznacza to konieczność ujawnienia własnej tożsamości. Ta decyzja zmieni życie wszystkich jej bliskich... i przyniesie galaktyce nową nadzieję.

„Kiedy wreszcie do ciebie dotrze, że jesteś teraz zdana sama na siebie? Ich już nie ma. Nie ma! Są martwi. zostałaś tylko ty.”


Ja tak na wstępie dodam: drodzy fani wszelkich StarWarsów, jeśli przypadkiem tu trafiliście, bądźcie świadomi, że po drugiej stronie nie siedzi żaden poważny znawca popkultury. Jestem tylko samozwańczą, amatorką - recenzentką, która po prostu tak, a nie inaczej wpadła w „Gwiezdne Wojny”. Niezbyt interesuje mnie tu "wiele poważne" dyskutowanie o tym, czy się znam na tym świecie, czy ta lub inna postać ma prawo bytu. To nie jest sprawa życia i śmierci, ja po prostu chcę się cieszyć tym, co lubię. Miejcie trochę high groundu i uspokójcie swoje zbolałe dupska! ♥
Są takie postacie, które raz się pokocha i z czasem ta miłość jedynie rozkwita. Wiecie, niektórzy lecą na takiego Draco czy innego Snape'a (wtf, what is wrong with you, people?), czasem jest to jakiś błyszczący krwiopijca czy półkrwi syrenek zażerający się niebieskim żarciem. Ja mam Ahsokę.
Where is Ahsoka?
Who is Ahsoka?
Why is Ahsoka?
Ahsoka Tano, czyli jak wywołać burzę w fandomie „Star Wars”, zanim stało się to powszechne. Było mi dane poznać ją jakieś dziewięć lat temu, zanim w ogóle poznałam Chłopca, Który Przeżył czy innego Percy'ego Jacksona. No i jako dwunastoletni stwór dałam się wciągnąć w „Wojny Klonów”, w ogóle w całe „Gwiezdne Wojny” właśnie przez Ahsokę. Sama dokładnie nie wiem czemu, ale tak mi już zostało. Moje ukochane „dziecko” dorastało razem ze mną, ewoluowało, przeżyło kilka tragicznych fanfików – niczego nie żałuję, przy najgorszych fanfikach poznaje się najlepszych ludzi. Ostatni, jak na tamten czas, sezon Wojen Klonów był takim ciosem prosto w serce. Bo oglądałam to równo z premierami, z polskimi napisami (w tym wypadku dubbing ssie), a było z tym trochę kombinowania. Najpierw nie wierzyłam w to zakończenie, potem je opłakiwałam, bo to w żadnym wypadku nie było coś, na co moja ukochana postać zasłużyła. Najzabawniejsze jest to, że dopiero kilka lat później jestem w stanie złożyć pełniejszy obraz tej postaci, a i tak wszędzie mam jakieś miejsca na dopowiedzenia.
Teraz... No cóż, niby powstało „Rebles”, niby ona tam jest, ale potwornie trudno było mi się w to wgryźć. To nie była dokładnie ta sama Ahsoka, a po obejrzeniu jednego sezonu główny bohater i styl animacji potwornie mnie irytowały. Potrzebowałam czegoś więcej, żeby się za to zabrać i teraz mogę powiedzieć „Hello darkness, my old friend”. Tylko jeszcze nowy sezon „Wojen Klonów”, bo stał się cud. Ale najważniejsze jest co innego. Po przejęciu „Star Wars” przez Disney'a powstała książka w całości o Ahsoce. Najwspanialszy prezent dla takiego świra, jak ja. Trochę to trwało zanim pojawiła się po polsku, ale w końcu jest! Jak zobaczyłam w empiku te kilka egzemplarzy „Ahsoki”, szybko stwierdziłam, że nie liczy się stan konta. Ona tam była, czekała na mnie, przecież nie mogłam jej zostawić. Po tych wszystkich latach...
Wow, to był naprawdę długi wstęp, ale o tej książce nie da się pisać w oderwaniu od całej reszty. „Ahsoka” jest genialnym dopełnieniem historii tej postaci, a autorce świetnie udało się uchwycić jej charakter. W końcu to nie byle kto, a padawanka Anakina Skywalkera, gdyby całe „Gwiezdne Wojny” miały potoczyć się inaczej, to Ahsoka na pewno miałaby w tym znaczącą rolę. Można tu postawić naprawdę wiele teorii, jakby to mogło się potoczyć, gdyby odgórnie nie było ustalone, że Anakin zostaje Vaderem, a Senat... znaczy się Imperator Plapatine przejmuje władzę. Gdyby tylko została w Zakonie Jedi, największy złodupiec w galaktyce miałby o jedną przeszkodę więcej do ściągnięcia Skywalkera na Ciemną Stronę. Ja przez tę książkę wracam do wszelkich fanowskich teorii. No i nie da się zignorować, że Ahsoka miała też swój udział w kształtowaniu się Rebelii i walce z Imperium, co tutaj jest jednym z ważniejszych wątków. W ogóle uwielbiam to wypełnianie luki między „Zemstą Sithów” a „Nową Nadzieją”, gdzie na razie to było jak „no powstała sobie Rebelia... O, patrzcie! Luke Skywalker!”. Nie, teraz postacie z Nowej Trylogii dochodzą do głosu i realnie przedstawia się ich wpływ na losy Odległej Galaktyki po Rozkazie 66.
