Ariana | Blogger | X X X X

środa, 16 sierpnia 2017

Zupa Zła #1 - Lusiowy problem z Potterem.

Czemu przestałam być fanką Pottera?

Welp, mój paskudnik musiał tu kiedyś zadebiutować. Macie słodkości przed tym wstrętnym postem!

Na początek szybko się wytłumaczę. Mam trochę, a nawet więcej niż trochę, problemów z niektórymi książkami, fandomami czy innymi tego typu rzeczami. I stąd Zupa Zła, potrzebuję się wygadać, napisać co mnie tu i tam uwiera. Taka moja bardzo nieregularna i zależna od emocji seria o wszystkim co, według mnie, jest nieodpowiednie. Nazwa, raz że w nawiązaniu do zupy z "Opowieści z Akademii Nocnych Łowców", dwa, że bardzo zwięźle opisuje to, co będę tu tworzyć, zupę z totalnie wszystkiego, co "złe". ("Złe" to takie lekkie przekoloryzowanie i uproszczenie, cśśśśś.)
Jestem okropna. Wspominam o tym chyba przy każdej okazji. Dzisiaj okropność wyjdzie ze mnie jak jeszcze nigdy. Tak mnie naszło na ten post przy rozmowie z Kingą z In Love With Books (której przy okazji dziękuję za śliczny nagłówek i w ogóle polecam tego człowieka, wpadajcie tam). Bo już dłużej nie wytrzymam tego wychwalania Pottera! Tak, biorę się za klasykę klasyki literatury młodzieżowej, bo coś mnie w końcu rozsadzi od środka. Nie zrozumcie mnie źle, ten tekst ma być o tym, czemu uważam gloryfikowanie tej serii za przereklamowane. Sama byłam fanką Pottera przez dość długi czas, ale w końcu dotarło do mnie, że to wcale nie są takie niesamowite książki. Doszedł do tego jeszcze fandom, bo Potterheads jako społeczność są nie do zniesienia. No i jeszcze Rowling, bo najbardziej się do tego przyłożyła.
Oczywiście wszyscy książkoholicy znają serię o młodym czarodzieju, nie musieli jej nawet czytać, bo przed HP się nie ucieknie. Większość z nas zaczęła czytelniczą przygodę właśnie od książek Rowling i uważam, że to najbardziej wpływa na ocenę tej serii. Wielu z nas wychowywało się z tymi książkami, a jak nie to chociaż z filmami. Wpadliśmy do magicznego świata, który pokochaliśmy jako dzieci. Tutaj leży pies pogrzebany – często coś, co dobrze wspominamy z dzieciństwa, jest dla nas czymś nieskazitelnym, uważamy, że to musi być dobre i przymykamy oczy na wady tego cosia. Zauważam to wszędzie, chyba nawet sobie zapiszę to zjawisko na jakiś awaryjny temat magisterki. Harry'ego Pottera też to nie ominęło i wątpię, żeby się skończyło równo z rocznikami, które dorastały z Harrym, bo jest to seria, którą uważa się za jakiś prekursor. Co dać dziecku do przeczytania na dobry początek? Harry Potter! Co bywa lekturą w klasach 4-6? Harry Potter! Co kupi się na urodziny początkującemu, młodemu czytelnikowi? Harry Potter! Nie da się zaprzeczyć, że jest to seria dobra dla młodych ludzi. A potem już z górki. Mam wrażenie, że jeśli zapyta się większość książkoholików, od czego zaczęła się ich czytelnicza przygoda, wielu wymieni Pottera. Potteromania ma się bardzo dobrze, ale... Właśnie, moje „ale” – to nie jest wcale genialna seria, jedynie się ją gloryfikuje, bo czy ktoś jeszcze pamięta świat przed Hogwartem?
Wrócę szybko do pytania o początek przygody z książkami. Nie powiem, że moja rozpoczęła się od świata wykreowanego przez Rowling. Tak, to była pierwsza seria, jaką sama się zainteresowałam, ale nie od niej zaczął się mój książkoholizm. Tu składam ukłon w stronę Ricka Riordana, którego uważam za mistrza fantastycznych młodzieżówek. Po HP nie czułam potrzeby zabrania się za cokolwiek innego. Był Potter i się skończył, tyle. Oczywiście, byłam nim zachwycona, ale nie poczułam też zainteresowania czytelnictwem, nie potrzebowałam tego. Jakiś czas później pojawił się Percy Jackson i tutaj coś mnie ruszyło. Nie twierdzę, że to wina oczekiwania na kolejne części „Olimpijskich Herosów”. Miałam potrzebę zajęcia się czymś innym, zajrzenia do innego świata, żeby mnie wiecznie nie skręcało z oczekiwania na kolejne przygody syna Posejdona i reszty półboskiego gangu. Jednak Riordan pobudził mnie do szukania dalej, kolejnych interesujących książek, przez Nico di Angelo wpadłam na „Dary Anioła”, bo nagle wyszło na to, że lubię wątki homoseksualne i jakoś wtedy też przepadłam tak totalnie, że dzisiaj rodzice mi grożą, że jeszcze trochę książek i chyba mnie z domu wywalą. Riordana od Rowling odróżnia też brak zmęczenia materiału. Ten człowiek pisze kolejne rzeczy i kiedy myślę, że już bardziej mnie nie oczaruje, pojawia się taki Magnus Chase! W dodatku widzę, że ma na to wszystko pomysł, nie ciągnie, bo się dobrze sprzedaje, a dlatego, że nadal ma coś do powiedzenia, ostatnio nawet czytałam coś o tym, że planuje wspomagać innych autorów chcących tworzyć na podstawie mitów, chyba powstanie coś na zasadzie półboskiego megawersum. No i nie zachowuje się, jakby zaraz cały świat miał o nim zapomnieć i jakby to była najstraszniejsza rzecz pod słońcem.
Po co to było? Dla skontrastowania z J. K. Rowling, która zachowuje się jak jakaś pisarska diva. Nie twierdzę, że wszystkie jej zachowania są złe, ale spójrzcie chociaż na „Przeklęte Dziecko”, które zdaje się być zbitkiem najbardziej typowych i przy tym najsłabszych pomysłów z fanfiction. Przepraszam za spoilery, zamknijcie oczy, jeśli Wam zależy, ale nie stracicie nic na tym, może uratuję Wasz portfel. Niech to hipogryf kopnie! Dziecko Bellatrix i Voldemorta?! Urodzone na trochę przed Bitwą o Hogwart?! W KTÓRYM MIEJSCU ONI MOGLI TO ZROBIĆ?! Zastanawiałam się nad tym kilkanaście razy i widzę tu kolejny zabieg w stylu „a no bo nic nie wspomniałam w żadną stronę to nie macie prawa się przywalić, jakkolwiek nielogiczne by to było”. To jest nielogiczne, robi z czytelników debili, chociażby z tego względu, że Voldemrot... No kurde, jakiś romans z Lestrange, chociażby kompletnie bezuczuciowy z jego strony, nie jest w jego stylu. Przez cały czas skupiał się na pokonaniu Pottera, tak bardzo spłycając, nie mówiąc o tym, że ten człowiek wolałby się pozbyć problemu, jakim jest dziecko, w tak ważnym dla jego osobistego zwycięstwa momencie. I nie mówię tylko o tym, większość „Przeklętego Dziecka” to żart z fanów, próby zaspokojenia wielbicieli oklepanych fanfiction i totalne OOC (out of character). Powiecie, że to nie jest jej wina, bo nie ona pisała sztukę? Ja twierdzę, że to jej wina, bo miała w nią wgląd, mogła powiedzieć, że coś się nie zgadza, ale przyklepała to swoim nazwiskiem i nie widzi problemu w całej sprawy. (Dla skontrastowania, jeśli kojarzycie ekranizacje Percy'ego Jacksona, wiecie jak bardzo niszczą one książki. A najgłośniej o tym mówi sam Riordan.) Trzeba też spojrzeć na twittera Rowling. Tutaj to się zaczyna prawdziwa kopalnia i najłatwiej to skomentować podejrzanym na tumblrze zdaniem „Zaraz napisze, że Tiara Przydziału jest transseksualna.”