Ariana | Blogger | X X X X

sobota, 28 lipca 2018

Umarł król, niech żyje król: Przebudzenie Króla, Maggie Stiefvater


„Wzlatują, nurkują, szybują i nie ma nic oprócz kruków, nic oprócz snów.”


Seria: Kruczy cykl
Tytuł: Przebudzenie Króla
Autor: Maggie Stiefvater
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 462
Ocena: 10/10
Opis: Poszukiwania Glendowera trwają. Gansey i jego przyjaciele – Adam, Ronan, Noah i Blue – z każdym dniem są coraz bliżej znalezienia kryjówki legendarnego walijskiego króla. Czasu jest jednak coraz mniej. By ocalić Ganseya, który według przepowiedni niedługo umrze zabity pocałunkiem Blue, muszą obudzić go jak najszybciej. Krok za nimi czają się jednak ciemność i groza, bardziej przerażające niż cokolwiek, czego do tej pory zaznali… Czy i tym razem dadzą radę stawić jej czoła? I czy wszyscy wyjdą cało z tego ostatniego starcia?

„Gdy śnisz, czy śnisz o gwiazdach?”


Recenzowanie ostatnich tomów jest trochę problematyczne. Nie mam szans na unikanie spoilerów z poprzednich części, jeżeli chcę mieć poczucie, że napisałam coś porządnego – nie cierpię tych jednoakapitowych recenzji, z których wiadomo jedynie czy komuś się podobało czy nie. Poza tym często jestem rozbita emocjonalnie, już zaczynam tęsknić za serią i trochę ciężko się pożegnać. No i tak po trzech latach skończyła się moja przygoda z Kruczymi Chłopcami.

„Gdy stali razem w Cabeswater, nie istniała różnica pomiędzy snami a rzeczywistością.”