Nie lubię się zbyt mocno z książkami z uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, w większości wydawały mi się bardzo toporne, ciężko się je czytało. „Ahsoka” okazała się kompletnym zaskoczeniem w tej materii. Była wyjątkowo przyjemna w odbiorze, ani trochę mnie nie zmęczyła. To ten typ książki, która po prostu przepływa i zanim się obejrzysz, jesteś na końcu. Ubolewam, że była tak krótka, chociaż nie była w żadnym wypadku niepełna.
„Ahsoka” skupia się... No na Ahsoce, ale nie do końca w takim sensie, w jakim oczekiwałam. Sądziłam, że bardziej będzie skupiać się po prostu na jej życiu po opuszczeniu Jedi. Tak o, jak padawanka Tano przeżyła okres pomiędzy „Wojnami Klonów” a „Rebeliantami”. Jednak okazało się to dużo bardziej złożone. Jeżeli chodzi o przedział czasowy, jest on dość krótki i skupia się głównie na inwazji Imperium na Raadę. Nie brakuje tu akcji, ale nie ona jest najważniejsza. Czytelnik ma poznać samą Ahsokę, a książka skupia się głównie na jej dojrzewaniu do pewnych decyzji i pogodzeniu się ze swoją przeszłością. Pomiędzy rozdziałami pojawiają się też wspomnienia powiązane albo z pewnymi wydarzeniami, albo przedstawiające samą Ahsokę, nawet, jeśli nie są to jej wspomnienia. Wyjątkowo spodobał mi się fragment z Anakinem, chwilę przed pojawieniem się jego przyszłej uczennicy. Nie przepadam za nim jakoś specjalnie, ale uwielbiam relację tej dwójki i każdy fragment przedstawiający, jak się ona kształtowała, to miód na moją duszę. Właściwa fabuła nie była czymś odkrywczym, ale bardzo dobrze wkomponowała się w samą historię. Takie przedstawienie, jak Imperium najeżdża kolejną społeczność, by wykorzystać ją do własnych celów. Rolnicy chcą stawiać opór, ale ani trochę się na tym nie znają i to jest moment, w którym nasza bohaterka musi kolejny raz stanąć do walki. Chociaż jest już zmęczona wojną i starała się przed nią ukryć.
Sama Ahsoka, bo przecież to o nią tu chodzi, sprawiła, że pokochałam ją jeszcze mocniej. Autorka poruszyła tu kwestie, które były dość oczywiste, ale raczej nikt się nad nimi nie zastanawiał podczas oglądania serialu. No wiecie, jednak branie udziału w galaktycznej w wojnie w wieku czternastu lat raczej nie jest czymś, nad czym od tak przechodzi się do codzienności. Tak samo, jak porzucenie całego swojego życia, kiedy nigdy nawet się nie zastanawiało, jakby miało ono wyglądać w innym wydaniu. A potem znowu wciągają cię w jakiś konflikt. Wszyscy ludzie, których się znało, znikają z mapy wszechświata, a ty musisz wiać przed władającym całą galaktyką Imperium. Nie zazdroszczę. Na początku Ahsoka chce jedynie pozostać w ukryciu, próbuje się pogodzić z wydarzeniami z ostatnich lat, odrzuca to, co mogłoby ją łączyć z Jedi. To całkiem zrozumiałe z wielu powodów, jak na przykład to, że za samo używanie Mocy, Imperium wyśle za tobą pościg. Były takie momenty, że aż mnie coś w środku ściskało i chciałam krzyczeć, że ona zasłużyła na coś lepszego. Czasami zaś uderzała mnie taka przyjemna nostalgia i po prostu rozpływałam się ze szczęścia. W sumie ciężko się nie zgodzić, że Anakin i Obi-Wan okazali się dla niej kimś w rodzaju rodziców. Tutaj naprawdę ciężko byłoby mówić o samej relacji mistrz – uczeń. Nie zabrakło też miejsca dla Rexa czy mistrza Plo. Autorka nawet przemyciła historię, jak to się stało, że mała Ahsoka trafiła do Zakonu Jedi. Jednak poza tymi drobnymi rzeczami, które tak kocham, jest też główny sens tej historii. Jak już wspominałam, na początku Ahsoka jedynie chce się ukryć w jakimś ciemnym końcu galaktyki, z dala od Imperium, jednak nie jest jej to dane. Unika jak może kolejnych konfliktów, a one i tak ją znajdują. Podświadomie jednak nie potrafi zerwać ze swoją przeszłością, świetnie to widać w momencie, w którym orientuje się, że zbiera części składające się na miecz świetlny. Powoli kończą jej się miejsca, w które może uciec, a galaktyka już nie jest miejscem przyjaznym dla Jedi, nawet jeżeli ona się już za jedną z nich nie uważa. Powoli dochodzimy do momentu, w którym Ahsoka przekonuje się, że nie jest w stanie wymazać ze swojego życia tego, kim była. Małymi krokami zaczyna coraz bardziej angażować się w rebelię, chociaż nie jest to jeszcze Rebelia. Robi wszystko sama, przekonana, że na świecie nie ma już nikogo, kto mógłby ją wesprzeć, ale tak się nie da. Padawanka Tano powoli staje się Fulcrum.
