Ariana | Blogger | X X X X

sobota, 28 października 2017

Dramy ze świata Nocnych Łowców edycja 13: Władca Cieni, Cassandra Clare


Seria: Mroczne Intrygi
Tytuł: Władca Cieni
Autor: Cassandra Clare
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 848
Ocena: 8/10
Opis: Czy oddałbyś bratnią duszę… za swoją prawdziwą duszę?
Życie Nocnego Łowcy to życie w pętach powinności. W więzach honoru. Świat Nocnego Łowcy to świat uroczystych przysiąg, a nie ma ślubów świętszych niż te łączące parabatai – wojowników-partnerów, którzy mają razem walczyć i razem ginąć, lecz nigdy, przenigdy nie wolno im się zakochać.
Emma Carstairs odkryła, że miłość odwzajemniona przez jej parabatai, Juliana Blackthorna, jest nie tylko zakazana, lecz także śmiertelnie niebezpieczna: może zniszczyć ich oboje. Wie, że powinna uciec od Juliana, lecz jakże miałaby to zrobić, gdy Blackthornom ze wszystkich stron zagrażają wrogowie?
Ich jedyną nadzieją jest Czarna Księga Umarłych, magiczny wolumin o ogromnej mocy. Wszyscy chcą ją dostać, ale tylko Blackthornowie są w stanie ją odnaleźć. Emma, jej najlepsza przyjaciółka Cristina oraz Mark i Julian Blackthornowie przybywają do Faerie – gdzie hulaszcze zabawy skrywają krwawe zagrożenie i żadnej obietnicy nie można ufać – by tam zawrzeć mroczny pakt z królową Jasnego Dworu. Tymczasem narastające napięcie między Nocnymi Łowcami i Podziemnymi doprowadziło do wyłonienia Kohorty, grupy ekstremistów wśród Nocnych Łowców, którzy domagają się wprowadzenia obowiązku rejestracji Podziemnych i „niewygodnych” Nefilim. Zrobią wszystko, co w ich mocy, by ujawnić tajemnice Juliana i przejąć władzę nad Instytutem w Los Angeles.
Kiedy Podziemni zwracają się przeciw Clave, pojawia się nowa groźba w postaci Władcy Cieni – króla Ciemnego Dworu, który wysyła swoich najlepszych wojowników z zadaniem wymordowania wszystkich, w których żyłach płynie krew Blackthornów, i przechwycenia Czarnej Księgi. Gdy mordercza pętla zaciska się wokół Juliana, ten opracowuje ryzykowny plan ratunkowy. Jego powodzenie zależy od współpracy z nieprzewidywalnym nieprzyjacielem. Sukces może jednak mieć swoją cenę, której ani on, ani Emma nawet sobie nie wyobrażają; krwawy rachunek, który – być może – przyjdzie zapłacić wszystkim, których kochają.

Był setką strzał wystrzelonych z setek łuków w tej samej chwili.


Raczej nikogo nie zaskoczę moją słabością do Nocnych Łowców. Clare wyleczyła mnie po Maas. Nawet trochę mnie rozbawiło, że w drugiej książce z rzędu mam faerie i różnica pomiędzy „Dworami” a „Mrocznymi Intrygami” jest nieporównywalna, może dlatego, że Clare starała się przybliżyć nam baśniowy ludek, a Maas interesowała się głównie naczelną Mary Sue i jej Tru Loffem no.2. Cokolwiek, po prostu „Władca Cieni” pomógł mi się zebrać z tej beznadziei, żeby rozpłaszczyć mnie na ścianie. Końcówka niszczy. Poza tym no jak ja mogłabym nie pokochać kolejnej książki ze Świata Cieni? Nie wiem jak ta kobieta to robi, że jeszcze ani razu nie kłapnęłam na nią zębami za jakość książek (za inne rzeczy bywa różnie, znęca się nade mną). Od razu też zaznaczam, że wyrzekam się polskiego tytułu pierwszego tomu, ale drugi został pięknie przetłumaczony.
„Władcę Cieni” dosłownie połknęłam, bo książki Clare już takie są. Zapominasz się aż tu koniec... I co dalej? Poważnie pytam! W tym momencie widzę jedynie krajobraz po huraganie. Trzecia część potrzebna na wczoraj! Razem z wyjaśnieniami! To jeden z większych plusów serii o Nocnych Łowcach, czyta się przyjemnie i szybko, nawet nie zauważa się, kiedy dociera się do kolejnych stron. Raczej nikt nie lubi ślęczeć nad tekstem i zastanawiać się za ile stron kolejny rozdział.