Maggie po raz ostatni zabrała mnie na magiczną wyprawę w poszukiwaniu Króla Kruków. Wielu rzeczy się nie spodziewałam, to jednak jest cwana bestia. Wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej, ale nie marudzę – koniec końców było nawet lepiej niż się spodziewałam. Nigdy nie sądziłam, że popłaczę się nad tą serią. Kiedy już mogłam w spokoju usiąść z książką, wręcz przez nią płynęłam. Wciągało mnie do reszty, czułam się, jakbym miała obok siebie tych pięknych, cudownych ludzi. To jest taka swoista magia tej serii, wytwarza swój własny klimat i pochłania bez reszty, istnieje tylko taka cienka granica, przez którą nie można znaleźć się w Cabeswater. Są piękne postacie, charakterystyczny nastrój i bardzo subtelna magia, która każe się nad wszystkim dobrze zastanowić. To przez to Kruczy cykl jest tak kochany.
Zaczyna się spokojnie, przez większość książki miałam poczucie, że po prostu czytam kolejny tom, a nie wielki finał. Nie było takiego parcia na akcję, ale to typowe dla tej autorki. Wszystko rozgrywa się swoim własnym rytmem. Sto stron przed zakończeniem zaczęła dziać się prawdziwa magia. To, co przez poprzednie tomy niewinnie wisiało nad nami i udawało, że da się to spokojnie rozwiązać, zwaliło się na głowę z całą siłą. Z perspektywy czytelnika: to było tak złe! Ja przy tym tak wewnętrznie umierałam, to jak mówienie, że Święty Mikołaj nie istnieje! Z perspektywy twórczej: rany, było tak dobrze! Na miejscu Maggie bym sobie nie wybaczyła, gdybym odpuściła sobie te rozwiązania! W dodatku zadziała się magia, naprawdę, losowe odtwarzanie zaczęło mi podsuwać utwory wręcz idealnie oddające dane chwile. Spotify mnie infiltruje, chcieli, żebym się zapłakała. Pod względem fabularnym jestem więcej niż zadowolona, lubię być zaskakiwana, „Przebudzenie Króla” świetnie się w tym sprawdziło. Wszystko okazało się zupełnie inne, niż mogłam oczekiwać, a Król Kruków był chyba największym zaskoczeniem. Trzęsłam się nad tą książką jak galareta, jak kocham Maggie, nigdy nie posądziłabym jej o zdolność do wprawienia mnie w taki stan. Czuję pewien niedosyt w związku z wątkiem Demona i handlarzy artefaktami. Nie ma żadnego wyjaśnienia, co się z nimi stało. No niby po zakończeniu można się domyślić, że wydarzyło się to czy tamto, ale chciałabym o tym przeczytać. Może w zapowiadanej książce o Ronanie czegoś się dowiemy.
Pod względem postaci jestem, jak zawsze, pogrążona w głębokiej miłości. W towarzystwie pojawia się nowy, interesujący element. Henry kompletnie mnie kupił i aż mi przykro, że wepchnął się do ekipy dopiero w tej części. Muszę też przyznać, że Gansey i Blue nagle zaczęli mnie choć trochę obchodzić. Wcześniej temat ich związku sobie był i tyle, ale teraz jakoś tak wgryźli się w moje emocje. Jestem trochę zaskoczona, ale to też zasługa autorki. Ich wątek napisała bardzo subtelnie, oddając przy tym wszystkie emocje, jakimi był on nacechowany, a ja jakoś tak wpadłam. Ronan i Adam to już po prostu moja miłość, Maggie poprowadziła ich bardzo podobnie do wymienionej wyżej dwójki. Różnica polega na tym, że na tych dwóch czekałam od „Złodziei Snów”, osobno pokochałam już w „Królu Kruków”, a w połączeniu okazali się tak piękni, że aż mnie od środka rozsadza z radości. Trochę jak w „Simon oraz inni homo sapiens”, to po prostu wydawało się tak właściwe, naturalne i stało się tak dobrym zakończeniem, że powstał stan idealnej równowagi. Wszystko jest w porządku, można się już cieszyć, nie było żadnej dramy, żaden z nich nie ucierpiał, perfekcja. Świetną, że tak to nazwę, właściwością postaci jest to, że to oni składają fabułę. To ich marzenia, lęki, kłamstwa, plany, uczucia i przeszłość sprawiają, że coś się dzieje, kolejne elementy układanki wskakują na miejsce, a potem zbierają się razem i można rozpocząć prawdziwą zabawę. Są jak kamienie nieskończoności w uniwersum Marvela, tylko, że zamiast wymazywać połowę wszechświata, tworzą coś magicznego i wciągającego. Bez nich to by się nie udało. Magowie, królowie i śniący, tak idealnie dopasowani do swoich ról, a przy tym autentyczni, intrygujący, popełniający błędy. Nie zastanawiałam się zbytnio nad tym, że powinni szukać Glendowera, czytałam to dla nich.
Ciągle nawijam też o klimacie tej serii, a przydałoby się coś o tym opowiedzieć. Maggie stworzyła taką wyjątkową mieszankę piękna, koszmarów, snów i tajemniczej magii, osadzoną w spokojnym miasteczku. Ma talent do barwnego, wręcz obrazowego przedstawiania miejsc, zdarzeń i ludzi, a przy tym nie przynudza rozwleczonymi opisami. Nic nie rozwleka. Podczas czytania w głowie czytelnika malują się kolejne wydarzenia. Kiedy ma być przerażająco, naprawdę tak jest. Koszmary wyłażą z ciemnych kątów, duchy wariują, ptaki wrzeszczą. Jak przychodzi do magicznych zdarzeń i miejsc, w powietrzu wręcz wisi ten wyjątkowy aromat, a czytelnik czuje się, jakby wpadł do króliczej dziury. Mi najbardziej podoba się przedstawienie snów, klimat Stodółek, senne świetliki wiszące w powietrzu, stworzone z marzeń zwierzęta, miejsca i rzeczy. Czasami aż miałam wrażenie, że wystarczy wyciągnąć rękę i magia stworzy to samo dla mnie.
Podsumowując: „Przebudzenie Króla” jest równie magiczne i piękne, co reszta cyklu, z niczym się nie śpieszy, ale w odpowiednim momencie dzieje się to, co powinno się stać w finale. To nie jest zakończenie, jakiego można się spodziewać po poprzednich trzech tomach, ale jest dobre i świetnie pasuje do całej układanki. Wszyscy już wiecie gdzie jest Król, tylko się nie domyślacie. Dostałam to, na co czekałam od kilku lat i chyba nigdy do końca nie obudzę się z tego snu. Ta seria jest po prostu nie do podrobienia. W ogóle ostatnio piszę same pozytywne recenzje i patrząc na moje plany czytelnicze, jeszcze trochę to potrwa. Spokojnie, są rzeczy, które już od jakiegoś czasu mnie gryzą. Nie w recenzjach, ale niedługo pokażę rogi, nie trzeba się martwić! (Żeby mi ktoś nie myślał, że wystawiam same pozytywne opinie, bo chcę być po prostu taka kochana i milutka. Nigdy!)
Była 6.21.
8

czwartek, 19 lipca 2018

Nie taką cię stworzono: Łzy Mai, Martyna Raduchowska


„Bo stałam się ludzka. Ułomna, słaba i samolubna...”