Naprawdę nie mam tu żadnych zarzutów. „Ahsoka” jest tym, co najbardziej lubię w książkach. Po prostu dostałam swoją ukochaną postać i przez większość czasu zajmujemy się jej życiem, charakterem, poznajemy jej perspektywę na całe uniwersum i obserwujemy, jak radzi sobie z pewnymi zdarzeniami. Na nowo zbudziła we mnie tego wariata, co tylko tworzyłby inne wersje całej historii i eksperymentował ze zmianami. W tym momencie raczej nikt już nie powinien się obrażać o jej obecność w kanonie. Ta książka świetnie uzasadnia obecność Ahsoki we wszechświecie. No i bardzo dobrze się to czyta. To była czysta przyjemność.

„I'm at your service, Master Kenobi, but I'm afraid I've actually been assigned to Master Skywalker.”
0

sobota, 1 września 2018

Zupa Zła #2 - Dlaczego fani Shadowhunters powinni zostać odcięci od Internetu.

Kreditsy za przepiękną grafikę wędrują do @Silverydragonfly



Wiecie co? Czasami myślę, że trafiłam już na szczyt ludzkiej głupoty, ale wtedy odpalam Internet i rzeczywistość bardzo boleśnie pokazuje mi, że się myliłam. Tak też się stało, kiedy na początku czerwca ogłoszono anulowanie „Shadowhunters”. O samym serialu wypowiem się oddzielnie. Czemu? Bo z połączenia tych dwóch postów powstałaby powieść, poza tym chcę spokojnie powtórzyć wszystkie sezony. Jak możecie się domyślić, sam tytuł lubię, ale za nim stoją fani. Dzisiaj będę wredna, pozwolę mojemu pierdolcowi wyjść na wierzch, nie uwzględniam żadnej cenzury. Pozwolę sobie zacytować słynne powiedzenie: to jest, kurwa, dramat!
Nawet nie wiem od czego zacząć. Ci ludzie zatruwają mi mózg od 2016 roku. Od dwóch lat nie potrafię przeglądać Tumblra czy Instagrama w poszukiwaniu czegoś z moimi ulubionymi postaciami. Oni tam są, tłamszą wszelkie szczęście płynące z ładnych fanartów czy fanowskich pomysłów. Muszą w każdym możliwym miejscu zasiać tą swoją truciznę i na potęgę hejtować. Przysięgam, fani książek, którym nie podoba się serial to pikuś przy fanatykach serialu. Bo to fanatycy, fani nie są tak przeżarci nienawiścią. Może najpierw przejdę do końca.
5 czerwiec 2018 roku pańskiego, do sieci trafia wiadomość o anulowaniu „Shadowhunters”. Pozostało jeszcze dziesięć odcinków – druga połowa trzeciego sezonu. Razem z tą informacją podane jest jeszcze coś – zostanie nakręcony dwugodzinny finał, który pozwoli na zamknięcie historii. Twórcy chcą negocjować kolejne produkcje z tego świata. Na chwilę obecną, po pierwszej połowie ostatniego sezonu, jesteśmy pomiędzy „Miastem upadłych aniołów”, a „Miastem zagubionych dusz”. Z tego, co widziałam, tytuły odcinków drugiej połowy nawiązywały do dwóch ostatnich tomów książek. Dodajmy do tego dwie godziny – według mnie sprawnie się wyrobią z zamknięciem wątków. Mają mniej więcej tyle czasu, co przeciętny film z uniwersum Marvela. Sprawdziłam, Infinity War, które wywróciło wszystko do góry nogami, trwało dwie i pół godziny. Tak z napisami końcowymi, które nie były krótkie – siedziałam do końca, po tym filmie naprawdę ciężko było wrócić do życia. Według mnie „Shadowhunters” znalazło się w bardzo dobrym położeniu, patrząc na całą sytuację. Ostatnio naprawdę wiele seriali zostało anulowanych, nieliczne ktoś odkupił, większość została urwana i już. Wyobrażacie sobie jak to jest zostać bez kontynuacji? Pewnie wielu z nas tego kiedyś doświadczyło, śmiało mogę powiedzieć, że gdyby pewne tytuły otrzymały tyle dodatkowego czasu na zakończenie byłabym wyjątkowo szczęśliwa. Z resztą po latach Disney postanowił wznowić „The clone wars” i jeszcze nigdy nie widziałam tyle radości, sama po miesiącu od tej wiadomości nadal prawie płaczę ze szczęścia. Wiecie, co tymczasem robią fanatycy serialu?