Szczerze mówiąc nie bardzo wiedziałam, jak fabuła miała wyglądać po „Lady Midnight”. Jak „Dary Anioła” i „Diabelskie Maszyny” pozostawiały miejsce dla domysłów o tym, jak historia potoczy się dalej, tak „Mroczne Intrygi” nie do końca. Nie chodzi mi o niezamknięte wątki, a bardziej o główną linię fabularną. Valentine, Mortmain, Sebastian to gałgany, które zawsze czaiły się, żeby jako pierwsi zacząć mącić. „Lady Midnight” skupiała się głównie na morderstwie rodziców Emmy i kolejnych ofiarach jakiegoś tajemniczego cwaniaka, to się porozkładało na kilka wątków i gdyby nie wiele niewyjaśnionych relacji między postaciami, mogłaby się zakończyć jako samodzielna książka. No jeśli nie liczyć Annabel, ale szczerze mówiąc, gdyby Clare chciała, mogłaby jej nie ruszać i mieć spokój z dwiema kolejnymi książkami. Nie chcę tu powiedzieć, że kontynuacja nie jest potrzebna, po prostu kompletnie nie mogłam rozgryźć, co się zadzieje we „Władcy Cieni”. Nie wiem czy to miłe zaskoczenie, bo pewnego czarownika i cały oddział Centurionów wyniosłabym na kopach poza kanon, a to wszystko ich wina. Oczywiście Emma i Julian, którzy dla mnie nie byli najważniejsi, ale dla mniej pokrzywionych czytelników jest to raczej ważny wątek, do tego bardzo sporny. Wszyscy ganiają za magiczną księgą, pojawia się Ta Ruda Sucz aka królowa Jasnego Dworu (nie ufam jej, cokolwiek by nie mówiła, poza tym wydawało mi się, że jest martwa). Poza tym zabawa w politykę Clave. To ostatnie to chyba mój największy problem. Kohortę też wyniosę na kopach z kanonu za same sugestie o Magnusie i Alecu. A walcie się dziady! Ogólnie ta część to jedna wielka drama! Nie zaskoczę nikogo, pisząc, że świetnie się bawiłam.
To, co tygryski lubią najbardziej – jak tam z postaciami? Szczerze mówiąc, przepadłam. Blackthornów nie da się nie kochać, pod warunkiem, że Julian nie zrobi Rzeczy. Jeśli się na TO zdecyduje – jest dla mnie martwy, w ogóle w tym momencie skreślam go całkowicie. Nie mogę powiedzieć co, ale nie chodzi o samą Emmę, a miałby to zrobić ze względu na nią, więc no... NIE. Poza tym są bardzo uroczy, szczególnie Ty i Mark. Naprawdę, scena z krasnalem ogrodowym i Markiem wygrała prawie całą książkę. W sumie też ciężko ich wszystkich oddzielnie oceniać, razem tworzą po prostu taką świetnie zgraną gromadkę. Nie do końca rozumiem czemu ludzie tak denerwowali się na Emmę. Hej, w porównaniu do Clary to ona jest wręcz idealną główną bohaterką! (Chociaż tak nie do końca główną.) Może nie jestem nią wyjątkowo zachwycona, ale jestem w stanie zrozumieć czemu zachowywała się tak, a nie inaczej. Sytuację ma jednak niezbyt ciekawą. Kit to w ogóle mój ukochany klusek, 100% Herondale'a w Herondale'u, chociaż nie chce tego przyznać. Oby tylko Jace go nie zadręczył, jeszcze sprzeda mu historię o kaczym spisku przeciw ich rodowi. Kierana chętnie bym przytuliła, dajcie temu dzieciakowi trochę spokoju! Mogliby w końcu dać mu spokój ze spiskami. A na koniec Magnus, Alec, Max i Rafe! Nie ma niczego, na co tak bym czekała, jak na moje OTP i ich dzieci. Alec tak bardzo dorósł, rany, aż chce mi się płakać. Chociaż dalej jest tym samym trochę nieogarniętym i wrednym Lightwoodem, w ogóle zostawia dzieci z nieznajomymi, bo lubią dzieci... Niech mi ktoś jeszcze się go uczepi, że jest taki okropny. Sami też kiedyś byliście okropni. Cieszę się, że zawsze był nieidealny, a zamiast tego widzimy jak do wszystkiego dorasta. W „Mieście Kości” za sugestię o jego orientacji zrobiłby z kogoś szaszłyk, teraz byłby zdolny do tego samego ale za czepienie się Magnusa, a nie za „jesteś gejem?”. Magnus w sumie też zdobywa tytuł ojca roku. Kto karmi dzieci muffinkami i czemu nigdy mnie nie adoptował?! Na dzieci to ja mam alergię, ale Max i Rafe to też urocze kartofle. W ogóle tam ci główni uczestnicy dramy nie dają się nie lubić. Nie ma jednej głównej postaci, nikt nie jest faworyzowany.
