„Wzlatują, nurkują, szybują i nie ma nic oprócz kruków, nic oprócz snów.”
Seria: Kruczy cykl
Tytuł: Przebudzenie Króla
Tytuł: Przebudzenie Króla
Autor: Maggie Stiefvater
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 462
Ocena: 10/10
Opis: Poszukiwania Glendowera trwają. Gansey i jego przyjaciele – Adam, Ronan, Noah i Blue – z każdym dniem są coraz bliżej znalezienia kryjówki legendarnego walijskiego króla. Czasu jest jednak coraz mniej. By ocalić Ganseya, który według przepowiedni niedługo umrze zabity pocałunkiem Blue, muszą obudzić go jak najszybciej. Krok za nimi czają się jednak ciemność i groza, bardziej przerażające niż cokolwiek, czego do tej pory zaznali… Czy i tym razem dadzą radę stawić jej czoła? I czy wszyscy wyjdą cało z tego ostatniego starcia?
„Gdy śnisz, czy śnisz o gwiazdach?”
Recenzowanie ostatnich tomów jest trochę problematyczne. Nie mam
szans na unikanie spoilerów z poprzednich części, jeżeli chcę mieć poczucie, że
napisałam coś porządnego – nie cierpię tych jednoakapitowych
recenzji, z których wiadomo jedynie czy komuś się podobało czy
nie. Poza tym często jestem rozbita emocjonalnie, już zaczynam
tęsknić za serią i trochę ciężko się pożegnać. No i tak po
trzech latach skończyła się moja przygoda z Kruczymi Chłopcami.
„Gdy stali razem w Cabeswater, nie istniała różnica pomiędzy snami a rzeczywistością.”
Maggie po raz ostatni zabrała mnie na magiczną wyprawę w
poszukiwaniu Króla Kruków. Wielu rzeczy się nie spodziewałam, to
jednak jest cwana bestia. Wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej,
ale nie marudzę – koniec końców było nawet lepiej niż się
spodziewałam. Nigdy nie sądziłam, że popłaczę się nad tą
serią. Kiedy już mogłam w spokoju usiąść z książką, wręcz
przez nią płynęłam. Wciągało mnie do reszty, czułam się,
jakbym miała obok siebie tych pięknych, cudownych ludzi. To jest
taka swoista magia tej serii, wytwarza swój własny klimat i
pochłania bez reszty, istnieje tylko taka cienka granica, przez
którą nie można znaleźć się w Cabeswater. Są piękne postacie,
charakterystyczny nastrój i bardzo subtelna magia, która każe się
nad wszystkim dobrze zastanowić. To przez to Kruczy cykl jest tak
kochany.
Zaczyna się spokojnie, przez większość książki miałam
poczucie, że po prostu czytam kolejny tom, a nie wielki finał. Nie
było takiego parcia na akcję, ale to typowe dla tej autorki.
Wszystko rozgrywa się swoim własnym rytmem. Sto stron przed
zakończeniem zaczęła dziać się prawdziwa magia. To, co przez
poprzednie tomy niewinnie wisiało nad nami i udawało, że da się to spokojnie rozwiązać, zwaliło się na głowę z całą siłą. Z
perspektywy czytelnika: to było tak złe! Ja przy tym tak
wewnętrznie umierałam, to jak mówienie, że Święty Mikołaj nie
istnieje! Z perspektywy twórczej: rany, było tak dobrze! Na miejscu
Maggie bym sobie nie wybaczyła, gdybym odpuściła sobie te
rozwiązania! W dodatku zadziała się magia, naprawdę, losowe
odtwarzanie zaczęło mi podsuwać utwory wręcz idealnie oddające
dane chwile. Spotify mnie infiltruje, chcieli, żebym się zapłakała.
Pod względem fabularnym jestem więcej niż zadowolona, lubię być
zaskakiwana, „Przebudzenie Króla” świetnie się w tym
sprawdziło. Wszystko okazało się zupełnie inne, niż mogłam
oczekiwać, a Król Kruków był chyba największym
zaskoczeniem. Trzęsłam się nad tą książką jak galareta, jak
kocham Maggie, nigdy nie posądziłabym jej o zdolność do
wprawienia mnie w taki stan. Czuję pewien niedosyt w związku z
wątkiem Demona i handlarzy artefaktami. Nie ma żadnego wyjaśnienia,
co się z nimi stało. No niby po zakończeniu można się domyślić,
że wydarzyło się to czy tamto, ale chciałabym o tym przeczytać. Może
w zapowiadanej książce o Ronanie czegoś się dowiemy.