Chwilę po ogłoszeniu anulowania powstał hashtag #saveshadowhunters. Zaczęło się niewinnie. Wiadomo, że fani zawsze chcą ratować swój serial. Tylko czemu chcę powiedzieć, że to jak jedno niewinne zachorowanie na chwilę przed wybuchem epidemii? No właśnie, po dwóch dniach byłam już przeciążona tą histerią i hipokryzją. Ludziom naprawdę odwaliło. Zaczęło się pisania „Jakim prawem oni zdejmują TAK WARTOŚCIOWY serial?”, „Ja bez tego serialu się zabiję, umrę, zdechnę!”, „Ten serial ratuje życia!”. Przepraszam, co? Po pierwsze to młodzieżowy serial, nie jest jakimś wielkim dziełem, służy głównie rozrywce (bo oglądanie swoich ulubionych postaci to rozrywka, nie życiowy cel). Ratuje życia? Ok, to można zamknąć szpitale. No i pomyślcie jak czuli się twórcy czytając te wszystkie teksty, że ktoś bez serialu się zabije. Naprawdę współczułam aktorom, dla których to też był wielki szok. Ludzie potrafili im kulturalnie podziękować za te 55 odcinków, ale pomiędzy tym znalazło się milion takich wylewów histerii. W ich położeniu to musiało być straszne. Wspomniałam też o hipokryzji, bo ta wylewała się zewsząd. Sama widziałam, jak ludzie, którzy nigdy nie obejrzeli tego serialu legalnie wypisywali do Netflixa, że ma koniecznie ratować ten serial. Tak, wiem, że te konkretnie osoby oglądały na CDA – mam nadzieję, że to czytacie, powinniście czuć się winni. Otóż do oglądalności danego tytułu liczy się tylko LEGALNA oglądalność. Od dawna było wiadomo, że serial w Polsce jest udostępniany poprzez Netflix, w takim razie żadna inna platforma nie może mieć do niego praw. Wiecie co wpływa na decyzje o kontynuacjach seriali? Oglądalność. Bo to oznacza też jak serial zarabia. Powinien zarabiać, wypłaty całej ekipy od statystów, reżyserów, scenarzystów, aż po tak uwielbianych przez wszystkich aktorów nie biorą się znikąd. Trzeba przy tym sporo włożyć w obróbkę materiału, dekoracje, stroje, charakteryzacje, muzykę i wiele innych dupereli. „Shadowhunters” padło właśnie przez pieniądze. Nie chciano już finansować serialu – najwyraźniej niższa oglądalność sprawiła, że zyski nie były odpowiednio wysokie. Pozwólcie, że zwrócę się do tych, którym szkoda wydać 13 polskich złotych na Netflix.* Jesteście z siebie dumni? Gdybyście wszyscy byli uczciwi, serial mógłby mieć szansę. Nie piszcie mi tutaj „tak nie zbawisz świata”, „moralistka się znalazła”. Gdzieś to mam, oglądajcie sobie gdzie chcecie, ale to wam odbiera prawo do wymagania czegokolwiek od twórców i sponsorów serialu. Możecie ryczeć przez rok, pochlastać się, błagać na kolanach – jesteście hipokrytami, okradacie aktorów, których podobno tak mocno kochacie. Równocześnie pragnę zapewnić, że znam też osoby, które nie oglądały tego legalnie, ale same mi przyznały, że nie chcą kręcić o to dramy, nie wykazują się roszczeniową postawą. Nie przyjdę nikomu do domu, nie zmuszę do płacenia, ale będę oceniać reakcje.
Mija trochę czasu i co się dzieje? Nie, sytuacja ani trochę się nie uspokaja, fanatycy robią się agresywni, w głowach im się miesza. To naprawdę zaczyna wyglądać na jakąś wyjątkowo złośliwą zarazę. Czas na teorie spiskowe. Szybko ładne prośby o danie szansy serialowi zmieniły się w agresywne komentowanie każdej wzmianki o Freeform i wszystkich postów na oficjalnym instagramie serialu. Tu ciężko mówić o jakiejkolwiek krytyce, ci ludzie po prostu rzucali gównem i wieszali psy na każdym, kogo podejrzewali o jakikolwiek udział w tej jakże tragicznej decyzji. Przykro to mówić, ale to nie był pierwszy raz, kiedy pokazali się od tej strony. Powstały jakieś chore teorie o tym, że Freeform sabotowało „Shadowhunters”. Rozumiecie? Stacja sabotuje swój własny serial! W momencie zamawiania 3 sezonu wierzyli w tą produkcję, ale tak z nudów postanowili ją uśmiercić. Przecież to nie oznaczało strat, nikt się nie domyślił, że zbiorą krytykę, przecież stacją zarządzają kretyni! Tak to się ciągnie już od lipca, a z dnia na dzień ich wymysły są coraz bardziej dziecinne, nie zatrzymuje się to w miejscu – wzięli się za przywalanie się do innych produkcji tej stacji! Najlepsze i tak przeczytałam całkiem niedawno. Jak stoicie to usiądźcie. Uznali, że to Cassandra Clare, autorka książek postanowiła zniszczyć serial! To ona się przyłożyła do decyzji o anulowaniu! Cholera wie jak, bo od dawna odcina się od tej produkcji. Nieważne, to zła wiedźma, pewnie odpowiedniej osobie mózg wyprała, żeby anulowali! Latający Potworze Spaghetti, spraw, żeby tym ludziom już nigdy nie zasmakował makaron!
