Ariana | Blogger | X X X X

niedziela, 28 października 2018

Na Odyna! 9 z dziewięciu światów, Rick Riordan



Seria: Magnus Chase i bogowie Asgardu
Tytuł: 9 z dziewięciu światów
Autor: Rick Riordan
Wydawnictwo: Galeria Książki
Ilość stron: 173
Ocena: 10/10
Opis: JAK DOBRZE ZNASZ DZIEWIĘĆ ŚWIATÓW NORDYCKICH?
 Czy nie mylą ci się te wszystkie „heimy”?… Ich rozróżnienie ułatwi ten zbiór niesamowitych opowieści – każda rozgrywa się w innym świecie i jest opowiedziana przez inną postać z cyklu „Magnus Chase i Bogowie Asgardu”. Nawet jeśli ci to nie rozjaśni w głowie, przynajmniej dowiesz się, jak Alex uratował Amira z opałów, w których główną rolę odegrały spodnie, jak Samira ukradła olbrzymowi harfę, a Mallory nauczyła smoka obrzucać innych obelgami – iprzeżyjesz z bohaterami wiele fantastycznych przygód. Tylko uważaj na Thora, który truchta przez wszystkie dziewięć światów, ciągnąc za sobą smugę smrodu…

„Czasem jesteś toporem, a czasem odciętą głową.”


Na świecie jest kilka rzeczy pewnych: podatki, koty szalejące dokładnie o 3 w nocy, toruńska starówka zawalona wycieczkami i to, że jeśli Riordan napisze coś ze swoich mitologicznych uniwersów, ja na pewno ten twór dorwę. Nawet sobie nie wyobrażacie jaki odlot zaliczyłam, kiedy wydawca napisał do mnie z tą propozycją. Dostać wujka Ricka do recenzji? Przecież to jak skoczyć poczwórnego Axla!
„9 z dziewięciu światów” to zbiór krótkich opowiadań o postaciach z „Magnusa Chase'a”. Nasze drogie Mango gdzieś wcięło, a wszyscy jego przyjaciele po kolei pakują się w jakieś kłopoty. Razem z mieszkańcami dziewiętnastego piętra oraz resztą ekipy zwiedzimy wszystkie dziewięć światów. W ramach wycieczki zapraszamy też na: wysłuchiwanie wyzwisk wiewiórki, pogawędki ze smokiem, użeranie się z olbrzymami i przymiarkę najniebezpieczniejszych spodni wszechświata. Prosimy uważać na jednego dzikiego boga piorunów, istnieje ryzyko stratowania nieostrożnych śmiertelników oraz ujrzenia Thora w skórzanych spodenkach.
Rozdziały nie są zbyt długie, przeczytanie całej książki zajmie wam najwyżej kilka godzin. Riordan tym razem postawił na rozrywkę. Nie znajdziecie tu nic odkrywczego. Postacie nie są jakoś szczególnie rozwijane, nie ma też jakichś nowych wątków czy wielkich odkryć. Ta książka miała za zadanie w prosty, przyjemny i nieoklepany sposób przedstawić kawałek mitologii nordyckiej. To autorowi się udało. W każdym opowiadaniu zawarł charakterystykę jednego ze światów i pewne mityczne postacie. Przy tym nie jest to taki nudnawy przewodnik w stylu „a po lewej mają państwo Helheim, siedzibę bogini Hel, bla, bla, bla...”. Każde z opowiadań ma swoją fabułę i główną postać. Historie nie są zbyt skomplikowane, ale w tej książce nie chodziło o wielkie zwroty akcji i doprowadzanie czytelnika do ataku serca. Dla kogoś, kto w ogóle nie odnajduje się w mitologii nordyckiej, będzie to łatwy i przyjemny sposób na poznanie kilku faktów. Dla fana-wyjadacza, który zna na pamięć wszystkich bogów i jest w stanie wymienić ich alfabetycznie, czytając imiona od tyłu, będzie to lekki umilacz czasu.
Osobiście bardzo lubię styl, w jakim Riordan przedstawia wszystkie światy. Urzekło mnie to już w „Percym Jacksonie” i tak zostało. Ten autor ma po prostu dar do przekazywania wiedzy w prosty ale nie głupisposób. Chyba każdy jego fan jest w stanie bez problemu przedstawić mitologię grecką z najróżniejszymi szczegółami. Poza tym odnoszę wrażenie że sam Riordan po prostu podjął się misji edukowania młodzieży w tym zakresie i wychodzi mu to wręcz genialnie. Dlaczego? Ponieważ potrafi do każdego aspektu, który chce przedstawić, napisać świetną historię. Choćby była to najprostsza fabuła, Rick zrobi to w taki sposób, że aż będzie chciało się czytać. Połączył przyjemne z pożytecznym, a raczej sprawił, żeby pożyteczne stało się przyjemne. Wszędzie znajdzie się miejsce na jakiś humorystyczny dodatek, a dzięki temu pewne fakty jeszcze lepiej zapadną w pamięć. Poważnie, jeżeli skojarzycie daną informację z czymś dziwnym lub zabawnym, jest spora szansa, że będziecie ją lepiej pamiętać. Ja na przykład nigdy nie zapomnę „czy zwierzęta planują przyszłość” dzięki pewnemu cwanemu szympansowi.
Czy polecam? Jako wieloletnia fanka Riordana – oczywiście! Jeżeli tylko jesteście odbiorcami młodzieżówek (nieważne, ile macie lat) lub szukacie czegoś, co zachęci do czytania a przy okazji czegoś nauczy wasze rodzeństwo czy potomstwo, Rick Riordan jest dla was. Nawet samo „9 z dziewięciu światów” jako szybki przewodnik po mitologii nordyckiej się nada. Chociaż polecałabym najpierw poznać główną serię. Raczej nie muszę mówić, że jeśli kochacie „Magnusa Chase'a” nie ma potrzeby się zastanawiać. No i na koniec muszę wspomnieć o przepięknej oprawie graficznej. Sama okładka jest przepiękna, a w środku znajdziecie dodatkowe grafiki z postaciami i mitycznymi światami. Uwielbiam takie dodatki. Podobno treść jest najważniejsza, ale według mnie pięknie wydane książki, zaopatrzone w dobre ilustracje mają jeszcze więcej uroku.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Galeria książki.


