Ariana | Blogger | X X X X

środa, 21 lutego 2018

Nigdy, przenigdy nie zapomnij: Nibynoc, Jay Kristoff



Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko.

Seria: Kroniki Nibynocy
Tytuł: Nibynoc
Autor: Jay Kristoff
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 585
Ocena: 10/10
Opis: W świecie, gdzie trzy słońca prawie nigdy nie zachodzą, początkująca morderczyni wstępuje do szkoły dla zabójców, planując zemstę na osobistościach, które zniszczyły jej rodzinę.
Córka powieszonego zdrajcy, Mia Corvere, ledwie uchodzi z życiem po nieudanej rebelii jej ojca. Samotna i pozbawiona przyjaciół ukrywa się w mieście wzniesionym z kości martwego boga. Ścigają ją senat i dawni towarzysze jej ojca. Jednakże jej dar rozmawiania z cieniami doprowadza ją do drzwi emerytowanego zabójcy i otwiera przed nią przyszłość, jakiej nigdy sobie nie wyobrażała.
Szesnastoletnia Mia zgłębia teraz tajniki fachu u najbardziej niebezpiecznych zabójców w całej Republice – w Czerwonym Kościele. W salach Kościoła czeka ją wiele zdrad i prób, a porażka oznacza śmierć. Jeśli jednak przetrwa inicjację, zostanie przyjęta w poczet wybrańców Pani od Błogosławionego Morderstwa i znajdzie się o krok bliżej tego, czego naprawdę pragnie

Możecie wśród nich kroczyć. Możecie bawić się wśród nich, żyć, śmiać się i kochać, ale nigdy nie zapomnijcie, nawet na jedną chwilę, kim jesteście.