Same relacje między wszystkimi postaciami wymagałyby gigantycznej tablicy i sporego zasobu kolorowych markerów. Każdy z kimś coś ma, ale da się ich mniej więcej podzielić. Emma i Julian mają swój dramat i tutaj raczej nie trzeba wiele mówić. Cieszę się, że nie zaleciało totalną romansową dramą, jak to każdy każdego kocha, że aż mi mózgi pozżerało. Starają się ogarniać sprawę i dla mnie to się liczy, poza tym zachowują się dość odpowiedzialnie. Nie ma „MY KONIECZNIE MUSIMY BYĆ RAZEM” i no nie mogę zaspoilerować, ale jeśli w kolejnej części coś nie trzaśnie (w Clave robi się burdel, więc kto wie...) to naprawdę doceniam to, co postanowili zrobić. Mark i Kieran powinni ogarnąć dupska i być razem, zamiast tego nagle do tego dołącza Cristina, z którą kręci się meksykańska telenowela z Diego i Jamiem, a ci dwaj w ogóle robią jakieś pokręcone rzeczy i potrzebuję więcej tego wątku. W ogóle tutaj jest dość zabawnie, kręcą się jakieś intrygi, a ja wiem, że nic nie wiem. Jest Diana, która dostaje piękne pięć minut w towarzystwie wodza Dzikiego Polowania. Chyba nie wnikam skąd to się autorce wzięło, ale też zbyt normalnie nie jest (i mówię tu tylko o ich relacji). Następne są bliźnięta i Kit, chyba najbardziej kochałam fragmenty z ich perspektywy. Ty i Livvy chyba jako jedyni naprawdę zainteresowali się Kitem i starają się, żeby z nimi został. Poza tym to takie trochę większe szczeniaczki, które pakują się w największe kłopoty i wychodzą z tego iście po szczeniaczkowemu, Magnus musiał mieć przez nich deja wu. Spora część tej książki opiera się na jakichś zakręconych relacjach, a ja się bawię dalej, bo uwielbiam jak ta część jest dobrze zrobiona.
Jeśli chodzi o samą intrygę, to kilka razy pospadałam z krzesła. Niezbyt mogę wyjaśnić, co się dzieje, bo wszystko to spoilery. Wiecie jedynie, że Annabel się obudziła, ale ona jest tylko fragmentem. Z grubsza – chodzi o to, że wszyscy chcą Czarną Księgę, a król Ciemnego Dworu to wstrętna paskuda, królowa Jasnego Dworu ciągle kombinuje i każde najchętniej pozbyłoby się tego drugiego. No bywa. Pojawiło się też kilka niewyjaśnionych scen, do których mogę dopisać kilka teorii spiskowych. Brakuje odpowiedzi, a okładka trzeciego tomu zostanie ogłoszona dopiero za dwa tygodnie i gdzie tu mówić o całej książce? Mogę zapewnić, że nie idzie się nudzić, ciągle chce się więcej no i połyka się książkę. Poza tym jest też kwestia Centurionów, Clave i Kohorty. Clare bawi się w politykę, trochę bardziej zagłębia się w funkcjonowanie rządu Nocnych Łowców, bo do tej pory poznawaliśmy jedynie pojedyncze postacie, nie mamy pojęcia jak wygląda całe społeczeństwo. Wygląda dość irytująco i na miejscu Aleca chodziłabym na zebrania Rady z torbą popcornu. Centurioni, na czele z największą znaną mi zarazą znaną jako Zara są, w większości, zakutymi pałami z kijami w tyłkach. Nie chodzi o bycie służbistą, nie. Ubierzcie sobie skrajnych nacjonalistów w mundury i dajcie im na wszystko protokoły, tak wygląda opcja Zary. Kohorta nie lepiej, po prostu wśród nich przeważają stare dziady, a nie młodzi jak to jest z Centurionami. Z pewnych względów jest się czym martwić, ale to kolejny spoiler. Nic się nie dowiecie.