Seria: Czarne Światła
Tytuł: Łzy Mai
Autor: Martyna Raduchowska
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 416
Ocena: 10/10
Opis:W New Horizon androidy nie śnią o elektrycznych owcach. One marzą o reinforsynie. W latach 30. XXI wieku technologia jest wszechobecna. Sztuczne organy, implanty, domózgowe wszczepy – ludzkie ciało i umysł można upgrade’ować wedle uznania. Jeżeli oczywiście kogoś na to stać. Biednym pozostaje jedynie reinforsyna. Dla ludzi to geniusz w pigułce. Dla androidów zaś – szansa na odczuwanie emocji. Nie wszyscy są entuzjastami technologii. Na pewno nie Jared Quinn, porucznik wydziału zabójstw. Na pewno nie po Buncie, w trakcie którego zdradziła go jego własna replikantka, Maya. Gdy wraca do pracy w policji, ma zasadę: żadnych cyborgów, żadnych androidów. Nie w jego zespole. Tymczasem po New Horizon grasuje zabójca nieuchwytny dla policyjnych systemów. Dla Quinna to jak wygrana na loterii – powrót do tradycyjnych metod śledczych. Ofiarą jest młoda kobieta. Widział ją już.
W swoich koszmarach.
Czyżby to on był mordercą?

„Tak długo wpatrywał się w otchłań, aż wreszcie otchłań popatrzyła na niego.”