2

środa, 24 października 2018

Maszynowe sny, czarne światła: Spektrum, Martyna Raduchowska


„Nie każcie mi już niczym więcej być.”

Seria: Czarne Światła
Tytuł: Spektrum
Autor: Martyna Raduchowska
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 414
Ocena: 10/10
Opis: Technologia rozdarła to miasto na pół. Wydawało się, że ostatnie granice ludzkich możliwości zostały zniesione. W powszechnym użyciu są androidy – prawie doskonałe kopie człowieka. Wyposażone w sztuczną inteligencję, niesamowicie szybkie, zdolne do błyskawicznej regeneracji, są o wiele bardziej wytrzymałe niż ich pierwowzór. I o wiele bardziej niebezpieczne. Ludzie dzięki wszczepom i implantom mogą upgrade’ować swoje ciało i umysł niczym postaci z gier komputerowych. Ci, których na nie stać, bogacą się jeszcze bardziej. Biedni spadają na samo dno drabiny społecznej. Szansą dla wykluczonych jest reinforsyna. Geniusz w pigułce, dostępny na każdą kieszeń. Gdy zapada decyzja o wycofaniu jej ze sprzedaży, atak na siedzibę jej producenta jest nieunikniony. Magazyny pustoszeją w jednej chwili. Reinforsyna zalewa ulice falą neurochemicznego szaleństwa. B-Day. Dzień Buntu. Dzień, który zmienił Jareda Quinna w nafaszerowanego elektroniką cyborga. On sam niewiele z niego pamięta. Tylko Maya, jego replikantka, wie, co naprawdę się wtedy wydarzyło. Bo wszystko zaczęło się właśnie od niej.

„Nie taką mnie stworzono. Nie jestem posłuszna i wcale nie chcę być.”