I tak pitu pitu. Lubię to, naprawdę, ale to nie to samo, co wcześniej. Nie wiem od czego to zależy, ale nie czuję dokładnie tego samego, co we wcześniejszych seriach. „Mroczne Intrygi” mają swoją magię, ale jest ona trochę bledsza, brakuje mi jakichś nieokreślonych rzeczy. Ta seria różni się od „Darów Anioła” i „Diabelskich Maszyn”, na pewno mamy więcej postaci, co dla mnie jest z jednej strony świetną zabawą, a z drugiej jest ich tyle, że choć większość mnie oczarowała, muszę wybrać kilku ulubieńców. (Kieran, Kit, Ty, Mark, jakby ktoś pytał.) Nie mogę dać temu najwyższej oceny, bo zwyczajnie nie czuję, żeby to było miarodajne. Chociaż muszę też oddać honor, bardzo doceniam to, że tutaj bardziej zagłębiamy się w społeczność Nefilim, odkrywamy Świat Cieni od tej zaznajomionej z nim strony. Chociażby taki Nocny Targ, to chyba mój ulubiony element w tej serii. Niebezpiecznie i magicznie, aż chce się tam zapuścić i sprzedać duszę Szatanowi. W ogóle ma być jakaś seria opowiadań powiązana z tym miejscem! Czekam!
„Władca Cieni” ma naprawdę wiele drobnych elementów, które mnie ujęły. Wersy wiersza jako tytuły rozdziałów tak na przykład. Humorystyczne elementy, za które kocham książki Clare. To, że kilka zdań potrafi mnie zupełnie połamać, zdeptać i sprowadzić do stanu nieskładnie mamroczącej galarety. Urocze scenki potrafiące rozpuścić mnie jak stężony kwas siarkowy. Niby nic nieznaczące rozmowy, małe fragmenty tekstu, które koniecznie muszę zaznaczyć, bo dla mnie to ważne i koniec! „Dary Anioła” jak na razie są dla mnie na pierwszym miejscu, nawet jeśli tam muszę się użerać z Clary, „Diabelskie Maszyny” mnie zniszczyły i w ogóle to powinno być oznaczone jako produkty potencjalnie niebezpieczne, „Mroczne Intrygi” to nie to samo, brakuje jakiegoś wspólnego mianownika, ale są dobre. Nigdy dość Nocnych Łowców, dopóki Clare ma pomysły, które działają i jej wychodzi, będę kupować kolejne książki. Wyrobiła sobie moje zaufanie i przez trzynaście książek prawie nigdy nie zawaliła, wyjątek stanowi „Miasto Upadłych Aniołów” ale ono jest zwyczajnie do przeżycia i w kontynuacji wszystko wraca do normy. Nie polecę dojrzałym ludziom, bo wiem, że to nie ten poziom, ale umówmy się – obracam się głównie wokół dość młodych czytelników, którzy są grupą docelową tych książek. Have fun, wszyscy umrzemy! Ja po tej części na pewno jestem nieżywa, tylko nie wiem czy bardziej przez uroczość czy końcówkę. Poproszę brokatową urnę.

Martwa bardziej niż zwykle
Lucy
10

niedziela, 8 października 2017

Mary Sue kontratakuje: Dwór mgieł i furii, Sarah J. Maas


Seria: Dwór cierni i róż
Tytuł: Dwór mgieł i furii
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 768
Ocena: 2/10
Opis: Po tym, jak Feyra ocaliła Prythian, mogłoby się wydawać, że baśń dobiega końca. Dziewczyna, bezpieczna i otoczona luksusem, przygotowuje się do poślubienia ukochanego Tamlina. Przed nią długie i szczęśliwe życie.