Na początek powinnam przeprosić, że znowu mnie zjadło. Wygląda to tak, że 6 lipca miałam ostatnie egzaminy, a chwilę później musiałam zwijać się na obóz łyżwiarski. Wiecie, co to za wakacje bez zrobienia z siebie frajera przed olimpijczykami i rozbicia kolan? No właśnie. Pozdrawiam, człowiek, który już dwa razy zaliczył glebę centralnie przed Natalią Kaliszek i Maksem Spodyrievem! Jednak o tym będzie oddzielny post, w końcu od zawsze lubiłam pisać komediodramaty. To tak słowem usprawiedliwienia, po prostu wychodziłam po śniadaniu, z lodowiska schodziłam po dwudziestej drugiej i chciało mi się jedynie spać po tych „szalonych” połowicznych Salchowach. (Sukces życia, kierowca autobusu wstał i zaczął klaskać!) Dzisiaj mam dla Was „Łzy Mai”.
Szczerze mówiąc po zamówieniu egzemplarza recenzenckiego miałam w głowie takie wielkie „kurde, co ja robię?”. Wiecie, tematyka sci-fi, cyberpunk i wszystkie te zakręcone technologie brzmią świetnie, tylko przy większości tego typu książek potwornie się męczę. Tym razem czytanie trwało tydzień jedynie ze względu na mój brak czasu. Jeśli już miałam wolną chwilę, siedziałam przyklejona do książki. Czytało się ją wyjątkowo płynnie i szybko, nie zauważałam kiedy mijało kolejne sto stron. Pierwsze spotkanie z Raduchowską wypadło wyjątkowo dobrze.
„Łzy Mai” są pod pewnym względem wyjątkowe. Od razu czuć, że pisała to absolwentka psychologii. Nie zrozumcie mnie źle, lubię swoje studia, no nie w każdym aspekcie, ale jednak, tylko lektury... W ciągu dwóch lat bezproblemowo przeczytałam JEDNĄ książkę z sylabusa. Wszystkie publikacje psychologiczne są dla mnie potwornie męczące. Może po prostu Martyna Raduchowska powinna pisać dla mnie więcej powieści, żebym mogła uczyć się bez bólu egzystencjalnego? W ostatnim semestrze miałam neuropsychologię i gdyby tylko ta książka wpadła w moje ręce przed sesją, nie musiałabym się martwić tym przedmiotem. To, co wcześniej było męczarnią stało się całkowicie zrozumiałe i interesujące. Poza tym przewija się wiele psychologicznych tematów i szczerze mogę wam powiedzieć, że wreszcie trafiłam na genialną fantastykę tak mocno i rzetelnie powiązaną z tą dziedziną. Przysięgam, nie wyłapałam tam ani jednego przekłamania czy błędnego stereotypu, nawet znalazło się miejsce na etykę zawodu. Wiem, brzmi to jak jakieś nudziarstwo, ale gdyby (znowu) tak to wyszło, byłabym pierwsza do narzekań. Więcej nauki przedstawionej w prosty i ciekawy sposób – tego świat potrzebuje, tego potrzebuję ja! Jeśli jakkolwiek interesujecie się psychologią i lubicie futurystyczną fantastykę, to będzie dla was idealna pozycja!
Ten tytuł idealnie łączy cuberpunk, neuronauki, psychologię i kryminał. Przy okazji idealny przykład, że jeśli tylko człowiek chce, to znajdzie sposób na wykorzystanie wiedzy zdobytej na studiach. (Chciałabym tak.) Połączenie to dało genialnie wykreowany świat oraz fabułę wciągającą jak czarna dziura. Wszystko to u boku świetnie napisanych, wiarygodnych postaci. Nie miałam nawet chwili na zastanawianie się co zjeść na obiad, czy mój kot znowu próbuje podbić świat albo jak będzie wyglądała fabuła Avengers 4. „Łzy Mai” są tak napakowane tajemnicami, zagadkami i intrygami, że człowiek spędza całą lekturę na rozpracowywaniu ich. To czy się udaje to zupełnie inna sprawa. Ja na wczoraj potrzebuję kontynuacji, bo nadal wiem prawie tyle co nic! Od początku czytelnik wkręca się w wątek buntu, w którym ucierpiał Jared. Wszystko zaczyna się w tym punkcie. Po drodze mamy historię naszego porucznika, poznajemy wszystkie ważne aspekty jego życia, lęki, obawy, uczestniczymy w terapii i towarzyszymy podczas odzyskiwania wspomnień. Już w tym miejscu pojawia się tak wiele niewiadomych, że znajdujemy się w pułapce – przecież nie da się odłożyć książki bez poznania prawdy o wydarzeniach z Beyond Industries, zdradzie Mai i tajemnicach doktor Bennett. Kilka kroczków w przód i już siedzimy po uszy w wątku kryminalnym. Muszę przyznać, że chyba to mnie najmocniej zaintrygowało, tajemnicze blackouty, nieuchwytny morderca i same ofiary. Niby są interludia, gdzie miesza postać Misty, ale są tak napisane, że równocześnie można ją podejrzewać, ale autorka wręcz odbiera nam wszelkie podstawy do oskarżania jej. Mam ochotę krzyknąć „Do diabła, tłumacz się, kobieto!”, ale dobrze wiem jaka to jest zabawa i jak wpływa to na odbiór całej serii. Sama bym tak zrobiła. Fabularne dzieło.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o kreacji świata. Tak trzeba to robić! To trochę ponad dwanaście lat w przód, a czułam się jak w zupełnie innym świecie. Ziemia po wojnach i roztopieniu lodowców, społeczeństwo po latach ogromnego rozwoju neuronauk, gdzie nowoczesne technologie ściśle zazębiają się z biologią, a neurologia ma gigantyczny wpływ na życie każdego człowieka. Czytałam najróżniejsze książki skupiające się na przyszłości. Katastrofy, wojny, zarazy, technologiczne rewolucje, sama nigdy bym nie pomyślała o wizji w tak wielkim stopniu opartej na rewolucji neurologicznej. Szczerze mówiąc, na początku przeraziłam się, że będzie to strasznie męczące i niezrozumiałe, tymczasem autorka opisuje wszystkie te mózgowe zawiłości w bardzo przyjemny sposób. Zaufajcie mi, profesjonalnemu snajperowi na neuropsychologii, nie byłam tu w jakiejś komfortowej sytuacji. Prawdę mówiąc podczas czytania śniły mi się potworne wizje poprawek z tego neurologicznego zawirowania. Przedstawienie świata i społeczeństwa stoi na naprawdę wysokim poziomie. Wszystko jest klarowne i bardzo obrazowe. Opisy miejsc, postaci, wydarzeń są na tyle rozbudowane, że czyta się je z zaciekawieniem, a w głowie od razu tworzy się wiarygodna sceneria. Czytelnik stopniowo poznaje otoczenie i bez problemu się w nim odnajduje, nie ma tu miejsca na nieporozumienia lub problemy z wyobrażeniem sobie miejsca akcji. Pozostaje jednak miejsce na tajemnice, które sprawiają, że z chęcią dalej eksplorujemy New Horizon.
„Łzy Mai” to pod każdym względem świetna książka. Nie mogę się już doczekać kontynuacji. Do samego końca autorka trzyma nas w niepewności, zaskakuje, a na koniec okazuje się, że wszystko jest zupełnie inne niż się spodziewamy. Czuć, że pisała to psycholog i kryminolog, co działa jedynie na korzyść tej pozycji. Postacie są wiarygodnie napisane, interesujące, chętnie towarzyszy się głównemu bohaterowi podczas dochodzenia. Mogę z ręką na sercu powiedzieć „spróbujcie”. W dodatku zastanawiam się jakim cudem to był tekst przed korektą. Jaką korektą? Nie wyłapałam nawet jednego błędu! Tak powinno się wydawać książki!