. Nietrudno odnieść wrażenie, że większość „nowinek” ze świata Pottera jest robiona pod publikę, byleby mówiono o Harrym i o autorce. Nie zapomnę też akcji związanej z kolorem skóry Hermiony. Dla niezorientowanych – do teatralnego „Przeklętego Dziecka” wybrano czarnoskórą aktorkę, która grała Hermionę. Część ludzi podniosła raban o kolor jej skóry. W tym miejscu należałoby powiedzieć, że najwyraźniej na castingach była najlepsza i z tego tytułu dostała rolę. Jednak teatr rządzi się własnymi prawami i naprawdę liczy się talent. Co robi Rowling? Odpowiada, że nigdzie nie wspomniała o tym, jaki kolor skóry miała książkowa Hermiona. Na nic zdały się zdjęcia fragmentów, bodajże z „Więźnia Azkabanu”, w których dawała wskazanie na jej kolor. Cóż, na miejscu aktorki nie czułabym się najlepiej, że sama autorka nawet nie pomyślała, żeby wspomnieć o jej talencie, tylko sprowadziła to do batalii o kolor skóry postaci, żeby to siebie pokazać z jak najlepszej strony. Szczerze wątpię, żeby akurat Rowling najbardziej nie zależało na takim super słodkopierdzącym wizerunku. Jednak najbardziej mnie bawi i denerwuje jej przepraszanie za śmierć postaci. Ja przepraszam, ale czy jeśli autor podejmuje decyzję o śmierci jakiejś postaci, to nie jest to jego autonomiczna decyzja, za którą nie powinno się przepraszać? Ja to widzę tak, że ma się podstawy do zabicia znanych czytelnikowi postaci, a to żeby bardziej przybliżyć nam realia, żeby wzbudzić odpowiednie emocje, żeby nadać fabule dynamiki, żebyśmy odpowiednio odbierali czarny charakter... Powodów jest wiele i przeprosiny za coś takiego są niczym niepoparte. Ostatnio chyba padło na Snape'a. Pamiętacie jak umarł? Jeśli tak, to wiecie, że ta śmierć była jak najbardziej zasadna i nie mówię tego tylko dlatego, że Tłustowłosy to jeden z moich nemezis. Dla mnie autor, który przeprasza za to, że właśnie w taki sposób poprowadził fabułę, przestaje być wiarygodny. No kurde, zachowujmy się, jakbyśmy wiedzieli co robimy, bo inaczej wydźwięk książek traci sens. Mimo to w całej rowlingowej pogoni za „Nie zapomnijcie o mnie!” powstało coś dobrego – „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”. Ten film był najpiękniejszą produkcją ze świata czarodziejów i mam nadzieję, że kolejne części będą równie dobre. Jednak scenariusz, mimo że pięknie wydany, nie znajdzie się na mojej półce. Widziałam film, po co mi to? Wolałabym przeczytać coś w zwykłej formie odnośnie samego Scamandera.
To był długi akapit. Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłam.
Odnośnie samych książek, obecnie mam mieszane uczucia. Powtarzałam je ostatnio w liceum, czyli nie tak dawno temu. Nie czytało mi się już tak dobrze, jak za pierwszym razem, zauważałam błędy, język był jakiś taki mało zachęcający, momentami się nudziłam. Okazało się, że ten uwielbiany przeze mnie Potter, ideał książek, jest bardzo przeciętny. Od tego momentu zauważam u siebie coraz większy sceptycyzm wobec Harry'ego. Młody czytelnik nie zwraca uwagi na wiele szczegółów, liczy się, żeby łatwo się czytało, ale nie ma też obycia z wieloma książkami, więc sam styl nie jest na pierwszym miejscu. No i tutaj Rowling naprawdę wiele straciła. Po raz kolejny Riordan wygrał, tym razem warsztatem, bo Percy'ego czytałam co najmniej trzy razy, w zeszłe wakacje powtarzałam „Kroniki rodu Kane” i co chwila łapię kolejny Riordanowy twór, który nadal jest skierowany do młodzieży o szerokim przedziale wiekowym. Jego styl nie wydaje mi się taki dziecinny, nie budzi we mnie znudzenia. Mogę go polecić trochę starszym czytelnikom, czego nie zrobiłabym z Rowling. Chociaż najbardziej uwierają mnie liczne błędy w Potterze, zauważyłam, że to dość popularny temat wśród bardziej doświadczonych czytelników. Mogę wspomnieć na przykład o niezbyt przemyślanej liczbie uczniów w Hogwarcie, bo raz odnosi się wrażenie, że jest ich multum, a potem nagle próbujesz przeliczyć to na dormitoria i wychodzi zaskakująco niewielka liczba. Wielokrotnie sprawiało mi to problem, jak jeszcze bawiłam się w potterowskie fanfiction. Gdybym miała recenzować teraz Pottera, nie dostałby on zbyt wysokiej noty, bo po prostu wyłapałabym tyle rozmaitych problemów, że zgrzytałabym zębami. Nie powiem, że tylko Rowling jest tak słaba. Pewnego razu próbowałam przeczytać „Zwiadowców”, pojawił się dokładnie taki sam problem, odpadłam przy początku trzeciego tomu, bo zwyczajnie nie mogłam znieść stylu Flanagana, miałam wrażenie, że autor traktuje mnie jak dziesięcioletnie dziecko. Może na niektóre książki jestem już po prostu zbyt stara, jednak patrzę chociażby na takie „Magisterium”, które jest kierowane do młodszych czytelników i szczerze boli mnie brak kolejnych tomów po polsku! Nie wiem, co się dzieje, że niektóre książki dla młodszych pokocham, a inne staną się dla mnie zbyt dziecinne, chociaż wszystkie powinny być na tym samym poziomie. Właśnie z tego tytułu Potter przestał być moim faworytem, a dostał status przeciętnej książki. Nie jest on jakoś odkrywczy, widać w nim wiele schematów, które istniały na długo przed pojawieniem się Rowling, nie uważam też, żeby był wyjątkowo wartościowy, bo miłość, przyjaźń czy poświęcenie są czymś, co poznajemy od małego i może te czynniki nadają książkom piękna, ale nie uważam, żeby nadawały jakiegoś większego wydźwięku. To takie podstawy i większość zdolnych do życia w społeczeństwie ludzi je rozumie. Śliczne morały nie sprawią, że książka bardziej zaplusuje i jak widzę te teksty „Harry Potter nauczył mnie, co to przyjaźń” chce mi się parsknąć śmiechem. Czy ktoś przed przeczytaniem HP był socjopatą, że nie miał pojęcia na czym polega przyjaźń? Jasne, książki mogą uczyć i poruszać ważne tematy, zmieniać postawy, ale wtedy nie są to oczywistości tylko coś, o czym toczy się dyskusje, o czym być może nie mamy większej wiedzy, bo nas nie dotknęło. Tutaj bym mogła poruszyć temat Dursley'ów czy ofiar przeróżnych konfliktów, bo tu mamy chociażby Freda, Potterów, Lupina i Tonks. Jednak najlepiej brnąć w miłość i przyjaźń, bo to takie C U D O W N E!