Czasami chcę poznać jakąś historię z perspektywy innych postaci. Często jest tak, że chodzi o moich ulubionych bohaterów i po prostu czuję potrzebę, żeby dowiedzieć się, jak te wydarzenia wyglądały z ich perspektywy. Mało który autor to robi. Wtedy przychodzi Martyna Raduchowska, która niewinnie ucięła książkę, kiedy miało się najwięcej pytań. Boom, to teraz przerabiamy to z tej drugiej perspektywy! Umieracie, żeby poznać rozwiązanie tej fabuły? Aha, bawcie się dobrze. Powinnam się pogniewać, tylko jakoś tak nie potrafię.
Po „Spektrum” spodziewałam się wiele. Kto jest mordercą? O co chodziło z tymi sercami? Co się odpieprza z tymi psionikami? Najpierw uznałam, że rozpoczęcie od B-Day z perspektywy May to takie wprowadzenie. No tak, chyba do trzeciego tomu. W tej części Raduchowska przedstawia, co się działo po drugiej stronie Muru przed przybyciem tam Reda. A jest o czym pisać. Zaufajcie mi, do tej pory nic nie wiedzieliście. Nie mówię tylko o rzekomej zdradzie Mai, ale o całym buncie czy tym, jak wygląda rzeczywistość w Dark Horizon. Już pomijam wszystkie intrygi, zawirowania i motywacje wszelkich postaci, bo „Spektrum” jest nimi naładowane po brzegi. Może część rozdziałów wydawała mi się niezbyt potrzebna, taki interesujący dodatek, ale nic ponadto, ale całościowo to było potrzebne. Bez poznania wydarzeń z perspektywy Mai i zetknięcia się z „tą drugą stroną”, kontynuacja mogłaby okazać się dość ciężka w zrozumieniu. No ale żeby książka była dobra, nie wystarczy jej dobry powód do zaistnienia.
Chyba już nie muszę wspominać, że Martyna Raduchowska robi tu zarąbistą robotę jako kryminolog i psycholog. Podtrzymuję to, co pisałam o „Łzach Mai” – świetne wykorzystanie wiedzy, a przy tym napisane w nieskomplikowany, przystępny i przyjemny sposób. Po prostu czuje się, że autorka zna się na tym, co pisze. Momentami któraś postać coś tłumaczyła, a na mnie spływało takie oświecenie, że teraz wszystko ma sens i w ogóle wow, przecież to tak musiało być. Nie było żadnego samozwańczego imperatywu „bo tak i koniec”. Autorka co jakiś czas podsuwała fałszywe wątki, które też wydawały się wiarygodne, mieszała, ile się dało. Robiła to tak umiejętnie, że jakby na którejś stronie napisała, że nazywam się Frenandez Santino, jestem hodowcą gąbek w Argentynie i uwielbiam lukrecję, mogłabym uwierzyć. Wszystko wydawało się w miarę sensowne, dopóki nie pojawił się jakiś zwrot, który czemuś zaprzeczał. „Spektrum” to jedne wielkie śledztwo, tylko nie do końca wiadomo, co się próbuje wyjaśnić. Ciągle podejrzani i cały sens sprawy się zmieniają, choć tak naprawdę jest to jedna wielka całość. Nagle grube ryby okazują się tylko pionkami i tak ciągle za kimś stoi ktoś. Raduchowska przy okazji nie stara się udziwniać, żeby na siłę zabłysnąć. Ostatecznie rozwiązania są tak proste, że nie jest się w stanie nawet ich rozważyć. Na przykład taka Misty – jak teraz o niej myślę, to było oczywiste, ale sama nigdy bym na to nie wpadła. Powstaje taka siatka logicznych połączeń, o których po prostu się zapomina przez pewne relacje między postaciami czy drobne szczegóły. To naprawdę nieźle rozegrana fabuła.
Ciężko mi określić jak bardzo pokochałam narrację Mai. W pierwszym tomie nieźle mnie zaskoczyła, ale w tym była po prostu niesamowita. Choćby dla niej warto przeczytać „Spektrum”. Wydaje mi się bardziej ludzka niż niektórzy ludzie. Oczarowała mnie swoim postrzeganiem świata i sposobem bycia. Nie raz, nie dwa było mi tak potwornie źle z jej powodu. Została genialnie napisana, bardzo wyraziście i wyjątkowo oddziałuje na emocje czytelnika. Ciężko mi wybrać jakiś jeden fragment, który dobrze ją odda. „Spektrum” w większości skupia się na niej, na tym, jak przystosowuje się do nowych warunków i próbuje zrozumieć, co właściwie wydarzyło się podczas B-Day i jak to ukształtowało świat, a w tym ją samą. Jej relacja z Redem do pewnego momentu uderzała w mój czuły punkt, na jakimś poziomie kojarzyli mi się z Anakinem i Ahsoką. Ich interakcje, jakiekolwiek, obserwuje się z wielką przyjemnością i satysfakcją. Przez Mayę, ale nie tylko, Raduchowska też pogrywa z czytelnikiem na poziomie jego moralności. W sumie od początku tej serii autorka toczy wewnętrzną dyskusję o tym, gdzie kończy się człowieczeństwo i jak rozpatrywać ten problem, kiedy spaja się element ludzki z technologią. W „Spektrum” jest na ten wątek naprawdę wielki nacisk, ale to tylko sprawia, że ta książka jest tak dobra, piękna, a przy tym niepokojąca i wzbudza ogromne poczucie niesprawiedliwości. Poza May przewinęło się wiele postaci, nowych jak i tych już znanych czytelnikowi, a każda knuje coś swojego. Mogę wam tylko poradzić, żeby ufać swoim przeczuciom. Czasem lepiej zaufać pierwszemu wrażeniu.
To jest ten moment, kiedy zaczynam domagać się kontynuacji. Nie wiem, czemu czytanie tych książek ma taki schemat: uważam, że przeczytam to w kilka dni, ale albo jestem zmęczona, albo coś trzeba zrobić, nie mam czasu, mam siłę tylko na Netflixa, minęły dwa tygodnie, czas się ogarnąć! No nie wiem, ale na koniec pragnę więcej. Poważnie? Tak zakończyć? Trzeba być wyjątkowo złym człowiekiem, żeby zrzucić fabularną bombę i uciec. W pełni rozumiem, że to musi być wielka satysfakcja, ale czemu to ja muszę cierpieć? Chcę być w końcu po tej drugiej stronie. A wy łapcie za „Spektrum” i nadrabiajcie „Łzy Mai”, jeżeli jeszcze ich nie czytaliście! Bo nie chcę sama, jedna, jedyna ogłaszać, że Martyna Raduchowska to jedna z najlepszych polskich pisarek fantastyki.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Uroboros.
0