Mam nadzieję, że dobrze się bawicie, bo to nie jest koniec! Wspominałam już, że ci ludzie od początku byli okropni. Oczywiście, nie ma po co przejmować się tym, co inni sądzą o twoich ulubionych książkach. Nie będę płakać po nocach, bo krytykują Clare. Tylko cholernie nie lubię bezsensownego wylewania szamba, zmyślania powodów do nienawiści, plucia na coś, czego się nie zna i hipokryzji. Tak wygląda ten fandom. Nie mówię, że fani książek są święci, z nimi też przez pewien czas miałam kosę – trzeba rozumieć, że serial to adaptacja, a nie ekranizacja. Tylko, że od dawna nie widziałam ich ataków na serial. Krytykę tak, może nie zgadzałam się z nią, ale to była jedynie krytyka. Fanatycy „Shadowhunters” to zupełnie inna skala. Przeżarli się przez wszystko, co kochałam w tym fandomie i wszędzie wylali swoją nienawiść.
Na początek mój ulubiony „argument” przeciwko książkowej serii. „Alec jest bifobem.” Uwaga, będą spoilery! Jeżeli jeszcze nie znacie tomów od 4 do 6 i nie zgadzacie się z powyższą tezą, omińcie ten akapit. Tutaj padają zawsze dwa „dowody”. Po pierwsze: Alec robił Magnusowi wyrzuty, że ten umawiał się z kobietami. Po drugie: w 5 tomie Magnus mówi, że jest „nieskrępowanym biseksualistą”, a Alec prosi, żeby nie powtarzał tego przy jego rodzicach. Czujecie już ten bullshit? Pozwolę tu sobie na małą analizę postaci Aleca i jego związku z Magnusem – zawsze kochałam to robić. Powinno się zacząć od tego, jak wyglądało życie Aleca. Od zawsze był przytłoczony oczekiwaniami ze strony rodziców, chciał, żeby byli z niego dumni, jednak przez cały czas czuł, że nie jest wystarczająco dobry. Chłopak stał w cieniu rodzeństwa, przez 18 lat swojego życia nie zabił ani jednego demona, brakowało mu pewności siebie, w kilku miejscach pada nawet, że jak najmocniej się starał, żeby nikt go nie zauważał. Rodzice, jak zresztą większość ich społeczeństwa była kompletnie homofobiczna – jeżeli pojawiała się taka sprawa to albo aranżowano ślub, albo człowiek znikał. Jakby tego było mało, dość długo wzdychał do swojego parabatai, co nawet w relacji hetero było czymś złym, wstrętnym i oznaczało ostateczne potępienie, wykluczenie ze społeczności, odebranie znaków i końcem jedynego życia, jakie znał. Mogę powiedzieć, że Alec naprawdę wiele zniósł. Miał pełne prawo czuć się zagrożony. Czym? Otóż Alec nie robił Magnusowi wyrzutów o związki z kobietami. Był zazdrosny, o wszystkich, idealnie przedstawia to sytuacja z Camille i z Woosley'em. Nie było różnicy czy to kobieta czy mężczyzna. Nie był idealny. Nikt nie jest, a idealne związki nie powstają od razu. Nie będę tu mówić, że jest niewinny. Obaj są winni. Magnus w tamtym momencie nie zrobił absolutnie nic, żeby załagodzić sytuację. Zbywał Aleca, nie traktował poważnie jego obaw i niepewności, nie chciał z nim rozmawiać na te tematy – to już nawet nie chodziło o związki, w ogóle nie chciał się dzielić swoją przeszłością. Moglibyście być w związku z kimś, kto wie o was wszystko, a o sobie nie mówi nic i jedynie was zbywa? To właśnie tutaj zawiniło, nie rzekoma bifobia Aleca. Potem ich związek dojrzewa, w „Mieście niebiańskiego ognia” uznają, że muszą razem popracować nad związkiem i sobą, w kolejnych książkach widać, że naprawdę wzięli to sobie do serca. Bo są tylko ludźmi, oboje mają uczucia i problemy. Doceniam to, nie potrzeba mi kolejnych idealnych książkowych par, potrzeba mi realności. A ten dialog, czyli powód numer dwa? Proszę was. Konserwatywni rodzice, którzy ledwo znoszą ten związek – to jest powód, dla którego Alec to powiedział. Nie chciał pogarszać sytuacji, a mogę się też domyślić, że Magnus to nie idiota i wiedział o co chodzi. Jednak fanatycy tego nie rozumieją. Dla nich ma być idealnie, a jeśli masz jakieś wady, obrażasz całe środowisko LGBT, pewnie jesteś seksistą i rasistą. Pamiętajcie, przeginanie w żadną stronę jest złe. To nie jest walka o tolerancję, to jest po prostu chore i niczym nie różni się od ataków na mniejszości. Ci ludzie oczekują, że Alec będzie tylko uszczęśliwiać Magnusa, wiecznie mu powtarzać, że jest cudowny i idealny, nie traktują go jak człowieka tylko jak kukłę na ich usługach. Stąd też pochodzi większość hejtu na książki.