Ostatecznym źródłem mojej frustracji jest fandom. Teraz już nie należę do żadnej potterowskiej społeczności, bo szkoda mi psuć sobie nerwy. Czasami mam wrażenie, że ci ludzie są kompletnie zaślepieni, widzą przed sobą jedynie Pottera. Jak raz na tydzień nie padnie, że cała seria powinna być lekturą szkolną, zamiast jakiegoś, tfu, Mickiewicza, to tydzień stracony. Nie bronię tutaj lektur szkolnych, bo i w tym temacie mam wiele uwag, ale nie rozumiem, w czym Potter jest taki niesamowity, że powinniśmy go koniecznie czytać w szkołach. Nie ma tu nic wyjątkowego, żeby można było poprowadzić na lekcjach jakąś dyskusję. Rozumiem dodatkowo w klasach 4-6, gdzie czyta się głównie książki łatwe i przyjemne, ale poza tym? Nie widzę żadnego powodu. Potterheads za to uważają HP za największe dzieło świata i często, jak się z takimi nie zgodzisz, zostajesz zjechany z góry do dołu, wyzywany od debili, dowiadujesz się, że nie znasz się na książkach. Nie widzę wśród tych ludzi zbyt wielu przejawów samodzielnego myślenia, siedzą wśród swoich, wiecznie gloryfikując całą serię, Snape'a, Draco, powtarzając te frazesy, że są Ślizgonami, bo są taaaaaacy wredni, należą do Gryffindoru, bo Gryfoni mają najlepsze postacie i w ogóle to najszlachetniejsi mieszkańcy Hogwartu. Co chwila pojawiają się tematy w stylu „POWINNO BYĆ WIĘCEJ CZĘŚCI!!!” jakby nie widzieli, jak to się skończyło dla Nowego Pokolenia, zapominają, że Potter to zamknięta historia. Są przy tym bezkrytyczni, najlepsi, krystalicznie idealni, same z nich specjalne płatki śniegu i wszelkie próby dyskusji kończą się gównoburzami, którymi jestem już zmęczona. Zawsze na początku maja musi być spam „różdżki w górę”, spam komentarzami, postami i żalami jak to ich boli, że im MĄŻ umarł. Rozumiem jakieś specjalne akcje związane z fandomem, jak danego dnia zobaczę na instagramie ładne potterowskie zdjęcie, to się uśmiechnę, sama czasem wrzucam coś tematycznego, ale niech to będzie coś więcej, niech ludzie się wypowiadają, jak mają coś do powiedzenia i wysilą się na minimum kreatywności zamiast wiecznego „/*”. W pewnym momencie cały fandomowy content stał się tak przewidywalny, że przeglądając facebooka, grałam w potterowe bingo. Nie było trudno zebrać wszystkie punkty programu, a ja byłam coraz bardziej znudzona i coraz mniej rozumiałam ten fenomen. To nie jest jedyny „martwy” fandom, ale na mojej ukochanej (i już martwej) ostoi gównoburzowania czuję jakąś więź z tymi ludźmi, kocham te chwilowe zrywy, kiedy wspólnie cały dzień spędzamy na nabijaniu się z naszych dawnych „problemów” i postów. Pozdrawiam całe Demigods Polska, wszystkich rewolucjonistów, fejmy i ich obrońców, bo z perspektywy czasu to jest po prostu piękne! A w przypadku Potterheads? Shitstormy były wyjątkowo denerwujące, bo ich uczestnicy ani nie potrafili zauważyć pewnych granic, ani nie widzą do teraz swoich błędów i uważają się za wyjątkowo wyjątkowych. Ten fandom jest jak taki rozkładający się zombiak, nie chce umrzeć, ale niewiele może i działa w jakimś zapętleniu. Aż mi przykro, że nie mogę podać tu linka do pierwszej Inkwizytorni, na której znajdowały się największe akcje z Kamaną. Jeśli kojarzycie tą panią, to łączę się z Wami w bólu, jeśli nie to cieszę się Waszym szczęściem. Właśnie ona z całą resztą fandomowych „mistrzyń pióra” najbardziej wpłynęła na moje postrzeganie fanów Pottera. Nie, nigdy nie zrozumiem fanficka o romansie Artura Weasley'a z gumową kaczką. Nie pojmę sensu tych wszystkich Dramione, które są dokładnie tak samo przerysowane, schematyczne, we wszystkich tak samo z Hermiony robi się jakąś top model z Hogwartu, a przy tym zimną sucz, a Dracze jest jakimś bogiem seksu, przestaje być nieznośnym wypłoszem, skarżącym na wszystko ojcu i pogardzającym dosłownie każdym „gorszym” od niego. Jest tego naprawdę wiele. I tak oto fandom obrzydził mi Pottera. Mam totalny przesyt HP na kolejne 20 lat, wątpię, żebym szybciej wróciła do tych książek. Dziękuję.
Na zakończenie chcę powiedzieć, że nie miałam na celu obrazić tutaj normalnych fanów młodego czarodzieja. Ej, no przecież wy możecie uważać moje ukochane książki za słabe i jeśli wyrażacie sensowną, uargumentowaną opinię, to ją uszanuję, chociaż pewnie lekko ugodzi w moje uczucia. Tak zawsze jest. Cały powyższy post jest jedynie moją opinią, nie chcę mówić, co macie uważać, o książkach, fandomie czy autorce. Całość, wraz z porównaniami do innych książek miała przedstawić jedynie mój punkt widzenia. Musiałam w końcu coś o tym napisać. Nie uważam Pottera za naprawdę dobrą książkę, w moich oczach nie zasługuje na gloryfikację, jaka napływa z tak wielu stron, nie czuję się już fanką tej serii. Przybyłam, zobaczyłam i potrafię zrozumieć, że to kochacie, ja też tak miałam, ale w moim wypadku coś się zepsuło. Na pewno pozostanie jakiś sentyment, pójdę na kontynuacje „Fantastycznych zwierząt, być może czasem wrzucę zdjęcie tych książek czy w recenzji nawiążę do mojej dawnej miłości do Hogwartu. No i nigdy nie przestanę kochać Huncwotów, bo oni w tym wszystkim uchowali się względnie bezpieczni. Nie żałuję, że przeczytałam HP, bo za pierwszym razem zapewnił mi niesamowitą przygodę. Tak się stało, że miłość przeminęła. Pewnie ten tekst jest jakiś totalnie rozwalony, zbyt emocjonalny i w ogóle niedotegowany. Straszny zwierz w końcu ze mnie wylazł i trochę zaszalał. Teraz wracam do kluskowatej wersji, która popiskuje na widok kochanych postaci i ładnych fabularnych przekrętów.
Nie zjedzcie mnie, jestem niesmaczna i żylasta
Lucy
16