Sęk w tym, że Feyra nigdy nie chciała być księżniczką z bajki. Zresztą zupełnie nie nadaje się do tej roli. W snach wciąż powracają do niej wymyślne tortury Amaranthy i zbrodnia, którą popełniła, by się od nich uwolnić. Pragnący zapewnić jej bezpieczeńtwo Tamlin próbuje zamknąć Feyrę w złotej klatce. W jej nowym nieśmiertelnym ciele drzemią moce, których dziewczyna nie umie opanować. W dodatku o spłatę swojego długu upomina się największy wróg Tamlina - Rhysand, Książę Dworu Nocy. Zwabioną podstępem Feyrę raz w miesiącu okrywa mrok jego niebezpiecznego królestwa. To pewne, że władca ciemności będzie chciał wykorzystać ją do swoich celów. Chyba że... to nie Rhysand jest tym, kogo Feyra powinna się obawiać. Na Dworze Wiosny również bowiem nie jest bezpiecznie, a sam Tamlin ma przed ukochaną coraz więcej tajemnic. Czy rzeczywiście tylko po to, by ją chronić?
Gdy nad Prythian i krainę ludzi nadciąga widmo wojny tak groźnej jak żadna dotąd, Feyra musi zdecydować, komu może ufać. Stawką jest życie jej rodziny i losy całego świata. A w magicznym świecie fae przyjaciele potrafią być bardziej niebezpieczni niż wrogowie. (Ten opis to jakiś żart)

Prawda jest niebezpieczna. Prawda jest wolnością. Prawda potrafi łamać, naprawiać i spajać.



To będzie długie i niezbyt przyjemne. Przysięgam, że jeszcze nigdy nie napisałam tak złej recenzji i już miałam ochotę robić plebiscyt na najgłupszy cytat Feyry, żeby dać go w nagłówku, ale jestem tym tworem zbyt zmęczona. To jakoś pasuje to niech będzie. Zapraszam do cyrku!
Jestem tak cholernie szczęśliwa, że skończyłam tę książkę. Naprawdę, jak zobaczyłam, że dotarłam do podziękowań, to prawie się popłakałam ze szczęścia, że przetrwałam. Jeszcze bardziej cieszy mnie to, że nie wydałam na to ani złotówki. Jeśli ja uznałam, że naprawdę nie chcę tracić pieniędzy na książkę, to znak, że jest źle. Poza tym w bibliotece poznałam wyjątkowo pięknego kota, więc tym lepiej dla mnie.
Co z tą Maas? Kilka miesięcy temu recenzowałam „Imperium burz”, którym byłam prawie w całości oczarowana. Jak dostaję kolejną część „Szklanego tronu”, to prawie piszczę ze szczęścia. Wyobraźcie sobie, że moja miłość do serii o Celaenie jest równie wielka co moja szczera niechęć do „Dworu cierni i róż”. Powodów jest wiele. Kiedyś naprawdę miałam nadzieję, że to będzie dobre, bo ufałam Maas. W trakcie czytania zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno te dwie serie pisała ta sama osoba. Mówili, że drugi tom jest lepszy, że Feyrę da się lubić... NOPE! Jedyne, co się udało to jeszcze popsuć mi obraz jedynych postaci, jakie polubiłam w pierwszym tomie. Przepraszam Lucien, Rhys, najbardziej ucierpieliście na tym „eksperymencie”. Czemu w ogóle się dręczyłam? W dużej mierze dla Zupy Zła, bo gdybym napisała tylko o ACOTAR, to fani by mnie zjechali, że ACOMAF jest lepszy. Lecim z tym dramatem!