 Zacznijmy od tego, że czekałam na wydanie tej książki po polsku, odkąd po raz pierwszy przeczytałam jej opis. Było to jeszcze przed wydaniem jej po angielsku, a ja już całkowicie przepadłam. Milion wyobrażeń: jak potoczy się fabuła, jakie będą postacie, co dokładnie się wydarzyło, jak wygląda ten świat – nie wiem, co bym zrobiła, gdyby ta książka nie została przetłumaczona na polski. Potem pojawiły się fanarty z Mią i tajemniczym Kotem. Kotem, rozumiecie? Przebudzenie wewnętrznej Grażynki, Matki Kotów zrodzonej z okłaczonego koca – musiałam to mieć. Fart chciał, że w końcu pojawiła się zapowiedź. No i jest już sporo po premierze, ale wychodziły książki, które jeszcze bardziej chciałam przeczytać, była sesja i tak dalej. Przeczytałam najszybciej, jak mogłam i mogę z czystym sumieniem z siebie wyrzucić: CHOLERA JAKIE TO BYŁO DOBRE! Jay Kristoff już raz tutaj gościł, ale dzisiaj jest jego pierwszy solowy występ. Illuminae wyrwało mnie z butów, ale Nibynoc” rozwaliła mnie na łopatki. Damn.
Powiem wam, że do tej pory, mimo moich wszelkich antypatii, w tematyce młodzieżowej fantastyki z zabójczyniami Maas nie miała konkurencji. Do czasu, aż pojawił się Jay Kristoff z „Nibynocą”. Teraz to on nie ma konkurencji. „Szklany Tron” jednak w pewnym momencie zaczął pikować w dół, a nawet jeśli porównywałabym pierwsze trzy tomy (bo z wszelkich znaków dawanych przez autora, „Kroniki Nibynocy” mają mieć trzy części), nadal seria o Zabójczyni Adarlanu nijak się ma do opowieści o Bladej Córce. Powód? Mass zgrabnie przeplata wątki, trzyma w napięciu i zawsze wrzuca ostry clifhanger, Kristoff za to tworzy jeden wielki ciąg przyczynowo-skutkowy, zrzuca małe bomby, żeby na koniec zrobić gigantyczną eksplozję, ale dopóki nie dotrzemy na ten ostatni wybuch, zupełnie nie wiemy, co się szykuje. No i cóż, trzeba przyznać, że poza tym „Nibynoc” ma wszystkie atuty „Szklanego Tronu”.
Niesamowicie podoba mi się koncept świata wzorowanego na rzymskiej republice i otaczających ją krajach. Z tych powodów, sporą rolę odgrywa tu polityka, praktycznie to od niej się zaczęło, chociaż ciężko powiedzieć, o co dokładnie poszło – autor zostawia sporo sekretów tylko dla siebie. Wszystkie działania, wydarzenia, gwara przypominają połączenie Włoch z Rzymem. Jednak mitologia, to jest dopiero coś. Wierzenia Itreyańczyków nie kojarzą mi się z żadnym konkretnym wyznaniem, widzę trochę nawiązań do chrześcijaństwa – Aa bardzo kojarzy mi się z bogiem, a jego wyznawcy przywodzą na myśl średniowiecznych katolików, dla których najwyższą wartością jest wiara, polują na heteryków niczym inkwizycja. Reszta już tak się nie zgadza. Mamy Panią od Błogosławionego Morderstwa, która kojarzy mi się z najróżniejszymi boginiami śmierci, żadnego konkretu. Paszcza jest Paszczą i tyle, wydaje się, że właściwie każdy element mitologii, to sprytny splot najróżniejszych, znanych nam wyznań. No i znalazło się nawet miejsce na małą dyskusję o wierze i jej braku. Najlepsze jest to, że Kristoff bawi się czytelnikiem, bo z jednej strony ciężko negować istnienie bogów, kiedy pojawiają się naznaczone przez nich artefakty, Pomrocze i inne magiczne wygibasy, a nagle okazuje się, że w sumie te trzy słońca to tak nie do końca zasługa bogów i być może odwaliła się tam jakaś katastrofa... No wprost uwielbiam, kiedy mistycyzm miesza się z racjonalizmem i nie wiadomo, co jest prawdą, jak się na to zapatrywać. Dajcie mi kolejną część, bo ten koncept jest świetny, ale czekanie na wyjaśnienia jest straszne!
Fabuła, choć z jednej strony banalna – główna bohaterka z chęci zemsty zaczyna się szkolić na zabójczynię – jest pełna zaskoczeń, zawiera wiele różnych aspektów i potrafi wielokrotnie zaskoczyć. Pojawia się trochę moralizowania o zatracaniu swojego człowieczeństwa, choć jest to dość... Dziwne? Nie chcę nic spoilerować. Ten wątek tak wyskakuje z pudełka i okręca całą fabułę na zupełnie inny tor. Nie można ufać dosłownie nikomu ani niczemu, chyba nie ma tam stworzenia, które w jakiś pokrętny sposób nie oszukałoby czytelnika. Dacie się na wszystko nabrać, serio, a potem okaże się, że autor z wami perfidnie pogrywał. Dlatego „Nibynoc” jest taka świetna: chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się banalną, ale interesującą fantastyką, wykorzystującą znane wszystkim schematy i wątki, z prędkością światła potrafi wywrócić wszystko, co do tej pory się o niej wie na lewą stronę. Jak kot dający się głaskać po brzuchu – sądzisz, że już jest milutko, wiesz, że nic cię nie zaskoczy, a nagle on stwierdza, że koniec tej zabawy i lądujesz z ręką w śmiertelnej pułapce. Zdarzyły mi się momenty, kiedy nagle skakało ciśnienie, można było się mocno zestresować. Kristoff lubi trzymać czytelników w napięciu i niepewności. Czasem robi rzeczy przewidywalne, ale potem się okazuje, że służyły one czemu innemu, albo są one przewidywalne, ale przy okazji dobre. Nigdy nie odmawiam panicznym ucieczkom przez miasto przed oddziałem wściekłych strażników – sceny typowe, ale zawsze dobre i czasem wręcz potrzebne. No i fabularna bomba na końcu, one są równie dobre, co złe, w ten moralnie zły sposób, bo to zwyczajne znęcanie się nad czytelnikiem. Prokuratura już jedzie, ja chcę kontynuację na wczoraj!