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Uroboros
4

środa, 11 lipca 2018

Kiedy miłość jest obsesją: Umysł, Audrey Carlan

Tytuł: Umysł
Tytuł oryginału: Mind
Autor: Audrey Carlan
Tłumaczenie: Anna Szafran
Data premiery: 4 kwietnia 2018
Wydawnictwo: Edipresse
Liczba stron: 470
Szerokość grzbietu: 2,9cm
Krótka ocena: Chyba nie tego się spodziewałam...

Prawda jest taka, że erotyka nie jest moim typem literatury. Kiedy staje się tego za dużo, czuję się skrępowana. Dlaczego więc sięgnęłam po książkę, która zdaje się wręcz krzyczeć "EROTYKA"? Ano cóż, zaciekawił mnie opis. Kilka słów o stalkerze, ryzyku i urojonym uwielbieniu. Ot, niby nic takiego, a przekonało mnie do tego, by odrzucić nieco na bok moje uprzedzenia (nabyte chyba głównie po Grey'u...) i spróbować - no bo, co mi szkodzi?

Muszę wspomnieć, że jest to drugi tom serii, a pierwszego nawet na oczy nie widziałam. Mimo wszystko jednak nie czułam się zagubiona w historii. Autorka wprowadza nas w fabułę w taki sposób, że czytanie pierwszego tomu wcale nie jest potrzebne, by zrozumieć, o co chodzi. Gillian Callahan zdobyła serce Chase'a Davisa, który jest jednym z najbardziej pożądanych kawalerów w Stanach Zjednoczonych. I jednocześnie najbogatszych. Dziewczyna szybko zyskuje sławę - nie ma się co dziwić, skoro para ma się pobrać. I tu pojawia się najciekawsza sprawa - stalker. Z jakiegoś powodu przyczepił się do biednej Gillian, dręczy ją. Chase oczywiście wszystkimi środkami jakimi dysponuje, próbuje go dorwać. Czy mu się uda? Jak sytuacja się rozwinie? A tego już wam nie powiem, jeśli chcecie się przekonać, sami się za nią weźcie.

Bałam się, że styl autorki może być kanciasty, że będę się strasznie męczyć, czytając. O dziwo, czytało mi się ją nawet całkiem przyjemnie. Historia może nie była najwyższych lotów i naprawdę dobry motyw stalkera niestety został nieco odsunięty na bok, jednak samo to, jak Umysł jest napisany, można uznać za zdecydowany plus książki. No cóż, do czasu. Niestety opisy scen erotycznych miejscami stawały się naprawdę niesmaczne. Może wymagam zbyt wiele, bo naprawdę ciężko mnie pod tym względem usatysfakcjonować, ale... kiedy pokazałam fragmenty znajomym, byli równie zniesmaczeni jak ja. A uwierzcie mi, nie wszystkie opisy zbliżeń tak działają. Nie mówię też, że wszystkie takie sceny wywoływały u mnie silnie negatywną reakcję, wręcz obrzydzenie, część była naprawdę... w porządku. Bez szału, ale jednak nie wzdrygałam się co drugie słowo, jak to bywało miejscami, co już jest w pewien sposób sukcesem.

@chaos_cupcake

Co warto zaznaczyć, bohaterowie Umysłu są dość ciekawi i wcale nie tacy zupełnie kartonowi. Każde z nich ma swoje określone cele i je spełnia - lepiej lub gorzej. Nie są zupełnie nierzeczywiści. Miejscami nieco rozmyci i ich charaktery zdają się gdzieś się gubić, jednak ogólnie ich kreacja nie jest najgorsza. Niektórzy są może trochę przeidealizowani, ale nie zaburza to jakoś szczególnie całości i jest całkiem przyjemne w ogólnym obrazie historii. Najciekawszą postacią jednak zdecydowanie i bezsprzecznie muszę okrzyknąć stalkera. Jego kreacja jest zdecydowanie najwyrazistsza, a kiedy pojawiały się fragmenty z jego punktu widzenia, nawet miewałam dreszcze!

Docenić też muszę zabieg, za którym osobiście przepadam - narracja z punktu widzenia różnych bohaterów. W tym wypadku historię zarysowuje nam głównie Gillian, jednak możemy cieszyć się również fragmentami z perspektywy stalkera (jeszcze raz zaznaczę, najciekawsza postać!), co mnie osobiście najbardziej interesowało. Dzięki temu możemy poznać jego sposób patrzenia - i tu dreszcze i obrzydzenie są jak najbardziej na miejscu, wierzcie mi.