Ogólnie od pierwszego zdania w tej książce poczułam się zażenowana. Przyznam, że to rekord. Wracamy na Dwór Wiosny, który nagle stał się jakąś karykaturą wyższych sfer czasów nieokreślonych. Już pojawia się pierwszy zgrzyt, bo naprawdę jak rozumiem, że Maas miała cel w takim przedstawieniu podwórka księcia wiosny, to zrobiła to z dupska. Pamiętam, że to nie było tak popieprzone miejsce, a z tekstu wynika, że zaraz po powrocie Feyry i Tamlina zaczął się tam odwalać jakiś śmieszny szajs. W ogóle rozumiem, że autorka bardzo chciała pokazać jak nasza (tfu tfu) heroina bardzo ucierpiała Pod Górą, ale tutaj też nie zgadza mi się wieeele rzeczy. Momentami to się zastanawiałam czy Feyra ma to PTSD czy co tam to mogło być, czy też chwilowo magicznie się uleczyła, a wyjątkowo często to było takie użalanie się nad sobą... No i ram pam pam, niby w tekście przebąkuje się, że Tamlin też źle to zniósł, ale jest to jedynie furtka, żeby zrobić z niego tego złego. No wcześniej też za nim nie przepadałam, ale na litość! Jest tyle sposobów, na które można to poprowadzić i nie byłoby po prostu robieniem głupot, bo fabuła musi się zgadzać. Bardzo długo miałam wielką rozkminę, czemu wszyscy nagle zaczęli tak bardzo nienawidzić Tamlina, kiedy dla mnie ciągle czegoś brakowało. Jak się zgodzę, że zachowywał się okropnie, to... No ej, naprawdę nie widzicie, że to była taka byle jaka przeróbka części jego charakteru, żeby czytelnikowi się wytłumaczyć, czemu Feyra nagle woli drugiego Tru Loffa? W dodatku przeróbka bardzo słabo przedstawiona. Co do tego? Jak już wspominałam, Maas wspomina, że Tamlin też ma problemy po wydarzeniach z moją ulubioną komediantką – Amaranthą. No Feyrze trzeba pomóc, biedna sobie nie radzi, ale to, że w widoczny sposób Tamlin też sobie nie radzi to nic, najwyżej powód do nienawidzenia go! Nie cierpię ich oboje, ale bardziej nie lubię takiego wartościowania, że ktoś musi być biedną owieczką i pomoc się należy, a ten tam to niech najlepiej się zabije, walić jego psychikę. To był dopiero początek, ugh.
Pomińmy większość „bla, bla, bla”, bo to głównie takie fragmenty nadają tej książce objętości. Nie jest tajemnicą, że większość linii fabularnej spędzamy na Dworze Nocy. Tak, Rhys! Tak... A nie, jednak nie. Współczułam większości postaci obcowania z Feyrą, ale przez tę jej narrację nie byłam też w stanie większości z nich polubić, a do Rhysa to wręcz się zdystansowałam. No jasne, pojawiło się tu kilka ciekawszych elementów i naprawdę mi ich szkoda, bo wiem, że Maas miałaby potencjał na zrobienie tych rzeczy dobrze. Dwór Rhysa mógł mnie naprawdę ująć, jego rodzina miała szanse zostać świetną zgrają, którą bym kochała. Wyszło jak wyszło, mam wrażenie, że patrzyłam tylko na jakieś duchy kręcące się dookoła dramy Feyry. Książę Dworu Nocy oberwał najbardziej ze względu na oczywiste rozwiązanie – no jak nie Tamlin, to Rhys. I co? I tu jest już subtelność różowego radzieckiego czołgu wymalowanego w kwiatki. Cały czas wiadomo jak to się skończy, Maas nawet tego nie ukrywa, ale wiecznie przeciąga. Próbuje się bawić w kotka i myszkę, kiedy od dawna mysz jest już złapana. To męczące i bezsensowne. Albo daje się to cholerne romansidło od początku albo odpuszcza się z wiecznymi „sugestiami”, które są tak delikatne, jak mój kot podczas podawania mu tabletki. Perfidnie widać, że autorka nie mogła się doczekać wyswatania naszej Mary Sue z Rhysem i to bardzo wpływa na całokształt. Wielokrotnie widziałam, kiedy postacie właśnie powoli, coraz bardziej zbliżają się do siebie i nie było to męczące, bo pozostawała ta delikatność. Cholera, odsyłam do „Szklanego Tronu”, jak na ironię znajdzie się kilka przykładów. Ona to umie dobrze zrobić! Aelin i Rowan, byli dość oczywistą parą, w dodatku mam wrażenie, że Feyra i Rhys to nieudana próba powtórzenia tej historii, tylko, że ci pierwsi nie byli tym radzieckim czołgiem! Nie, Ogniste Serce i Naczelna Zrzęda bardzo płynnie przechodzili przez kolejne etapy znajomości, kochałam ich wspólne docinki, a rozwój ich relacji był raz, że widoczny, a dwa, że dobrze napisany. Parka z Dworu Nocy to w tym temacie gigantyczna porażka. No i tak Rhys traci w moich oczach bardzo wiele, bo mimo zachowywania się jak on, widać, że robi się coraz bardziej spłaszczony ze względu na Feyrę, zaczyna dookoła niej orbitować. Chyba nikt nie lubi parek, które zlewają się razem w taką dwugłową wiedźmę. Jego historia jest ciekawa, były momenty, które nawet chętnie czytałam właśnie przez Rhysa, ale to takie krótkie epizody.