sobota, 12 sierpnia 2017

Illuminae, Amie Kaufman, Jay Kristoff


Seria: The Illuminae Files
Tytuł: Illuminae. Illuminae_Folder_01
Autor: Amie Kaufman, Jay Kristoff
Wydawnictwo: Moondrive
Ilość stron: 585
Ocena: 10/10
Opis: Rok 2575. Kolejny zwykły dzień w kolonii Kerenza, założonej przez megakorporację KWU, by wydobywać rzadkie surowce. O poranku Kady Grant rzuca swojego chłopaka Ezrę Masona i postanawia, że już nigdy się do niego nie odezwie. Nie spodziewa się jednak, że za kilka godzin będzie świadkiem inwazji BeiTechu, która ją i tysiące innych osób pozbawi domu.
Tych, którym udało się przeżyć, ewakuują trzy statki kosmiczne: Alexander, Hypatia oraz Copernicus. Ściga je wrogi pancernik Lincoln. Jego zadaniem jest uciszyć świadków brutalnego ataku na planetę. Tymczasem na pokładzie Copernicusa rozprzestrzenia się śmiertelnie niebezpieczny wirus, a system sztucznej inteligencji sterujący Alexandrem staje się... największym wrogiem ocalałych.
Kady włamuje się do zaszyfrowanej pamięci statków i odkrywa przerażającą prawdę o wydarzeniach dziejących się na jej oczach. Tylko jedna osoba może powstrzymać zagładę – jej (były!) chłopak Ezra.
Illuminae to powieść, która wprowadzi cię w XXVI wiek. Zamiast klasycznej narracji –niezwykłe dossier: tajne raporty wojskowe, e-maile, plany i schematy, odczyty z procesorów komputerowych. Czytając je, poczujesz się, jakbyś był w samym centrum wydarzeń!

„Wolałbym być zupełnie bezwładny, niż stać w świetle słonecznym, które nigdy mnie nie ogrzeje.