Po skończeniu tej książki, szczerze mówiąc, byłam nieco zawiedziona. Liczyłam na więcej elementów sensacji, mrożącego krew w żyłach thrillera, a dostałam coś bliżej rozwlekłego romansu, który jednak przyjemnie się czyta (oprócz tych kilku niesmacznych scen). Thrillery erotyczne to chyba nie do końca moja bajka, ale... przyznam się, że jako takie małe powiedzmy guilty pleasure (czy jestem masochistką?) na mojej półce już czeka trzeci tom serii, Dusza. Liczę, że będzie tam więcej o stalkerze...!

Za możliwość zapoznania się i zrecenzowania tej książki
2

niedziela, 8 lipca 2018

Czy masz w sobie mrok? Przeklęci Święci, Maggie Stiefvater


„Po zmroku cud można usłyszeć daleko.”



Tytuł: Przeklęci święci
Autor: Maggie Stiefvater
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 360
Ocena: 10/10
Opis: Za każdym świętym stoi cud. Za każdym cudem stoi człowiek. W każdym człowieku jest mrok, z którym musi się zmierzyć. Olbrzym, pastor z głową kojota, mężczyzna porośnięty mchem i kobieta, na którą zawsze pada deszcz - wszyscy przebywają w sennej i tajemniczej osadzie Bicho Raro w oczekiwaniu na cud. Zamieszkuje ją rodzina Soria, w której od wieków rodzą się Święci, a pątnicy przybywają z najdalszych zakątków kraju. 
Beatriz, Joaquin i Daniel są kuzynami i postanawiają zawalczyć o swoją przyszłość i zmierzyć się z rodzinną legendą oraz przekleństwem. Niedostępna Beatriz uważa, że nie dotyczą jej porywy serca. Joaqin jako tajemniczy Diablo Diablo oddaje się pasji prowadzenia pirackiej rozgłośni radiowej. Daniel - mianowany przez rodzinę Świętym z Bicho Raro - zdaje się czynić cuda dla wszystkich poza sobą.
Nad pustynne Kolorado nadciąga mrok, który można pokonać tylko wtedy, jeśli ma się odwagę spojrzeć w głąb siebie i zmierzyć z własnymi uczuciami.

„Pierwszy cud był taki: mrok stawał się widoczny.”