Sama Feyra wbiła kolejny poziom w irytowaniu mnie! Głupoty się nie wyzbyła, skoro najpierw daje się traktować jak laleczkę, a potem ma pretensje, że ją tak traktują. No przepraszam, ale jak najpierw czytam, że jej w sumie pasuje, że taka Iantha wszystko za nią ogarnia, a za kilka stron ma tego dość to... Co? Do tego dochodzi wieczne wychwalanie jej jako zbawicielki. Szybki rzut okiem na to, co było w pierwszym tomie? PANI ZBAWICIELKO, ALE TY W TYM ZBAWIANIU MIAŁAŚ FARTA. Nigdy nie przeboleję tej zagadki. To był banał. Do tego przerysowany do granic możliwości czarny charakter i wszystko takie bez wyrazu. Aż nie wierzyłam, że naprawdę Maas postanowiła tak wywyższyć tą kluchę. Ej, Aelin, a jak tam odbijanie JEDNEGO królestwa? No, pięć tomów i jeszcze nic? Sojuszników potrzebujesz? O ty nieudacznico! Taki kontrast między tymi seriami – w ACOTAR wyzwolenie całego Prythianu możne załatwić jedna Feyra, a w „Szklanym Tronie” wszyscy bohaterowie tkwią po pachy w bagnie już kilka ładnych części i nadal ciężko jest zapanować nad tym szajsem. Feyra gra na poziomie bardzo łatwym, a Aelin ma jakąś wersję „no spróbuj przetrwać”. Mało tego! Teraz ta moja „ulubiona” bohaterka ma dosłownie wszystkie moce, jakie tylko mogła Maas wymyślić. Naprawdę no genialne rozwiązanie, przecież Feyra musi być taka niesamowicie niesamowita i potężniejsza od wszystkich innych postaci. Też tak kiedyś robiłam, jak nie mogłam się zdecydować jaką moc ma mieć moja bohaterka, różnica jest taka, że miałam wtedy jakieś 13/14 lat.
Największy problem z czytaniem sprawia akcja, a raczej jej brak. Dosłownie, wiadomo, że tam w tle jest fabuła i dzieją się jakieś rzeczy, które w sumie byłyby czymś interesującym, ale na pierwszym planie przez większość czasu jest totalny bełkot. Jak miałam dość, to zaczynałam pomijać zdania albo i całe akapity, jeśli widziałam, że nic ciekawego tam nie ma, że nic nie wnoszą. Do tego jeszcze sceny erotyczne. To mi przeszkadzało nawet w „Imperium burz”, a co dopiero tutaj. Pomijałam całe rozdziały bo chodziło w nich jedynie o seks. Nie uważam, żeby Maas w ogóle potrafiła to robić, próbowałam jedną przeczytać i wzięło mnie zażenowanie. Po prostu przez większość czasu kulamy się przez wielkie nic, ta książka jest strasznie przegadana. Rozwiązania fabularne w wielu miejscach są potwornie głupie. Miałam wiele pomysłów na to, co autorka tam zrobi i przykro mi przyznać, że ta sama osoba, która rozwala mi mózg swoimi pomysłami, nie sprostała moim niezbyt wymagającym przewidywaniom. Najpierw miałam nadzieję, że czegoś nie poprowadzi w dany sposób, a jak przychodziło co do czego, to robiła to jeszcze gorzej! Nie chcę spoilerować, ale miałabym kilka lepiej przemyślanych rozwiązań, niż to, co otrzymałam. W pewnym momencie nagle większość postaci dostaje takiego amebizmu, że aż mi szczęka opadła. Dosłownie wszyscy, których podejrzewałam o posiadanie mózgu narobili tylu głupot i to z tak marnych powodów, że mogę jedynie załamywać ręce. Rozumiem, że to miała być intryga, ale zupełnie nie wyszło i wzięło się to znikąd. Nie byłoby to złym rozwiązaniem, gdyby wcześniej położyć pod to jakiekolwiek fundamenty i dobrze to wszystko uknuć. Ta autorka to potrafi, a w ACOMAF nagle wszystko wyskakuje z czarnej dziury fabularnej. W sumie problemem są też czasy. Nie wiem, czy Maas w ogóle o tym myślała, ale ciężko cokolwiek sobie wyobrazić, kiedy na każdym dworze panuje inna epoka, a na ziemiach ludzi to w ogóle jakaś abstrakcja. Mam wrażenie, że po prostu autorka tworzyła tak, jak jej się aktualnie podobało, ale to miesza w głowie.