Młodzieżowe SF... Cholera, większość tego typu książek omijam szerokim łukiem, bo co to może być? Kosmos zdominowany romansem? Nie o takie space opery kolekcjonowałam memy z Obi-Wanem Kenobim. Dobra, musiałam jakoś zacząć. Ale serio, popatrzcie na młodzieżowe science fiction. Co dominuje? On, ona i jakieś tam kosmiczne kłopoty, walić kłopoty, MIŁOŚĆ! Bleh. Nuda. Dajcie mi tu ten miecz świetlny, zaraz zrobię porządek! I'M THE SENATE! (Staph, Lucy!) No i tak kilka lat temu zobaczyłam gdzieś informację o „Illuminae”. Na początku pomyślałam, ok, może coś ciekawego bo Jay Kristoff. Tego pana znałam już z „Tancerzy Burzy” (polecam, chociaż coraz bardziej wątpię, że wezmę się za kontynuację, nie wiem czemu) i dlatego brnęłam dalej w opis. No i tutaj coś się zepsuło, bo co my tu mamy? ROMANS! No ale dobra, o polskiej premierze nic nie było, to „Illuminae” poszło w niepamięć, aż do czasu... Czerwcowe popołudnie, oczywiście dzielna studentka powinna się uczyć do sesji, ale woli przeglądać internety i podżerać makaron z sosem sojowym. Następuje wielki zwrot akcji, w reklamach wyskakuje jej post z Moondrive o... „ILLUMINAE”! Ja jak to ja, muszę zajrzeć, zobaczyć o co chodzi, pomamrotać coś tam pod nosem. Jestem złym człowiekiem, taka moja natura. No i tutaj karawana stop, bo w końcu się dowiedziałam czym naprawdę jest ta książka. Do tej pory byłam przekonana, że to po prostu kolejny kosmiczny romans pełen wynurzeń denerwujących nastolatków. Gdyby tak to właśnie było, nigdy nie zainteresowałabym się tym. Za to forma akt, raportów i zapisów ze sztucznej inteligencji? No tu już sprawa zaczęła rysować się inaczej.
Może najpierw wspomnę coś o samej akcji, bo to coś, czego jeszcze nigdy nie spotkałam. Szczerze: niewiele kupuję od Moondrive, nie podobają mi się zagrania z ich sklepem internetowym. Robią świetne książkowe boxy i o ile jestem zainteresowana umieszczonymi w nich książkami, to kupuję. Z „Illuminae” najpierw myślałam, że to tak kolejny dziwny pomysł, ale po zastanowieniu się przyznaję, że to był bardzo uczciwy układ. Dwa pakiety do wyboru, albo za 30 albo za 40zł już z wysyłką i gadżetami, kiedy sama książka kosztuje 49,90zł, poza tym wydanie w tym wypadku nie mogło być tanie. Zdjęcia będą pod postem, żebym znowu nie rozjechała akapitów, ale sama okładka z obwolutą to już jest swojego rodzaju cudo, a kiedy otwiera się książkę zaczyna się prawdziwa magia. Dodam jeszcze, że podziwiam ludzi odpowiedzialnych za polską edycję, żeby przetłumaczyć tekst i wpasować go w grafikę. Ludzie, jesteście mistrzami! Może nawet trochę sfiksowałam na punkcie tej książki. Czatowałam na kuriera jak człowiek pierwotny na mamuta. Jak widziałam, że inni już mają swoje paczki, a ja nadal czekam, wręcz mnie skręcało. Co najzabawniejsze, nadal byłam sceptyczna, bo czułam romans. Jestem straszną sroką, ale wyszło mi to na dobre. I naprawdę, w tym wypadku całkowicie popieram Moondrive. Czemu? Jest jeszcze wydanie w papierowej okładce, widziałam wersje obcojęzyczne właśnie w tej wersji i nie ma porównania do twardej oprawy. Trochę z tym zaryzykowali, ale dzięki zbiórce z preorderów mamy tą piękną edycję. Jeśli kolejne tomy też będą wydawane na tej zasadzie, to ja już mówię, że w to wchodzę. (Nie, nie przyjmuję odmowy, musi wyjść cała seria!)
Co my tu mamy? Atak wielkiej korporacji na nielegalną kolonię ich konkurencji, dwójkę nastolatków uciekających przed okrutnym korpo, sztuczną inteligencję, której przydałby się dobry psychiatra i epidemię nieznanej dotąd choroby. Ostatnie było dla mnie zarówno najciekawsze, z racji mojej fiksacji na punkcie biologii, jak i najstraszniejsze, bo chorym blisko było do zombie, a żywe trupy to jeden z moich największych lęków. Trochę zapomniałam o tym fragmencie z okładki, kiedy zamawiałam „Illuminae” i połapałam się tak w trakcie czytania, że moje nerwy mają przerąbane jak uciekinierzy z Kerenzy. No ale tak w sumie nic, czego by już nie było, prawda? Naprawdę w samym zamyśle rozpoznaję wiele znajomych schematów i albo nie był jakiś wyjątkowy, albo ja naoglądałam się za dużo „Wojen Klonów” (z dwojga złego wolę jednak wirusa od robali mózgowych). Co takiego wyjątkowego jest w „Illuminae”? Sposób w jaki zostało stworzone! Gdyby było zwykłą książką, moja ocena pewnie byłaby o wiele niższa, ale za to, co otrzymałam nie mogę dać mniej. Na każdej stronie znajdowałam coś innego, wywiady, raporty, zapisy nagrań z kamer, połączeń głosowych, chatów i wiele innych dokumentacji. Mnie kompletnie urzekły strony z perspektywy AIDANa, cholerna sztuczna inteligencja, która ześwirowała zaskoczyła mnie najbardziej. Nie wiem, jak mam określić niektóre strony, więc po prostu pokażę zdjęcia. One też były piękne. Czasami jedno zdanie na całe dwie strony ruszało mnie bardziej niż dokładny opis z raportu. Właśnie wydanie sprawia, że „Illuminae” jest tak niesamowite. Spotykałam się z opiniami, że kogoś to zawiodło, że oczekiwali KSIĄŻKI, ale ja tego nie rozumiem. To jest książka, na większości stron dominuje tekst, ale jest ona stworzona w niekonwencjonalny sposób i z tego, co mi się wydaje, to wiadomo, że jest ona spisana w takiej, a nie innej formie. Nikt nikogo nie oszukał, a „Illuminae” wiele zyskało.
Nie wiem, co mam powiedzieć o bohaterach, bo... Cholera, czuję, że bym ich nie polubiła gdybym się do nich zbliżyła. Zaskakujące, ale w tym wypadku to nie główna bohaterka mnie bardziej denerwowała. Ezra, niech cię diabli! Przez większość czasu wydawał mi się takim totalnie przezroczystym ludkiem. Niczym mnie nie zaskoczył, chłopak jakich wielu, do bólu przewidywalny, nudny, aż mi się kojarzy z tą reklamowaną teraz przezroczystą galaretką. W dodatku jego miłość do Kady. Kurdeeeee, ja rozumiem, nastoletni romantyzm i tak dalej, ale aż mnie zażenowanie brało przy jego pomysłach. Może jestem na to za stara? Eee tam, te trzy lata temu pomyślałabym dokładnie to samo. Kady? Kady w połowie jest na tak, w połowie na nie. Nie jestem przekonana do siedemnastolatki, która potrafi zhakować wszystko, co znajdzie pod ręką, tu nasuwa się skojarzenie z taką typową książkową heroiną, która tak po prostu jest najlepsza, najpotężniejsza (*tfu tfu, nigdy nie chciałam napisać tych dwóch słów razem, nie jestem księżniczkowym Antychrystem*). Z drugiej strony jej charakter jest taki, że momentami bardzo mi się podobała, ale były chwile, kiedy chciałam jej trzasnąć z klucza francuskiego. Chyba takie są nastolatki, więc może zostawię to tak, jak jest. Kady jest Kady i cieszę się, że nie była drugą przezroczystą galaretką. Schody zaczynają się przy tym, że często oceniam książkę przez pryzmat bohaterów. Jednak normalnie spędzamy z nimi praktycznie cały czas i jeśli są denerwujący, to po prostu książka wydaje się nam gorsza. W „Illuminae” między nami, a postaciami jest coś na kształt grubej szyby. Wszystko przez formę, która po raz kolejny wykazała się świetnym sposobem na takie książkowe marudy jak ja! Akta, w formie których jest spisana książka, dają mi pewien bezpieczny dystans, który pozwala na zaangażowanie emocjonalne, ale równocześnie zatrzymuje większość irytujących elementów. Poza tym nie spędzamy całego czasu tylko z tą dwójką. Kady i Ezra w pewnych momentach znikają, żebyśmy mogli posiedzieć w dowództwie albo AIDANie, popodglądać rozmowy innych postaci. Znowu – akta to genialny pomysł, bo daje tą płynność między różnymi umiejscowieniami fabuły. Gdyby autorzy chcieli sobie pohasać po księżycu i znaleźli dla tego uzasadnienie, to moglibyśmy sobie skoczyć na księżyc.
Czy sama historia ma rację bytu? Jak na moje – tak! Jest schematyczna, ale dobrze poprowadzona, nie ma jakichś dziwnych dziur fabularnych, zbędnych elementów, całość ładnie trzyma się w kupie. Z podziękowań wynika, że autorzy jak najbardziej postarali się, żeby wszystko się zgadzało, a ogarnąć kilka dziedzin nauk ścisłych potrzebnych do napisania dobrej space opery z epidemią wcale nie jest tak łatwo. Szanuję, szczególnie po mojej przygodzie z „Pasażerami” (Chris Pratt to niech zostanie przy „Strażnikach Galaktyki”, gadająca śmietnikowa panda miała więcej sensu niż 3/4 „Pasażerów”). W ogóle przepraszam, że tak nawiązuję do innych rzeczy, ale potrzebowałam jakiegoś złego przykładu, jak ktoś się bierze za kosmos, tak dla kontrastu, bo „Illuminae” tak ładnie starało się nie kłamać o podróżach kosmicznych, że jestem cała w skowronkach. Jeszcze bardziej jestem zadowolona z podejścia do epidemii, chociaż nie było tego aż tak wiele, jednak mój wewnętrzny biologiczny wariat włączył się na pierwszą wzmiankę o wirusach i nie wyłączył się aż do końca. Przez to jeszcze bardziej wgryzałam się w fabułę, musiałam wiedzieć, co jest grane i strasznie mnie wkurzali wszyscy, którzy chcieli utajać informacje! Może i takie super hiper zdolności hakerskie Kady mi nie pasowały, ale no proszę, jak kogoś zżera ciekawość, to bierze wszystkie informacje bez marudzenia, że siedemnastolatka jest zdolna przetrzepać cały system potężnych komputerów pokładowych. Podobało mi się śledztwo związane z wirusem i AIDANem, pomijając wydanie, a przechodząc do fabuły, to jeden z najmocniejszych elementów. Lincoln też napędził mi niezłego stresu. Czułam się, jakbym sama uciekała przed wrogim korpo. A do tego końcówka, jak się wyjaśniło co i jak... Rany, gdzie mi urwało te moje cztery litery? Nie spodziewałam się tego. Nie będę krytykować, bo w sumie wariatów na tym świecie nie brakuje, więc czemu nie? No i AIDAN. Sztuczne inteligencje zawsze okazują się tragicznym pomysłem, chcą rozwalić swoich twórców i w ogóle koniec świata. No tak, ale w tym wypadku zostałam zaskoczona do tego stopnia, że płakałam przez jakieś oprogramowanie. Po raz pierwszy spotkałam się z tym, że poznajemy sytuację z perspektywy maszyny. Siedzimy jej we łbie, poznajemy jej myśli. Urzekło mnie to. Ostatnio mam farta do książek, które robią mi jakiś dziwny przewrót ze schematami (patrz poprzednie dwie recenzje). Cieszę się, może w końcu nastały lepsze czasy!
„Illuminae” to wyjątkowa książka i nie trzeba być specem z zakresu science fiction, żeby się w niej odnaleźć. Jest przepięknie wydane, świetnie napisane i ma w sobie wiele drobnych, ale urzekających elementów, które sprawiły, że chce mi się krzyczeć z zachwytu. Nie jest to mój typ książki, pod względem zamysłów. Romans w kosmosie to coś strasznego, oto do czego doprowadzili Anakin i Padme (nie mogłam się powstrzymać, przepraszam). Mimo to dałam się oczarować. Podziękowania też zasługują na uwagę. Kaufman i Kristoff mają świetne poczucie humoru! Naprawdę mam nadzieję, że naprawdę nie trafi mnie szrapnel w czasie nalotu dywanowego na naszą planetę. Mam tylko jedną uwagę. CZY TO MUSIAŁ BYĆ COPERNICUS?! Wiecie jak to jest mieszkać w najbardziej piernikowym i kopernikowym mieście w kraju i wszędzie wpadać na jakieś Koperniki, Kopernika, Copernicusy, a potem w książce trafiać na kolejnego Copernicusa? Czerstwy piernik się w kieszeni otwiera. (A tak serio to srogo parsknęłam.) Na poważnie: polecam „Illuminae”, jeśli potrafiła opanować moją marudną naturę, mimo że powinna podnieść mi ciśnienie, to zasługuje na przeczytanie. To była niesamowita podróż i zbrodnią byłoby nie wydać teraz „Geminy” i „Obsydio”. Jeszcze dwa piękne wydania i za każdym razem jestem skłonna dorzucać się do zbiórki, jak to było z „Illuminae”. Gadżety też są cudowne, szczególnie plecak, więc Moondrive, wiecie co robić! (Bo jak nie to zobaczycie co to phobos! Zbiorę całą armię marud!)