Wiele nienawiści jest też kierowane w stronę autorki. Przysięgam wam, nie szukam tego typu rzeczy, po prostu muszą wszędzie dorzucić ten dopisek, że Cassandra Clare jest źródłem wszelkiego zła. Nie powiem czy autorka jest idealna, kocham książki nie ich autorów. Tylko, że widząc jak ta serialowa strona fandomu ją traktuje, nóż się w kieszeni otwiera. Od ponad dwóch lat po internecie latają najróżniejsze teksty mające przedstawić jak oni jej nienawidzą. Czasami mam wrażenie, że urządzili zawody w udowadnianiu kto bardziej zgnoi tą kobietę. „Tak nienawidzę ludzi w mojej szkole, że jutro zacznę im czytać Dary Anioła przez megafon. Niech to gówno się na coś przyda.” I co? Mam zacząć klaskać? To kolejny przykład hipokryzji, ci sami ludzie kreują się na największych przyjaciół każdej mniejszości. W jednym poście piszą jak to wszystkich trzeba wspierać i kochać, a w kolejnym wypisują teksty, których powstydziliby się nawet chłopcy z ONR, Zbigniew Stonoga i kibole Legii. Raz autorka, zaczepiona przez jakąś faneczkę serialu, odpisała w takim stylu jak oni wypowiadali się o niej. Nie mówię, że zrobiła dobrze, ale też się nie dziwię. Znosiła to przez dwa lata, podejrzewam, że nie ograniczali się jedynie do publicznych wypowiedzi. Oczywiście trzeba mieć twardą dupę, jak jest się kimś choć trochę rozpoznawalnym, ale ile można znosić takie zachowania? Spójrzmy na to ile aktorek ostatnio znika z internetu przez zatwardziałych „fanów” pewnych wytworów popkultury? Choćby taka Kelly Marie Tran, która od premiery „Ostatniego Jedi” musiała znosić hejt ze strony fanatyków „Gwiezdnych Wojen”. Tylko, że Clare nie usunęła się z Internetu, a odpyskowała. Mogła tego nie znieść. Ale z niej postanowiono zrobić kozła ofiarnego, nikt nie widział, że od premiery pierwszego sezonu serialu jest stale obiektem nienawiści. Nie krytyki, nienawiści. Te same osoby, które tak obrzucają ją błotem spinają się, że ona krytykuje serial. Ja się pytam, w czym oni są lepsi w takim razie? Bo sami sobie wmówili, że ich powód nienawiści jest słuszny? Argumentują, że ona atakuje ciężką pracę serialowej ekipy, a jak sami szmacą ją i jej książki, to co robią? Orzą pole? Żeby było zabawniej, jedno i drugie często pojawia się w tej samej wypowiedzi.