piątek, 5 października 2018

Polecajkowa Piwnica #1

Wiecie co? Te wakacje jednak źle na mnie działają. Nagle mam milion planów: tutaj czytać, tam powtórzyć serial, zacząć kolejny, znaleźć górę fanficków i fanartów, napisać coś swojego, bla, bla, bla. Zaraz się wystrzelę w kosmos, bo przygoda! (Nie, nie chce mi się.) W tym wszystkim pomyślałam, że mogłabym trochę podręczyć czytelników blogaska! Nie samymi recenzjami żyję. Tak naprawdę to wolę pisać bardziej rozbudowane czy urozmaicone rzeczy, ale to wymaga więcej pracy i w ogóle pisanie jest męczące. Dlatego dzisiaj jakoś to połączymy. Zachciało mi się stworzyć serię, w której dzielę się z Wami moimi ulubionymi rzeczami. Nie tylko książkami, o nie! Bo tak też zakładam, że blog o samych książkach to za mało. Gotowi na pierwszą przejażdżkę w świat chaosu i pierdolca? Nie ma żadnej konkretnej tematyki, ale zachęcam do czytania. Kto wie, może znajdziecie coś dla siebie?

Star Wars: The Clone Wars (2008)



Całkiem niedawno ukazała się tu recenzja „Ahsoki” i tam już trochę pomajaczyłam o tej animacji. To właśnie dzięki Wojnom Klonów zaczęłam stawiać pierwsze świadome kroki w popkulturze. Zaczęło się to zupełnym przypadkiem, kuzyn uparł się, że w tym konkretnym momencie oglądamy Cartoon Network, a ja z braku innego zajęcia obejrzałam razem z nim jakąś dziwną animację o jakichś dziwnych postaciach z kolorowymi mieczami. Padło na odcinek z wirusem błękitnego cienia, a że od dzieciaka uwielbiałam wszelkie biologiczno-patologiczne wątki, to wzięłam i się zakochałam. Poza tym była tam też Ahsoka, która po prostu mnie zainteresowała. Nadrobiłam wszystkie odcinki w internecie, film pilotażowy mam na płycie, a potem było wyczekiwanie na kolejne sezony.
O czym to właściwie jest? W większości o przygodach Golden Trio z Odległej Galaktyki. Wojny Klonów trwają, rycerze Jedi wraz z armią Republiki Galaktycznej walczą z Sojuszem Separatystów. Po drodze znajdzie się wiele awaryjnych lądowań, trochę zniszczonych kosmicznych flot, przekonamy się, że wszechświat i Moc mają jeszcze wiele nieodkrytych sekretów, a wojna wcale nie jest taka czarno-biała, jak mogłoby się wydawać. Poznamy, jak naprawdę wyglądało kształtowanie się Imperium, jaka była droga do upadku Jedi i wiele innych aspektów, na które w filmach nie znalazło się miejsca. Anakin chociaż raz przestanie być irytującym emo-romantykiem rodem z gimnazjum, w dodatku stworzy przepiękną więź ze swoją uczennicą. (Rycerzyk i Smark to jedno z lepszych brootp i nikt nie zmieni mojego zdania.) Nie ma tu jednej, spójnej fabuły. Bywa, że pojedynczy odcinek to opowieść sama w sobie, chociaż twórcy stawiali głównie na mini serie po 2-5 odcinków. Czasem na pierwszy plan wpadną łowcy nagród czy kosmiczni piraci.