Pod względem postaci jestem, jak zawsze, pogrążona w głębokiej
miłości. W towarzystwie pojawia się nowy, interesujący element.
Henry kompletnie mnie kupił i aż mi przykro, że wepchnął się do
ekipy dopiero w tej części. Muszę też przyznać, że Gansey i
Blue nagle zaczęli mnie choć trochę obchodzić. Wcześniej temat
ich związku sobie był i tyle, ale teraz jakoś tak wgryźli się w
moje emocje. Jestem trochę zaskoczona, ale to też zasługa autorki.
Ich wątek napisała bardzo subtelnie, oddając przy tym wszystkie
emocje, jakimi był on nacechowany, a ja jakoś tak wpadłam. Ronan i
Adam to już po prostu moja miłość, Maggie poprowadziła ich
bardzo podobnie do wymienionej wyżej dwójki. Różnica polega na
tym, że na tych dwóch czekałam od „Złodziei Snów”, osobno
pokochałam już w „Królu Kruków”, a w połączeniu okazali się
tak piękni, że aż mnie od środka rozsadza z radości. Trochę jak
w „Simon oraz inni homo sapiens”, to po prostu wydawało się tak
właściwe, naturalne i stało się tak dobrym zakończeniem, że
powstał stan idealnej równowagi. Wszystko jest w porządku, można
się już cieszyć, nie było żadnej dramy, żaden z nich nie
ucierpiał, perfekcja. Świetną, że tak to nazwę, właściwością
postaci jest to, że to oni składają fabułę. To ich marzenia,
lęki, kłamstwa, plany, uczucia i przeszłość sprawiają, że coś
się dzieje, kolejne elementy układanki wskakują na miejsce, a
potem zbierają się razem i można rozpocząć prawdziwą zabawę.
Są jak kamienie nieskończoności w uniwersum Marvela, tylko, że
zamiast wymazywać połowę wszechświata, tworzą coś magicznego i
wciągającego. Bez nich to by się nie udało. Magowie, królowie i
śniący, tak idealnie dopasowani do swoich ról, a przy tym
autentyczni, intrygujący, popełniający błędy. Nie zastanawiałam
się zbytnio nad tym, że powinni szukać Glendowera, czytałam to
dla nich.
Ciągle nawijam też o klimacie tej serii, a przydałoby się coś o
tym opowiedzieć. Maggie stworzyła taką wyjątkową mieszankę
piękna, koszmarów, snów i tajemniczej magii, osadzoną w spokojnym
miasteczku. Ma talent do barwnego, wręcz obrazowego
przedstawiania miejsc, zdarzeń i ludzi, a przy tym nie przynudza
rozwleczonymi opisami. Nic nie rozwleka. Podczas czytania w głowie
czytelnika malują się kolejne wydarzenia. Kiedy ma być
przerażająco, naprawdę tak jest. Koszmary wyłażą z ciemnych
kątów, duchy wariują, ptaki wrzeszczą. Jak przychodzi do
magicznych zdarzeń i miejsc, w powietrzu wręcz wisi ten wyjątkowy
aromat, a czytelnik czuje się, jakby wpadł do króliczej dziury. Mi
najbardziej podoba się przedstawienie snów, klimat Stodółek,
senne świetliki wiszące w powietrzu, stworzone z marzeń zwierzęta,
miejsca i rzeczy. Czasami aż miałam wrażenie, że wystarczy
wyciągnąć rękę i magia stworzy to samo dla mnie.
Podsumowując: „Przebudzenie Króla” jest równie magiczne i
piękne, co reszta cyklu, z niczym się nie śpieszy, ale w
odpowiednim momencie dzieje się to, co powinno się stać w finale.
To nie jest zakończenie, jakiego można się spodziewać po
poprzednich trzech tomach, ale jest dobre i świetnie pasuje do całej
układanki. Wszyscy już wiecie gdzie jest Król, tylko się nie
domyślacie. Dostałam to, na co czekałam od kilku lat i chyba nigdy
do końca nie obudzę się z tego snu. Ta seria jest po prostu nie do
podrobienia. W ogóle ostatnio piszę same pozytywne recenzje i
patrząc na moje plany czytelnicze, jeszcze trochę to potrwa.
Spokojnie, są rzeczy, które już od jakiegoś czasu mnie gryzą.
Nie w recenzjach, ale niedługo pokażę rogi, nie trzeba się
martwić! (Żeby mi ktoś nie myślał, że wystawiam same pozytywne
opinie, bo chcę być po prostu taka kochana i milutka. Nigdy!)
Była 6.21.