Wspominałam już o mitologii w „Nibynocy” – potwornie mi się spodobała, wydaje się świeża, interesująca i nie jest sobie tylko po to, żeby być jako taki zapychacz czy ciekawostka. To żywy element fabularny, który manifestuje się w głównej bohaterce, w jej historii jak i umiejętnościach. Koncept Pomroczy jest niesamowicie interesujący, tym bardziej, że prawie nic nie wiemy, Mia nic nie wie, nawet nie-kot z cienia nie ma pojęcia, jak to naprawdę funkcjonuje. Co do nie-kota z cienia, to Pan Życzliwy zdobył moje serce, najpiękniejszy, najbardziej złośliwy stwór w całej opowieści, zachowuje się jak typowy kot, który z jednej strony jest wredną łajzą i czepia się byle czego, ale z drugiej jest wyjątkowo związany ze swoją „właścicielką”. No cóż, potem pojawia się Eklipsa i tak się zastanawiam jak to będzie w „Bożogrobiu”, jak oni się dogadają. (Oczywiście, na wątek stworów z cienia czekam najmocniej, bo uruchamiają moją wewnętrzną Grażynkę.) W kontekście mitologicznym zderza się wiele kwestii w tym te bliższe współczesności i takie, które są już jedynie historią. Mam wrażenie, że coś więcej się za tym kryje, ale co dokładnie i czym naprawdę są Aa, Paszcza i trzy słońca, to się dopiero okaże.
Po zakończeniu ciężko powiedzieć, żebym polubiła wiele postaci, chociaż nie powiem, że były źle wykreowane. Po prostu wszystko wyszło tak, że z moich faworytów zostali tylko Mia, Pan Życzliwy i Tric. Reszty albo było mało, albo ostro odwaliła. Tylko, zaufajcie mi, to zwyczajnie moja ocena każdej postaci pod względem ich zachowania. Autor naprawdę przyłożył się do napisania każdego ważnego pionka w tej perfidnej, cwanej rozgrywce, a jeszcze lepiej się nimi posługiwał. Czasami dochodziło do tego, że byłam mocno obrzydzona (pewne rodzeństwo jest po prostu cholernie niepokojące), ale ja wiem, że Kristoff tak to zaplanował. Sama Mia nie trąci mi Mary Sue, co często dzieje się z głównymi bohaterkami, jeśli w kolejnych tomach w nią nie transformuje, to Maas naprawdę może się schować, bo będzie to dowód na to, że się da. Nasza młoda adeptka ma mocny i z lekka paskudny charakter, co sama zauważa, jest przy tym wyrazista. Bezwzględna zabójczyni? Tak, udowadnia, że przy tym nie trzeba od razu być potworem, nad czym też sama się zastanawia. Widać po niej wszystkie lata treningu, planowania zemsty za swoją rodzinę. Część rozdziałów jest poświęcona właśnie na jej wspomnienia, więc jak na talerzu dostajemy wyjaśnienia, czemu jest taka, a nie inna. Inne postacie też nie zostają w tyle, każda, która się pojawia, ma jakąś historię i jakbym ich nienawidziła, potrafię pojąć, czemu są takimi wstrętnymi jędzami, dlaczego robią to, co robią. (Ale i tak Jessamine mogłaby zawrzeć twarz i pewna akcja była zwyczajnie żałosna.)
Jest dopiero luty, ale już mogę uznać, że „Nibynoc” będzie jedną z najlepszych książek przeczytanych w tym roku. Uwaga: autor na samym początku spoileruje zakończenie całej trylogii, cholerny śmieszek. Z drugiej strony, to tylko jeden fakt, ale no... Zabolało, nie jako spoiler, po prostu „AŁA”. Przy okazji uprzedza, że apetycznie nie będzie, no i przyznać mu trzeba, czasem ohydy było całkiem sporo, w dodatku utaplanej w świńskiej krwi. „Nibynoc” nie bawi się w upiększenia, może kogoś trochę przerazić, potrafi wprowadzić w stan przedzawałowy. Poza tym autor często dodaje różne przypisy, czasami zwyczajnie zabawne, czasem nieco dłuższe, mające poszerzyć naszą wiedzę o przedstawionym świecie. Może komuś to przeszkadzać, ja doceniam każdą dziwną ciekawostkę, ja doceniam, że autor chciał przedstawić trochę więcej, niż to, co mogła nam pokazać Mia. Większość książki to jazda bez trzymanki, ale koniec... Rany, to nie ten twór, który potrzebuje 400 stron na rozkręcenie się: akcja od początku leci jak dzika, a na ostatniej setce uruchamia się prędkość światła. Odradzam czytać te ostatnie rozdziały przy ludziach, czasem na końcu języka formuje się ostra wiązanka w kierunku autora, postaci, akcji. Kristoff zaczął w mocnym stylu, a na koniec zlał po pysku plot twistami i uciekł bez wyjaśnień. „Nibynoc” zasługuje na więcej uwagi, to coś niesamowitego, zaskakującego i cholernie dobrego. Wybaczam nawet sceny seksu, nie uważam, że to coś wartego opisywania, ale te nie wprowadziły mnie w stan zażenowania i nie ciągnęły się w nieskończoność, nie wadziły, nie obrzydzały, więc niech te kilka stron sobie spokojnie egzystuje. Jedyne co, to wydawnictwo MAG w pierwszym wydaniu zostawia wiele literówek, jak zwykle zresztą, chyba taki urok tego wydawnictwa. Tak czy siak – nie zastanawiajcie się, zapraszam do Cichej Góry!
PS. Uważam za urocze, że Jay Kristoff przy każdym poście o tej serii daje #stabstabstab.
2