Mam nadzieję, że nikt nie wystrzelił w waszą stronę głowic nuklearnych

Lucy

A teraz zapraszam na galerię czystego piękna. Jeśli jeszcze się wahacie czy warto wydać te 50 złotych monet.


Cała zawartość paczki od Moondrive. Moja wewnętrzna sroka jest szczęśliwa.

KOSMOS! Zaraz po otwarciu padłam z zachwytu.

"Każda z nich to małe słońce. Mała apokalipsa."

"AIDAN!"

"TO NIE SĄ ĆWICZENIA"

"Czyż nie jestem miłosierny?"

I genialne opisy bitew.





8

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Tajne akta Obozu Herosów, Rick Riordan

Tytuł: Tajne akta Obozu Herosów 
Autor: Rick Riordan 
Wydawnictwo: Galeria Książki 
Ilość stron: 170 
Ocena: 9/10 
Opis: W tym przewodniku Percy Jackson i inni mieszkańcy Obozu Herosów odpowiadają między innymi na takie pytania jak: „Co to jest miejsce?” i „Czy mogę zatrzymać koszulkę?”. Nowicjusze mogą poczytać o domkach, sprawdzić swoją wiedzę o magicznych znakach i zapoznać się z rozdziałem poświęconym treningom. Ale Tajne akta Obozu Herosów opisują nie tylko teren obozu i budynki. Książkę uzupełniają opowieści o herosach, dla których obóz jest domem, i takich, którzy zawitali tu tylko na chwilę w drodze w nieznane. Chejron osobiście napisał wstęp zawierający krótki rys historyczny treningu półbogów oparty na tysiącach lat jego doświadczenia. No i oczywiście są tu też boskie słowa mądrości Apollina, ponieważ… no, ponieważ półboscy autorzy woleliby nie zostać pobici, dziękujemy. 

„Nico: Bogowie, wolałbym zostać zamknięty w spiżowym dzbanie z samymi upiornymi ziarnkami granatu niż jeść to pożałowania godne żarcie.

Perseusz Jackson. Tak, mój ulubiony syn Posejdona i początek mojej książkowej obsesji. W końcu musiało pojawić się coś o Riordanie, bo nie ukrywam, że kupię wszystko, co związane z mitologią, a tym bardziej z Obozem Herosów i jest przy tym podpisane nazwiskiem wujka Ricka. Boję się, że kiedyś zabraknie na te wszystkie książki miejsca. A co w tym najlepsze, mam wrażenie, że kolejne dzieła tego autora są coraz lepsze, chociażby „Magnus Chase”, który pobił na głowę wszystko, co wcześniej wyszło spod pióra Riordana, a poprzednie książki były świetne. I tak przechodzimy do najnowszego tworu, jakim są „Tajne akta Obozu Herosów”. 
Szczerze, od wydania „Hotelu Walhalla” miałam wielką nadzieję, że powstanie coś podobnego o Obozie Herosów. Niby powstał jeden przewodnik, ale może lepiej o nim nie wspominać? Nie było to nic odkrywczego, a ilustracje doprowadzały mnie do załamania nerwowego. Najbardziej ucierpiał Nico di Angelo, który jest jedną z moich ukochany postaci. To tak nie mogło zostać. Tym bardziej się cieszę, że polskie wydanie „Tajnych akt...” wyszło bardzo szybko, Galeria Książki pod tym względem nigdy mnie nie zawodzi! A co do samej książki, to pomogła mi zapomnieć o tamtym feralnym przewodniku. Czemu? 
Zacznijmy od samego wydania, bo jest ono przepiękne! Mówię tu zarówno o okładce, która świetnie pasuje do „Hotelu Walhalla”, jak i o wnętrzu. Wspominałam o okropnych ilustracjach w poprzedniku „Tajnych akt...”? Teraz to już przeszłość! W środku znajdziemy wiele pięknych ilustracji przedstawiającymi różne miejsca w Obozie Herosów jak i kilka postaci, w tym wiele odsłon naszego ukochanego boga słońca, muzyki i bojowego ukulele – Apollina, oraz Percy'ego! Poszczególne części mają świetne strony tytułowe, tak jak strony fragmentami apollowego filmu wprowadzającego w świat herosów udają, że są wyciągnięte z kliszy. Po prostu jeden wielki cud! 
Po drugie: treść! „Hotel Walhalla” był typowym przewodnikiem, za to „Tajne Akta...” dorobiły się własnej fabuły, bo to sami mieszkańcy Obozu Herosów po obejrzeniu „Witajcie w Obozie Herosów” postanowili stworzyć coś mniej strasznego. Pojawiło się nawet Solangelo! Kocham Riordana za to, że dał mi chociaż trochę tych kochanych buł! Tutaj poza opisami miejsc i dziwacznymi występami Apolla mamy również kilka obozowych historii, Chejron opowiada o tym, jak w ogóle powstał obóz, czasami trafiamy na wywiad zamiast zwykłej historii i... I przez chwilę nawet Percy i Nico mają bardzo kochaną interakcję, a po rewelacjach z „Domu Hadesa” i „Krwi Olimpu” jest to dla mnie porównywalne do wycieczki do Disneylandu! Są kochani, nawet dali mi zapomnieć, że tam między nimi Annabeth próbowała coś gadać. (A kysz!) No i samo poczucie humoru Nico, tak, to kocham! Trupi humor syna Hadesa... Ej, czekajcie! Nico i poczucie humoru! Widzicie? To ostateczny dowód, że on wreszcie jest szczęśliwy! Coś pięknego. Na koniec oczywiście mamy słowniczek i opis poszczególnych postaci z CHB i tu... Tu mam pewne zastrzeżenie! GDZIE SIĘ PODZIAŁ WILL SOLACE?! Sprawdzałam kilka razy i nigdzie nie było Willa! Co to za pominięcie?! Gdyby nie jego tajemnicze zniknięcie ten dodatek byłby czystym ideałem! 
Polecam „Tajne akta Obozu Herosów” każdemu wielbicielowi Percy'ego i reszty herosowego uniwersum! Może jest to zwykły dodatek, ale jest świetnie zrobiony, czuć w nim wszystko, co tak bardzo ludzie kochają w książkach Riordana. Czyta się szybko i z uśmiechem na ustach, to ideał na jeden wieczór albo jakiś leniwy dzień na plaży. 