By mógł zaistnieć cud, musi pojawić się mrok. Całkiem niedawno sama tego doświadczyłam. No wiecie, ten moment, kiedy przychodzi się na poprawkę jednego z trudniejszych egzaminów, a tu zamiast testu odpowiedź ustna. Czarna rozpacz, panika, nie wiadomo czy płakać, czy uciekać, wszyscy przekonani, że nie zdadzą. Twoja kolej, wchodzisz na salę, na dzień dobry dowiadujesz się, że do zaliczenia zabrakło ci jednego punktu. Zapominasz o myślach samobójczych w depresji, zamiast endorfin wymieniasz dopaminę, a reakcję stresową opisujesz głównie z własnego aktualnego stanu. Profesor wydaje się coraz bardziej zniesmaczony, aż... Trzy! Zdane! Życzenia udanych wakacji! Po raz kolejny Latający Potwór Spaghetti ulitował się nad twoim losem! Świat na nowo staje się pięknym, przyjaznym miejscem! Tak wyglądał mój cud, bo nic innego nie mogło to być. Tylko nie musiałam jechać aż do Kolorado.
Po (prawie całym) „Kruczym Cyklu” spodziewałam się czegoś magicznego, niezwykłych postaci, tajemniczego klimatu i ciekawie rozwijającej się akcji. Z jednej strony „Przeklęci Święci” spełnili te oczekiwania, z drugiej okazali się czymś zupełnie innym. Nie jest to typowa fantastyka, nie uświadczycie tu tak wiele magii jak w książkach o kruczych chłopcach; zresztą nie sądzę, żeby autorka znowu celowała w to samo. Po pierwsze opowieść o rodzinie Soriów mówi o poznawaniu samego siebie, o tym, że każdy ma swoją mroczną stronę i trzeba sobie z nią poradzić. Być może dlatego ta książka nie spodoba się wszystkim. Dla mnie była to zaskakująca odmiana.
Stiefvater trzeba oddać, że jest genialna w tworzeniu klimatu. Nieważne czy to senna Virginia, czy pustynne Kolorado, jej opisy są barwne, piękne, a co najważniejsze – adekwatne. Jeśli autor potrafi przedstawić piaszczyste równiny jako coś na swój sposób pięknego, posiadającego duszę, nadając klimatu samym otoczeniem, zasługuje na szacunek. Z przyjemnością czytałam akapity dotyczące Bicho Raro i okolicznych terenów. Nigdy nie przepadałam za tego typu klimatami, ale w „Przeklętych Świętych” jest to opisane w tak przyjemny sposób, że nadal mi mało. Zresztą cała ta książka jest bardzo opisowa. Przez większość czasu poznajemy nowe postacie, miejsca i historie, przedstawione równie pięknie, jakby były to namalowane obrazy. Spodobał mi się ten styl, pewne elementy mają swój konkretny szablon, na przykład przedstawienie postaci. Może robiłoby się to nudne po którymś razie, ale nie tym razem. Maggie znalazła świetny, charakterystyczny sposób na wykorzystanie tych szablonów, podczas czytania mocniej wgryzałam się w książkę właśnie przez te fragmenty. W efekcie mamy powieść stworzoną z serii barwnych, malowniczych i idealnie dopracowanych obrazów.
„Przeklęci Święci” opowiadają o ludziach. Cuda dokonywane przez Soriów są interesujące, ale nie ich tajemniczość czy magia są tu najważniejsze, a to, do czego prowadzą, o czym mówią. Pątnicy odgrywają tu niezwykle ważną rolę, choć naprawdę chodzi o rodzinę z Bicho Raro, to na nich się skupiamy, oni oddają główny przekaz. Autorka opisuje postacie w taki sposób, że można zrozumieć każde z nich. Tu nie ma ulubieńców, choć Joaquin jest bezkonkurencyjnie najsłodszą bułą w zestawieniu. Każdy ma swoją historię, tajemnice, lęki i mrok, z którym prędzej czy później musi się zmierzyć. Przez opowieści o kolejnych bohaterach, autorka przekazuje czytelnikowi pewne morały, ostrzeżenia czy przedstawia, jak szlachetność może prowadzić do cierpienia. Ta książka składa się ze słodko-gorzkich historii, wszystkich równie ciekawych. Najważniejszą rolę ogrywają kuzyni Soria. Daniel, Beatriz i Joaquin są naszymi punktami zaczepienia, to oni napędzają wszystkie wydarzenia, z ich perspektywy przyglądamy się opowieści o Bicho Raro. Mogę powiedzieć, że są początkiem i końcem tej historii. Każde ma swoje charakterystyczne cechy i spinają fabułę w jedną całość. Poza kuzynostwem śledzimy rodzinne spięcia, tajemnice, wysłuchujemy opowieści pątników i towarzyszymy im na drodze do pozbycia się ich zmaterializowanego mrokowu.
Fabularnie jest bardzo spokojnie, nie ma tu wielkich, magicznych odkryć, dziwnych istot czy typowej walki dobra ze złem. Jak już pisałam, to opowieść o ludziach, równie dobrze możemy odnieść ją do siebie. „Przeklęci Święci” delikatnie skłaniają do zastanowienia się nad sobą. Najważniejszym przekazem jest to, że żaden człowiek nie jest idealny, że kurczowe trzymanie się pewnych przekonań może wyrządzić więcej złego niż dobrego, że każdy ma w sobie mrok, ale nie jesteśmy na niego skazani. Odbieram to jako zachętę do poszukiwania nowych rozwiązań, do bycia w pełni i otwarcie sobą oraz brania spraw we własne ręce. Główny wątek opiera się głównie na poznawaniu przez bohaterów swojego mroku i pokonywania go. Autorka przy tym świetnie wplata wątek Meksyku i jego mieszkańców, ot kolejny piękny obraz, na który warto poświęcić kilka minut.
Oto czym są „Przeklęci Święci”, bo na pewno nie nadadzą się na typową fantastykę. To piękne obrazy, intrygujące postacie i ich historie, opowieść o rodzinie, która na nowo musiała się nauczyć czegoś, co od dawna znali, by pogodzić się i zrozumieć na nowo. Żeby docenić tę książkę, trzeba się nad nią zastanowić. Nie można oczekiwać, że będzie kolejną powieścią, którą przeczytamy w ramach relaksu dla szarych komórek. Mrok i cuda Soriów mogą być interpretowane tak, jak są przedstawione wprost, ale wydają się też metaforą zwykłych, ludzkich problemów, z którymi spotykamy się na co dzień. Dlatego dla mnie była to nietypowa, ale wyjątkowo dobra książka. Nie oczekujcie od niej tego, co już znacie, a będziecie zadowoleni.