Nie myślcie, że oszczędzili sam serial! Oni łapią każdą okazję do zrobienia dramy na tle „JESTEM TOLERANCYJNY, TO MNIE OBRAŻA, ZDECHNIJ SZMATO!!!!”. Nie przesadzam, taki jest obraz tego fandomu. Piję tutaj do konkretnej sytuacji – podczas kręcenia 3 sezonu, Matthew Daddario (serialowy Alec) prowadził relację na żywo. W pewnym momencie wpadł do niego Dominic Sherwood (serialowy Jace) i nieświadomy tego, że to leci na żywo rzucił do Matta „What's up, fag?”. Fag to coś jak u nas pewna część od roweru (jeszcze mnie zbanują na własnym blogasku). Tylko, że w tym kontekście i sytuacji nie miało to być obraźliwe. Ci dwaj są kumplami, a wszyscy wiemy, jak często gadamy z naszymi znajomymi. Pedały, szmaty, debile, frajerzy, wszelka paleta dzikich zwierząt. Jakoś to tak jest, że się za to nie obrażamy. To nie tak, że za granicą jest inaczej. Pewne znajomości po prostu mają taką specyfikę. Pech Doma chciał, że nie wiedział, co robi Matt, a ten fandom jest przewrażliwiony nawet na złe skinięcie palcem. Podniósł się wielki wrzask, bo Matthew gra geja! Homofobia! Ci ludzie zachowują się jakby nie widzieli różnicy między człowiekiem, a graną przez niego postacią, nie potrafią nic wyciągać z kontekstu. Dla nich coś jest czarne albo białe, chyba, że chodzi o nich samych – dla siebie mają podwójne standardy. Bo znowu, wypowiadali się ludzie, których fanarty przeglądałam, pomiędzy nimi był ich posty i tam jakoś nie mieli oporów od rzucania na przykład „my bitch/slut/whore”. Część z nich wręcz gloryfikuje Kardashianki, ale kiedy Dominic wypowiedział jedno złe słowo, stał się ich kolejnym celem. Znowu nikt nie potrafił zobaczyć w kimś innym drugiego człowieka, bo jest sławny. Sława odbiera wszystkim prawo do zachowywania się jak człowiek, jesteś perfekcyjny albo cię zniszczą. Można uznać, że Dom powinien oficjalnie przeprosić, ale tutaj to powinno się skończyć, a rozpoczął się festiwal nienawiści. W czasie pomiędzy livem a przeprosinami ci ludzie doprowadzili do tego, że obaj aktorzy na nagraniu wyglądają dosłownie jak zbite psy. Oglądając to miałam wrażenie, że nie grają w serialu, a są jeńcami wojennymi. To już pozwala sobie wyobrazić, ile musieli o sobie przeczytać, bo Matthew też nie był oszczędzony. Na tym nie stanęło, bardzo długo się nad nimi pastwiono, Dominic prawie zniknął z Internetu. Znowu: powiedzcie mi, kto tu okazał się gorszy? Czy każdego trzeba zaszczuć za jedną pomyłkę? Gdzie istnieje granica pomiędzy kulturalną krytyką, która ma sprawić, że ktoś się nad czymś zastanowi czy poprawi, a pluciem jadem tak długo, aż ofiara umrze, a będzie umierać długo i boleśnie?
To nie jedyne przypadki, kiedy ci fanatycy wykazali się swoją głupotą. Emeraude Toubia (serialowa Isabelle) jakiś czas temu zgodziła się na nagą sesję zdjęciową. Jej sprawa, nie usłyszałabym o tym, gdyby gdzieś się nie pojawiło, że fandom znowu dostał pierdolca. No jakim prawem dziewczyna zdecydowała, że chce pokazać swoje ciało? Tfu, co za zgorszenie, uprzedmiotowienie, jak ona ma prawo podejmować takie decyzje? Nagie sesje to seksizm i dlatego fandom postanowił się spinać o jej własny wybór. Wcześniej też zrobili jej dramę o rasizm, bo... Zrobiła sobie warkoczyki! Wiecie, te takie cienkie, których na głowie jest chyba kilkaset. Jaśnie państwo fanatycy stwierdzili, że tylko członkowie jakiejś tam kultury mają prawo do takiej fryzury i ona wykazuje się ignorancją i rasizmem! Dziwne, bo ile razy wychodzi temat przyjmowania czegoś z innych kultur, to sami ich członkowie cieszą się, że ludziom podoba się dana rzecz czy zwyczaj i w ogóle to takie super, że ktoś się interesuje ich życiem. Ale obrońcy uciśnionych wiedzą lepiej niż sami zainteresowani. Nawet Matthew Daddario doczekał się swoich antyfanów. Sama byłam w szoku, ten człowiek jest piękny. Nie tylko fizycznie, on jest naprawdę najbardziej pozytywnym i uroczym człowiekiem, jakiego widziałam na tej planecie! W dodatku gra połówkę najbardziej popularnej pary w serialu... No właśnie, gra Aleca. Książkowy Alec: wysoki, szczupły, oczy niebieskie, włosy czarne. Powiedzieć można, że lepszego aktora nie dało się znaleźć. Tylko ktoś w fandomie uznał, że Alec nie powinien być biały i żądał zwolnienia Matta, żeby Aleca grał ktoś kolorowy. Ja. Pier. Do. Lę. No jak to skomentować?