Na koniec, bo powoli brakuje mi siły na to wszystko: kwestie problematyczne. Daleko mi do typowej social justice warrior (dla nieświadomych, to tacy ludzie, którzy twierdzą, że np. każdy biały jest rasistą), więc tym bardziej należało się postarać, żebym w recenzji o tym pisała. Cholera jasna, nie obchodzi mnie, jak powalony jest dwór Tamlina, bo to zdanie nie odnosiło się do jego dworzan. Po prostu jak przeczytałam tą kwestię, że nieposiadanie dzieci to bezczeszczenie kobiecego daru dawania życia zagotowało się we mnie. Iantha tam odniosła się do kapłanek, które są rozsiane po całych ziemiach fae, więc można powiedzieć, że to dość popularne przekonanie. Przepraszam, ale podejście, że kobieta koniecznie musi mieć dzieci denerwuje mnie prawie jak cała postać Feyry. Już w ogóle nie wspominam o tym, że z jednej strony ktoś tu próbuje w feminizm, a potem główna bohaterka zachowuje się jakby facet był jej panem i władcą. No tak to wychodzi, jak próbujesz równocześnie promować postępowość i tworzysz typowe romansidło, bo właśnie tak widzę tę serię.
Jakieś plusy tam były. Tarquin okazał się całkiem uroczy, taki miły dla oka szczegół. Poza tym jako tako doceniam pomysł z Kotłem i przedstawienie świata fae, chociaż nadal mi go mało i czuję, że czegoś tam brakuje. Nie wiem, Maas jakimś cudem zapomniała jak dobrze pisać postacie, ale świat nadal potrafi kreować. Nie ogarniam tej logiki. Krainy fae, ich mitologia i ogólny wygląd są naprawdę interesujące, w tym widzę największy potencjał. Ledwo daje się tego liznąć, bo oczywiście na tapecie musi być Feyra, ale kiedy już się dostaje ten skrawek świata, to nagle wyczuwam tą Maas, która napisała "Szklany Tron". Gdyby tylko to bardziej rozbudować, zrobić cokolwiek, żeby czytelnik mógł zobaczyć więcej świata, poznać jego strukturę, mity i wszelkie magiczne bestie, już czytałoby się lepiej. Z drugiej strony widzę, że autorka próbowała nawiązywać do swojej drugiej serii, w pewnych momentach po prostu cisnęło się na usta coś o bramach Wyrda, o tamtejszych bogach, innych wymiarach. Mam jednak nadzieję, że nie zwiastuje to jakiegoś crossoveru, bo... No nie róbmy tego Aelin! Dostałam tu papierek po cukierku, zamiast jego zawartości, lepsze to niż nic, ale to też potwornie działa na nerwy. No doceniam, chociaż nieścisłości, tak jak wyżej wspomniane problemy z pomieszaniem wszelkich epok, tutaj też psioczą.
Nie polecam. To znaczy wiem, że są ludzie, którym się to spodoba, ale jeśli szukasz dobrej przygody z fantastyką, a nie rozmemłanej kluch i romansu na tle magicznych stworków, to pomiń tą pozycję. „Szklany Tron” może ci się spodobać, ale nie to. W pełni zdaję sobie sprawę, że ta recenzja jest jednym wielkim marudzeniem, ale nie wiem, co innego mogłabym napisać o „Dworze mgieł i furii”. Autorka wielu kwestii nie przemyślała, za bardzo chciała coś zrobić i równocześnie przeciągać, lała wodę, a większość postaci po prostu zachowuje się i czuje tak, jak akurat jej pasuje. Przez sporą część lektury zwyczajnie wieje nudą i dostajemy feyrowy bełkot. Najgorsze jest jednak to, że mogło być dobrze. Gdyby wszystko przemyśleć, lepiej zrobić bohaterów, świat, linię fabularną i wywalić niepotrzebny bełkot, no i gdyby zamiast cisnąć na romans, pomyśleć najpierw o akcji, a reszta niech się rozwija na drugim planie. Nie, po prostu... Nie. Przykro mi, że muszę tak ocenić autorkę jednej z moich ulubionych serii.

Poziom zażenowania wyleciał w kosmos, na mnie chyba też pora
Lucy Zażenowana
17