wtorek, 13 lutego 2018

"Efekt śnieżnej kuli, mam rację?": 13 powodów, Jay Asher

Tytuł: 13 powodów
Tytuł oryginału: Thirteen Reasons Why
Autor: Jay Asher
Tłumaczenie: Aleksandra Górska
Data wydania: 28 marca 2017
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 272
Szerokość grzbietu: 1,8cm
Krótka ocena: Nieco zbyt reklamowana historia, może nieco nadmiernie rozdmuchana, ale pod tym wszystkim nie taka głupia, zmuszająca do zastanowienia się poważnie nad paroma kwestiami i nad samym sobą.

Czy chciałbyś znać powody, które popchnęły samobójcę do jego czynu? A co jeśli byłbyś jednym z nich? Lepiej wiedzieć, czy nie wiedzieć?
Clay Jensen po powrocie ze szkoły pewnego dnia znajduje pod drzwiami dziwną paczkę. W środku znajduje siedem kaset, jak się okazuje nagranych przez koleżankę z klasy, Hannah, która zaledwie kilka tygodni wcześniej popełniła samobójstwo. Trzynaście nagrań pozwala poznać powody, przez które dziewczyna postanowiła odebrać sobie życie.

O Trzynastu powodach słyszałam wiele. Zdarzyło mi sie zetknąć z różnymi opiniami zarówno o książce, jak i o serialu (którego jeszcze nie oglądałam, ale czuję, że wkrótce się to zmieni - a wtedy może zrobimy małe porównanie, kto wie...?). W końcu Jay Asher zagościł na mojej półce, a ja nie mogłam powstrzymać swojej ciekawości.
Nikt nie wie ze stuprocentową pewnością,
w jakim stopniu jego postępowanie
odbija się na życiu innych.
str. 152
Starałam się podejść do historii na czysto, bez żadnego nastawienia, ale nie do końca mi się to udało. Po cichu liczyłam na coś mocnego, głębokiego, po czym nie będę mogła się otrząsnąć. Co zachwyci mnie porządną analizą umysłu nastoletniego samobójcy, zmrozi mi krew w żyłach, wzruszy... No ale coś jakby nie pykło. Po skończeniu powieści pozostał mi jakiś niedosyt, ciężko mi nawet określić, co było nie tak. Styl autora dość nijaki, nie był przesadnie przesycony młodzieżowym slangiem, język prosty - ale jednak książkę czytało mi się dość topornie. Może nie wybitnie ciężko, ale do płynnego chłonięcia historii było daleko. Co było z nim nie tak? Nie wiem, ale jeśli wpadłoby mi w ręce coś jeszcze tego autora, zastanowiłabym się trzy razy, czy na pewno chcę to czytać. Niestety.

Przez większość książki śledzimy Claya włóczącego się ulicami miasta ze słuchawkami na uszach, wsłuchanego w głos Hannah (swoją drogą, te imię jakoś zgrabnie się odmienia czy nie?), powolnie poznającego kolejne powody, które spowodowały jej samobójstwo. Kolejne drobne rzeczy pociągały kolejne skutki, sytuacja coraz bardziej narastała - jak tocząca się kula śnieżna, pogłębiając u Hannah poczucie osamotnienia i braku bezpieczeństwa. Powody, które padają na taśmach mogłyby wydawać się błahe, jednak na mnie właśnie to zrobiło największe wrażenie w całej książce. Historia Hannah pokazuje, jak niby nic nie znaczące zdarzenia oraz głupie plotki potrafią zniszczyć człowieka i popchnąć go do dramatycznych, nieodwracalnych decyzji.

Pochwalić autora mogę za całkiem ciekawy sposób narracji (chociaż jak już wspomniałam, styl niezbyt mi podszedł). Fragmenty taśm nagranych przez Hannah przeplatają się z przemyśleniami Claya, jego wspomnieniami i sposobem widzenia sytuacji nakreślanych przez dziewczynę. Tworzy to intrygujący, pełniejszy obraz i pozwala spojrzeć na wszystko z różnych perspektyw. Jestem fanką oddzielania kolejnych części powieści w nietypowy sposób nawiązujący do samej historii i tu Asher zgarnął kolejnego plusa za tytuły rozdziałów - Kaseta 1: Strona A i tak dalej, każdy kolejny fragment opisany jako kolejna strona kolejnej kasety. Miodzio na moje serduszko, naprawdę.
Bardzo często nie mamy choćby bladego pojęcia.
Mimo to robimy, co nam się żywnie podoba.
str. 152
Co do 13 powodów mam mieszane uczucia. Z jednej strony książka zrobiła na mnie wrażenie, ukazując jak małe rzeczy potrafią wpływać na człowieka i powolnie go wyniszczać, z drugiej - nie było wielkiego wow, nie zachwyciłam się, nie popłakałam, nawet specjalnie nie wzruszyłam. Tak czy inaczej uważam, że warto po nią sięgnąć, ze względu na trudne a jak bardzo aktualne wśród nastolatków tematy, które sprytnie - bo nie nazbyt natarczywie - Jay Asher porusza. Miłość, plotki, przyjaźń, samotność, brak zrozumienia, akceptacji, poczucie bezpieczeństwa, ignorancja...
6