Jest jeszcze kilka spraw. Na przykład to, że w pewnym momencie powstał ruch „jeżeli jesteś hetero, nie masz prawa shipować Maleca, bo to fetyszyzm”. Czyli kiedy najpierw ludzie się cieszą z reprezentacji LGBT, ale potem uznają, że hetero nie są godni tego związku i na pewno tylko się do niego masturbują. Idiotyzm sam w sobie, właśnie chodzi o to, żeby taki wątek spodobał się ludziom, wszystkim bez względu na orientację, żeby w pozytywny sposób promować tolerancję i akceptację. To są też strasznie roszczeniowi ludzie. Część tego tematu już przedstawiłam w fragmencie o anulowaniu serialu, ale to nie wszystko. Co chwila wyskakują z coraz to bardziej odważnymi pomysłami, co MA się znaleźć w serialu. To już nie polega na pisaniu, że komuś by się bardzo podobało gdyby coś tam. Oni coś chcą i ma być! Na początku kiedy kilka pomysłów się przyjęło, było fajnie. To były takie drobne szczegóły, ale potem zaczęło się wręcz tworzenie swoich fanficków. Tylko, że oni chcieli to w serialu. Bo to nie ma być pomysł twórców, to ma być robione tak, jak chcą fani i koniec! No kurde jego mać. Daj im palec a zeżrą cię całego. Najbardziej to mnie irytuje wypisywanie, że Alec ma być nieśmiertelny, żeby Magnus był szczęśliwy. Kolejny dowód na to, że mają Aleca jedynie za kukłę do uszczęśliwiania Magnusa i kompletnie nie rozumieją tej postaci – nawet w serialu. Moi drodzy, to najgorsze wyjście. Alec poza Magnusem ma też rodzinę, którą kocha, parabatai, a taka strata jest naprawdę wielkim ciosem. (Patrz, „Diabelskie Maszyny". Boli do dzisiaj.) Wyobraźcie sobie, że miałby być nieśmiertelny, patrzeć jak oni wszyscy odchodzą, pożegnać się z nadzieją, że kiedykolwiek ponownie zobaczy Jace'a. Nieśmiertelność nie jest wyjściem, ale według fanatyków Alec nie ma psychiki, którą można zniszczyć. Na koniec przypomina mi się, jak pewną dziewczynę zmuszono do usunięcia jej fanartu. Czemu? Bo wielcy państwo uznali, że jej rysunek jest rasistowski, bo Magnus na nim jest "wybielony". Cóż, nikt nie zauważył, że sama autorka jest Azjatką, a Magnus po prostu nie był typowo żółty i skośnooki. Pomińmy fakt, że książkowy pierwowzór pochodził z Indonezji, a mieszkańcy tego kraju to nieco inny typ niż "typowy Azjata" zamieszkujący Japonię czy Chiny. No i nagle zapomniano o tym, że Azjaci mogą mieć jaśniejszą lub ciemniejszą karnację. Kto tu jest rasistą? Bo dla mnie osoby, które widzą wszystkich ludzi zamieszkujących Azję jako tych żółtych, skośnookich, nie zostawiający miejsca na żadne różnice.
Podsumowując: czuję się, jakbym przedstawiała profile psychopatów. Nie boli mnie krytykowanie lubianej przeze mnie serii, boli mnie ludzka głupota, hipokryzja i brak jakiejkolwiek refleksji. Niektórzy powinni się pogodzić z tym, że świat nie jest idealnym, przyjaznym miejscem, w którym każdy będzie nad nimi drżał, żeby tylko ich nie urazić. Chciałabym, żeby ten fandom był normalny, ale jest bardziej toksyczny niż mrożona goloneczka! Naprawdę, wystarczy mi jeden post takiego fanatyka i wysiadam, jest mi zwyczajnie, po ludzku przykro, że z czegoś, co tak kocham robią poligon nienawiści. Nie szanuję ich w najmniejszym stopniu, mogę jedynie współczuć aktorom, autorce i twórcom, bo pewnie nie raz i nie dwa musieli to znosić, a nie mają gdzie uciec. Nawet się cieszę, że to już koniec. Dobrze, że z serialu nie zrobią durnego tasiemca, 55 odcinków to dużo. Poza tym, może fandom się uspokoi, zniknie, znowu będę mogła się cieszyć ładnymi pracami na Tumblrze. Na koniec taki smaczek: istnieje taka grupa jak „Shadowhunters Poland”. Istnieje od wieeeeelu lat, bo shadowhunters to po prostu nocni łowcy. Tak, poszedł bunt „czemu ktoś jest na tej grupie, jak mu się serial nie podoba”. Nie przetłumaczysz, że to grupa dla fanów, że książki były tu pierwsze i każdy ma prawo do krytyki dopóki jest to uzasadniona krytyka. Oni są nawet w Polsce. No kurdebele, niech ludzie zaczną używać mózgów i nauczą się czytać ze zrozumieniem! Mówiła wasza blogowa wredota. Niech te pozytywne recenzje was nie zmylą. Za klawiaturą siedzi szatan lubujący się w analizowaniu pewnych rzeczy i zjawisk!

*Ceny nie wzięłam z kosmosu. Najdroższy pakiet na Netflixie kosztuje 52zł, dzielone przez 4, bo tyle kont możne istnieć na jednym pakiecie (chociaż nie mam 100% pewności, czy nawet nie 5) wychodzi po 13zł na głowę. To mniej niż jedno wyjście do słynnej knajpy z wielkim, żółtym „M” w logo. 

PS Przepraszam, jakby gdzieś formatowanie ześwirowało, ten plik przeszedł tak wiele zawirowań, formatowań i innych dziwnych zabiegów, że chyba potrzebowałby terapeuty.



0