Początkowo może wydawać się to taką głupią bajeczką dla dzieci, ale na (nie)ostatnich odcinkach jest się wgniecionym w fotel, a potem aż chce się wrzeszczeć. Kiedy wracam do tej animacji, często dociera do mnie coś, co dawniej przeoczyłam. Nadal zachwycam się tymi samymi aspektami, ale dochodzą do nich kolejne, trochę szerzej pojmuję pewne wątki. Wielokrotnie zastanawiałam się, jak ta historia mogłaby się potoczyć, gdyby zmienić pewne wydarzenia. Dalej jestem w pełni przekonana, że gdyby storyline Ahsoki potoczyło się inaczej, Anakin nie dałby się ściągnąć na Ciemną Stronę. Nie mogę się doczekać 7 sezonu – jego zapowiedź to taka moja gwiazdka z nieba. I tak między nami: to całkiem dobry sposób, żeby zacząć przygodę z Gwiezdnymi Wojnami. Stara Trylogia jest już trochę nie na czasie – przyjemnie się ją ogląda, ale teraz odbiorca wymaga czegoś trochę innego. Nowa Trylogia – no cóż, pierwsze dwie części ogląda się bardziej ironicznie niż na poważnie, Zemsta Sithów jest dobra, ale Anakin nadal jest wyjątkowo upierdliwy w odbiorze. Wojny Klonów oferują nam lepiej napisane postacie, szersze przedstawienie uniwersum i mnóstwo interesujących historii.

Percy Jackson i bogowie olimpijscy


Pierwsza mitologiczna seria Ricka Riordana – jak dziwnie mi przyznać, że zaczęłam od ekranizacji i za pierwszym razem nie czytałam „Złodzieja Pioruna”. Byłam młoda i głupia! Jednak też zawsze kochałam mitologię. Jako ten klasowy leniwiec w piątej klasie zrobiłam małą rewolucję i zaczęłam się udzielać, bo omawialiśmy właśnie mity greckie. Tylko, że w szkole to jest kilka lekcji, a potem dalej pałujemy Sienkiewicza, Mickiewicza i inną gramatykę. Chciałam więcej, a wujek Rick spadł mi z nieba. Jakbyście mnie kiedykolwiek złapali, choćby w środku nocy, po imprezie Vogule Poland, ja i tak powiem, że Percy bije na głowę Pottera. Koniec, nie ma dyskusji.
Percy Jackson to dzieciak jak każdy inny, niezbyt popularny, trochę problematyczny, ma ADHD i dysleksję. Może w przedszkolu udusił węża czy dwa, ale kto by się tym przejmował? Pewnego dnia dowiaduje się, że starożytni Grecy mieli rację i tam w górze urzędują bogowie tacy jak Zeus, Apollo czy Atena, w dodatku czasem lubią wpaść do świata śmiertelników i spłodzić „kilku” herosów. Percy jest jednym z nich i zanim zdąży się dobrze zorientować, co właściwie wydarzyło się w jego życiu, będzie musiał ruszyć na pełną potworów i wściekłych bóstw misję. Najpierw odnalezienie Pioruna Zeusa, potem ratowanie Obozu Herosów, aż do starcia z armią tytanów. Po drodze natknie się na wiele mitycznych zawirowań, uwolni kilku piratów, zostanie świnką morską i pochłonie tony niebieskiego jedzenia. W większości dobrze wspominam bohaterów, nie raz coś mnie w środku zabolało z ich winy. Niektórymi cytatami mogę rzucać po polsku i angielsku. Rioradan w dobry, a przy tym zabawny sposób przedstawia mity starożytnych Greków. To przystępna i zapadająca w pamięć wersja tego, czego uczono nas w podstawówce oraz wiele ponad to. Kto by pomyślał, że Hades ma dość marudnych pracowników, Cerberowi ktoś po prostu zrobił czarny PR, a Apollo układa tragiczne haiku?
To wyjątkowo urocza seria. Może nie jakaś ambitna literatura, ale Riordan zrobił kawał dobrej roboty i stworzył jedną z bardziej kultowych serii dla młodszych czytelników. Muszę też mu oddać, że pisze w takim stylu, że nawet po tych ośmiu (wow!) latach mogę go czytać i nie czuję, że to już nie jest moja kategoria wiekowa.