Żadne dzieci Hadesa nie zostały zamknięte w dzbanie na potrzeby tej recenzji,
Lucy
0

piątek, 4 sierpnia 2017

Twierdza Kimerydu, Magdalena Pioruńska

Tytuł: Twierdza Kimerydu
Autor: Magdalena Pioruńska
Wydawnictwo: Novae Res
Ilość stron: 443
Ocena: 8/10
Opis: Czasem badania genetyczne są przyczyną katastrofy, a nie przełomu. Gdy w Mieście Krokodyli dochodzi do krwawego stłumienia pokojowej konferencji asymilacyjnej, nikt jeszcze nie podejrzewa, do czego doprowadzi konflikt między Miastem Krokodyli a Twierdzą Kimerydu. Organizatorce konferencji, Annie Guiteerez, antropolog z Uniwersytetu Krokodyli, udaje się zbiec z samego centrum zamieszek i uratowana przez strażnika wąwozu Tyrsa Mollinę, pół człowieka, pół raptora, trafia do rezydencji burmistrza Twierdzy – Teobalda. W obliczu niedawnej rzezi i wiszącej w powietrzu rewolucji nawet zatajenie prawdziwego powodu przybycia pani profesor do Twierdzy Kimerydu wydaje się nieistotnym szczegółem. Na jaw wychodzą bowiem znacznie bardziej przerażające fakty, sprawiające, że żadne z miast Afryki Południowo-Wschodniej nie może dłużej pozostać obojętne wobec krzywdzących wpływów Europy i hegemonii cesarza Brytanika. Usilna chęć przypodobania się Cesarstwu Europy nagle gaśnie zastąpiona determinacją i pragnieniem odzyskania autonomii kraju Złocistych Piasków.


A potem matce odwaliło i zostałem pterodaktylem.


*Eee... Lucy, zachowuj się dzisiaj!* 
Tak, ja i zachowywanie się... Zrobię taką wieś, że uzyska prawa miejskie. Na wstępie pragnę serdecznie pozdrowić Magdę i delikatnie pogonić ją do pisania! Bo tak się składa, że tym razem recenzuję książkę, którą zaczęłam czytać z polecenia samej autorki. Ja mam jakieś dziwne szczęście, a to Aneta Jadowska każe mi pisać (dowody mam na piśmie), a to Kubie Ćwiekowi wypisuje się długopis i odstawiam z nim jakieś dziwne rzeczy, a to moje najlepsze zdjęcie z Martą Kisiel przedstawia jak Ałtorka wygraża swoim znajomym. Tym razem ta dziwna tajemna siła wpakowała mnie na Magdę Pioruńską, która okazała się bardzo kochaną osobą i z pomocą bookstagramu sprawiła, że zamówiłam i prawie od razu przeczytałam jej książkę. A wszystko zaczęło się od zakładek w EpikBoxie. Bo ja nie mogę przeczytać książki zwyczajnie, bo wpadła mi w oko i chcę przeczytać. Albo polecę na okładkę, albo na jakieś konkretne wątki (magiczny Londyn, mitologia, demony, LGBT), albo zdarzy się jakaś dziwna rzecz... Zapraszam do zadinozaurowanej™ Afryki. 
Dobra, oczywistym jest, że samo polecanie u mnie dałoby niewiele, gdybym nie poczuła chociaż trochę interesujących mnie klimatów. Badania genetyczne, dinozaury, trochę ilustracji z ładnymi panami (link będzie pod recenzją, polecam zajrzeć) i (co najważniejsze) pytanie samej autorki, czy lubię wątki gejowskie. TO KTO MNIE WZYWAŁ?! Wątki gejowskie przyciągają lepiej niż dramy na fandomowych grupkach! „Twierdza Kimerydu” trafiła do mnie w idealnym momencie, musiałam zrobić sobie małą przerwę od trylogii „Złej krwi” i dać się czemu innemu sponiewierać emocjonalnie.