Chcę też wspomnieć o czym innym. W tym miejscu przyznaję, że Pani Marta, zajmująca się recenzentami Uroborosa zasługuje na medal za cierpliwość i uprzejmość, szczególnie w kontaktach z takimi panikarami jak ja. Piszę to, bo po prostu domyślam się jak straszną kluchą potrafię być. No cóż, pierwsza zasada przetrwania: nigdy nie ufaj Poczcie Polskiej. NIGDY!

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Uroboros
8

wtorek, 3 lipca 2018

Tak mało o niej wiesz...: Tamta dziewczyna, Erica Spindler

Tytuł: Tamta dziewczyna
Tytuł oryginału: The Other Girl
Autor: Erica Spindler
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Data wydania: 28 lutego 2018
Wydawnictwo: Edipresse
Liczba stron: 304
Szerokość grzbietu: 2,3cm
Krótka ocena: ...przepraszam, czy to już najlepsza książka tego roku?

Tamta dziewczyna, tak mało o niej wiesz
Ma siłę by marzyć i tak zazdroszczę jej...
Nuciłam za każdym razem, gdy mój wzrok padł na okładkę. A, trzeba przyznać, jest na co popatrzeć. Okładka jest przepiękna, dodatkowo bardzo przyjemna w dotyku, a o dziwo format nieco większy niż standardowy jest dodatkowym plusem, bardzo wygodnie trzymało się ją w rękach. Graficznie książka zachwyca i kusi, jak jest jednak w środku...?

Wcale nie gorzej! Autorka w zgrabny sposób przedstawia całą historię; dawno nie czytało mi się czegoś tak przyjemnie. Fabuła rozwija się stopniowo, krok po kroku odkrywane są przed nami kolejne fakty, a napięcie jest budowane powolnie - ale też nie nazbyt wolno! - z każdą kolejną stroną. I - ukłony w stronę autorki - niektóre wydarzenia są nie do przewidzenia, naprawdę potrafią zaskoczyć.

Bohaterowie są wyraziści, ciekawi i bardzo realistyczni. Każda postać ma swoją historię, która dokładnie tłumaczy jej zachowania. Wszystko ładnie się ze sobą wiąże i trzyma przysłowiowej kupy, by na koniec w momencie kulminacyjnym zagrać nam na nosie i udowodnić, że nie zawsze i wszystkiego możemy się domyślić. A rozwiązanie może być bliżej niż nam się wydaje...

Zwykle zaczynam od przedstawienia samej fabuły... W tym wypadku jednak nie chciałabym Wa, zbyt wiele zdradzać. Historia ta zachwyca właśnie wtedy, kiedy poznaje się ją samemu, kiedy kroczek po kroczku poznaje się bohaterów, odkrywa wraz z nimi kolejne fakty, szuka wskazówek, gubi się i stopniowo odnajduje. Każdy element ma tu znaczenie. I to jest piękne, warto to docenić.

Jeśli jednak chodzi o choćby drobne uchylenie rąbka tajemnicy, proszę bardzo.
Miranda, główna bohaterka, jest cenioną detektyw, która szacunek zdobyła własną ciężką pracą - co nie było takie łatwe, zważając na jej przeszłość... Sprawa, do której zostaje wezwana, dotyczy ogólnie lubianego wykładowcy lokalnej uczelni, na dodatek syna rektora. Brutalność tego morderstwa, od którego zaczyna się cała historia, zaskakuje policjantów. Miranda za wszelką cenę stara się wyjaśnić sprawę. Nie spodziewa się jednak, jak bardzo wszystko to będzie utrudnione.

Mnie osobiście cała historia wraz ze wszystkimi postaciami i (uwaga!) ciekawą, nieirytującą główną bohaterką kupiła całkowicie. Nawet te kilka scen erotycznych, które się przewinęły, nie wywołały u mnie tak częstego zniesmaczenia (czy tylko ja mam taki problem z opisami takich scen? czemu zwykle brzmią tak... źle?). Były opisane naprawdę zgrabnie, przyjemnie się je czytało. Wszystko naprawdę ładnie się tu zgrywa i Tamta dziewczyna naprawdę potrafi wciągnąć, czytałam z zapartym tchem, łaknąc dalszego ciągu. Serdecznie polecam!

@chaos_cupcake

I jest chyba tylko jedna rzecz, która nadal mnie zastanawia i nie pasuje... dlaczego podziękowania znalazły się tu na początku? :D


Za możliwość zapoznania się i zrecenzowania historii Mirandy

0