Yuri on Ice



Dwa pierwsze twory były ze mną od dawna, więc na koniec będzie powiew świeżości. Może zacznijmy od tego, że prawie w ogóle nie oglądam anime. Nie lubię, często kreska mnie odrzuca, nie przepadam za dość ekspresywnym dubbingiem w wykonaniu japończyków, przesadzonymi pomysłami i tak dalej. Do YoI byłam dość sceptycznie nastawiona, bo sportowe anime to już w ogóle inna bajka. (Free!!! się nie liczy, jak to jest o pływaniu to moje studia są o coachingu.) Tylko po kolei wszyscy ludzie, których choć trochę kojarzyłam się tym zachwycali, jak spora część Internetu. Najczęściej taki hype mnie zniechęca, ale tutaj stwierdziłam, że jak moi znajomi tak pokochali animowanych łyżwiarzy, to warto spojrzeć, co to takiego.
Dobra, to jest drama, a nie sportowe anime. Yuuri, Yuri i Victor to królowie dramy, a reszta postaci im w tym dorównuje. Jednak może poudawajmy przez chwilę, że chodzi o łyżwiarstwo. Yuuri Katsuki jest łyżwiarzem figurowym, tylko dość mocno zawalił ostatni sezon i postanowił sobie odpuścić tę imprezę. Jednak wszystko się zmienia, kiedy do sieci trafia nagranie, jak nasz Japończyk jedzie program łyżwiarskiej legendy – Victora Nikiforova. Pomyślicie „i co z tego”? No cóż, Vitya dochodzi do wniosku, że ta azjatycka klucha to jego inspiracja, rzuca wszystko i leci do Japonii, bo tak sobie postanowił zostać trenerem Katsukiego. Zapomniał tylko, że w Rosji zostawił Wściekłego Kociaka aka Yuriego Plisieckiego, któremu obiecał ułożyć program na jego debiut w seniorskich zawodach. Tym sposobem mamy już dwóch dzikich, ruskich łyżwiarzy w Japonii. Co z tego wyniknie? Błyszczące wdzianka, potrawka wieprzowa, dzikie kombinacje skoków i wiele innych. Przy okazji w ostatnich odcinkach pojawia się plot twist, tańce na rurze i niezłe groźby przy skakaniu poczwórnego Salchowa.
Czemu? Co we mnie wstąpiło? No lubię dramę, Plisiecki został moim pysiem, a łyżwiarstwo figurowe okazało się bardzo ładne. To prawdziwe jest nawet piękniejsze, wiecie, grube rozkminy czy ten łyżwiarz na serio ma aż tak dobry tyłek czy to jakiś push-up. Chociaż w dużej mierze wymieniam Yuri on Ice ze względu na mnie. Po pierwsze: dało nowe życie moim włosom. Przekonałam się do ścięcia ich na Plisieckiego i nagle przestały się kruszyć. Po drugie: zostałam najgorszą figurówką pod słońcem! Tak pokochałam łyżwiarzy, że sama postanowiłam się czegoś nauczyć. Może jest to koślawe, może mój piruet wygląda jakbym chciała umrzeć, może łyżwy figurowe to niewdzięczne twory próbujące zabić moje stopy, ale nie ma dla mnie lepszego zajęcia. No i po dwóch latach od obejrzenia YoI przymierzam się do mojego własnego Salchowa, tylko żebym nie zapominała skoczyć... Chyba głupszej motywacji nie znajdziecie, ale ja lubię popełniać głupoty. No spójrzcie na moje posty! ♥

0