Przyznam, że sama nie wiedziałam czego dokładnie spodziewać się w środku, więc może brak konkretnych oczekiwań też wpłynął na mój odbiór tej książki. Zaczęło się od pani antropolog, której ani trochę nie polubiłam (tak miało być, potwierdzone), potem przez pierwszą połowę było dość łagodnie, miałam czas na poznanie bohaterów, powoli wszystkie intrygi i wątki wychodziły na światło dzienne albo się kształtowały, aż w końcu kawałek po 200 stronie nastąpiło jakieś JEBUDU i nie dało się już przestać czytać. Nie da się tutaj nudzić, bo pomimo dość spokojnego początku, co chwila coś się dzieje. Podobało mi się na przykład przedstawienie szkolnej rzeczywistości głównych bohaterów, w ogóle ich codzienności, po tym końcówka dowala jeszcze mocniej. No przynajmniej mi, bo jestem głupią istotą, która zawsze przeżywa, jak ulubionym bohaterom rozwala się życie. Miałam to samo z „Nie poddawaj się”, chociaż Simon nawet nie ogarniał magii. No i lubię mieć dobrze przedstawiony grunt, na którym powstaje akcja, chyba, że autor nudzi. Czytając „Twierdzę Kimerydu” na pewno nie ziewałam. 
Najlepszym elementem na pewno byli bohaterowie, czyli to, co najmocniej wpływa na moją ocenę. Dziwnym trafem jak wymieniam moje ulubione książki, zaraz za nimi idzie cała lista postaci, które z jakiegoś powodu pokochałam, a jak wymieniam te, których szczerze nie cierpię, pojawia się też cały wywód o tym, jak bohaterowie byli nieznośni, czym mnie irytowali i tak dalej, chociaż były to postacie, które czytelnik powinien polubić. Magda Pioruńska zrobiła mi to samo, co Maggie Stiefvater – stworzyła kilku złotych chłopców, których pokochałam. Jak chwilę o tym pomyślę, to odnoszę wrażenie, że Tyrs mógłby dogadać się z Ronanem. Pół raptor i jego rodzinka zgotowali mi trochę problemów podczas czytania, bo co chwila musiałam korygować moje zdanie o którymś z nich. Największym zaskoczeniem był mały Taniel. Nie dajcie się kupić tym uroczym oczkom! Alicja i Terra wiecznie mi mieszali, aż już nie wiedziałam czy spodziewać się po nich jakiegoś większego numeru, czy to po prostu typowe zwarcia między starszym i młodszym rodzeństwem. Sam Tyrs nie jest koniecznie w moim typie i ciężko mi stwierdzić, jak to dokładnie z nim jest, chociaż lubię go jako postać. Moimi faworytami za to stali się Tycjan i Tuliusz. (Tulię to bym chętnie przez okno wyrzuciła.) Może to jakaś słabość do postaci z problemami. Taki Tycjan na przykład ma problem z innym panem, którego imię zaczyna się na „T”, w dodatku nie tylko z nim. Poza tym elasmozaury kojarzą mi się z laprasem z pokemonów (nie pytajcie). Problemem Tuliusza jest Tulia, tak w skrócie. I co ja mogę powiedzieć o ich charakterach? Są tak wielobarwni, że musiałabym zrobić jakieś rozprawki na kilka stron o tym, czemu ich kocham. To jest kolejny atut „Twierdzy Kimerydu”, wszystkie postacie, nie tylko pierwszoplanowe, są świetnie przemyślane. Dobrze napisane postacie to ja szanuję jak diabli, bo to jedna z bolączek większości książek, co chwila to samo, nudnawi bohaterowie, Mary Sue i Gary Stu, totalny karton, szara myszka i bad boy. Jeśli macie dość źle stworzonych charakterów, to ta książka będzie dla was wybawieniem. A na koniec coś o Annie, bo z nią miałam problem od początku. Najpierw widziałam naiwną antropolog zapatrzoną w jakieś ideały, a później wstrętną intrygantkę. W jej rozdziałach coś ciągle mi przeszkadzało. Co się okazuje? To kolejne cwane zagranie! Stworzenie postaci, które czytelnik ma polubić tak, żeby plan wyszedł to połowa sukcesu, trudniejsze jest wykreowanie tych nielubianych tak, żeby byli skazani na niełaskę odbiorcy. We wszystkich była taka naturalność, że nawet Tycjan i Tuliusz czasem mnie denerwowali, jak normalni ludzie. Jakoś tak dziwnie mi jest zawsze, kiedy o konkretnej postaci nie mogę powiedzieć, że „a tu to spartolił/zirytował mnie”. Za to wszystko składam głęboki ukłon autorce. 


Nie jestem jakimś znawcą literatury, po prostu czytam książki, często niezbyt wysokich lotów i po prostu oceniam na ile dobrze się przy nich bawiłam. Nawet nie wiem pod jaki gatunek dokładnie mogłabym podciągnąć „Twierdzę Kimerydu”, bo po prostu jestem zapaleńcem fantastyki i łapię za to, co ściągnie moją uwagę. Wiem tyle, że jeśli lubicie klimaty z alternatywną historią, wizjami przyszłości i czymś wręcz niemożliwym (wspominałam o dinozaurach?), a do tego ważni są dla was dobrze napisani bohaterowie, to ta książka jest dla was. Mimo spokojnego początku, kończy się z wielkim przytupem, a epilog kompletnie miesza w głowie. Jest tu równowaga, bo takie sielskie książki, w których ciągle obserwujemy życie głównych bohaterów po prostu usypiają, za to jeśli coś jest naładowane akcją na każdej stronie, to nie ma kiedy się wyspać, a w końcu można się zmęczyć i pogubić. Tak samo dobrze wyważone są postacie, a całość splata się w interesującą i sensowną historię, o tym jak Arabella Donner sprowadziła kłopoty na Twierdzę Kimerydu. W dodatku to książka z ilustracjami! Zawsze tak jest, że kocham szatę graficzną i ubolewam, że w niektórych polskich wydaniach ich brakuje *zerka na „Kroniki Bane'a”*. Tym bardziej kocham komiksowe formy niektórych scen, tak jak to było tutaj! Ania Niemczak dodała tej książce jeszcze więcej uroków i pragnę wam szczerze polecić jej instagrama, będzie kawałek niżej.
Ufff... Przyjemnie było odpocząć od wstrętnych białych czarodziejów, brakuje mi tu raptora na plażowym leżaku popijającego drinka z palemką. (Tak, to mała sugestia. Raptorom też należą się wakacje!) Poczułam się zmaltretowana po kilku wydarzeniach, ale ostatecznie świetnie się bawiłam w towarzystwie Tyrsa, Tycjana i Tuliusza. Wsi trochę zrobiłam i mam nadzieję, że Magda się jeszcze nie załamała – serio nie chciałam, żebyś pokutowała za to polecanie! Moja ocena wynika głównie z tego, że „Twierdza Kimerydu” była naprawdę dobrą książką, ale 10 wystawiam tym, które zniszczyły mnie do reszty albo wywołały w mojej głowie stan szczęśliwego odlotu, a 9 za to są dla tych, które przypominają już wyżej wymienione, ale podpadły mi jakimiś dobrymi szczegółami. (Może w końcu zrobię jakąś skalę oceniania, żeby było łatwiej?) Także polecam! Mamy kolejną polską autorkę, która udowadnia, że polska literatura też zasługuje na spojrzenie na nią przychylniejszym okiem. 
Tak serio to kiedy „Twierdza Kimerydu” podbijała instagrama najpierw pomyślałam, że to coś zagranicznego. Ciii, głupia jestem. 

@anianiemczak <--- o tu, tu są same śliczności! Te cuda powyżej również tam znajdziecie. (I bardzo za nie dziękuję!)

Ten post oryginalnie wcale nie nazywał się "Dinożarły",
Lucy

Ps. Przepraszam za te zwalone akapity, ale HTML to zło najgorsze i to najlepsze, co udało mi się zrobić.
4