Ariana | Blogger | X X X X

piątek, 16 marca 2018

36,28%: Cinder, Marissa Meyer

Chamska reklama Insta ♥

„POZIOM MODYFIKACJI: 36,28%”

Seria: Saga Księżycowa
Tytuł: Cinder
Autor: Marissa Meyer
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Ilość stron: 416
Ocena: 10/10
Opis: Ulice Nowego Pekinu zapełniają ludzie i androidy. Szaleje śmiertelna zaraza. Bezlitośni księżycowi ludzie patrzą z kosmosu, czekając na swoją okazję. Nikt nie wie, że los ziemi spoczywa w rękach jednej dziewczyny…
Cinder, utalentowana mechanik, jest cyborgiem. Tym samym należy do obywateli drugiej kategorii. Jej przeszłość to tajemnica. Macocha jej nienawidzi i wini ją za chorobę przyrodniej siostry. Ale kiedy jej życie splątuje się z życiem przystojnego księcia Kaia, Cinder nagle wpada w sam środek międzygalaktycznej wojny i doświadcza zakazanego zauroczenia. Rozdarta pomiędzy obowiązkiem a pragnieniem wolności, lojalnością a zdradą, musi odkryć prawdę o swojej przeszłości, by uratować przyszłość świata.

„Mam plan. Moim planem jest nieżenienie się z nią. I chrzanić dyplomację.”

„Cinder” już kiedyś czytałam i mgliście pamiętałam, że to był dobry kawałek shitstormu. Miałam wielkiego focha na Egmont, że porzucili „Sagę Księżycową” po drugim tomie, aż Papierowy Księżyc postanowił mnie uszczęśliwić. Panie i panowie, byłam tu zanim wybuchł hype! (A z niewielu rzeczy jestem tak dumna, jak z wyprzedzenia hype'u, który tak bardzo mnie do wszystkiego zniechęca.) No i tak, mam dwie pierwsze części w starym wydaniu, ale to mnie nie powstrzymuje od kupowania nowego. „Scarlett” jeszcze nie czytałam, bo tak jakoś wyszło. (Wina mojej słabej organizacji czasu.) Po drugim razie z „Cinder” mogę powiedzieć: cholera, to było lepsze, niż pamiętałam!
To czas na retelling „Kopciuszka”, ale bez słodzenia, dobrej wróżki i idealnych kiecek. Cała seria ma szkielet zbudowany na baśniach, autorka połączyła je wszystkie w cwany sposób. Bardzo lubię adaptowanie baśni w książkach, o ile robi się to dobrze. Jaki mam stosunek do innej serii opartej na historii bardzo włochatego księcia, to już chyba każdy wie. Tam się bardzo nie udało, a tu dzieje się dokładnie odwrotnie. Marissa Meyer to geniusz. Naprawdę na początek można uznać, że będzie to jakiś nudnawy romans osadzony w trochę odmienionej rzeczywistości, wszystko z góry przewidzimy, no ogólnie jak jedzenie pizzy dziesiąty raz z rzędu. Nie. To nie jest odgrzewany kawał włoskiego placka. Jak już pisałam, baśnie są jedynie szkieletem. Jasne, że część fabuły będzie przewidywalna, ale nawet nie wiecie, jaką przyjemność sprawia odnajdywanie tych fragmentów powiązanych z oryginalną historią. Autorka całą resztę tworzy sama. Ziemia po czwartej wojnie światowej, księżycowa cywilizacja w połączeniu z dobrze zbudowanymi postaciami, przemyślaną fabułą i odrobiną magii dają razem coś świeżego. Meyer świetnie poradziła sobie z przedstawieniem świata, który odkrywa się podczas czytania. Wszystko jest tak zgrane, żeby czytelnik się nie pogubił, przy okazji dostawał jakieś wskazówki odnośnie poszczególnych wątków, ale żeby też nie wiedział zbyt wiele. Idealne wyczucie! Nie pojawiają się żadne nielogiczne zgrzyty, a czyta się z przyjemnością, nie tylko dla głównego wątku.
Zaczynamy w Nowym Pekinie, na Ziemi szaleje śmiertelna zaraza, desperacko poszukuje się leku. Nad ludźmi wisi wojna z Księżycowymi, rządzonymi przez bezlitosną królową, zdolną do manipulowania umysłami całych narodów. Zaawansowana technologia pozwoliła na tworzenie cyborgów, którzy mimo swojej ludzkiej natury są traktowani jak obywatele drugiej kategorii ze względu na bycie w mniejszym lub większym stopniu maszyną. Na scenie są: cyborg mechaniczka razem z macochą, przybranymi siostrami i androidem, młody książę, trochę pokręcony naukowiec i zła królowa. Co złego może się wydarzyć? Nie chcę spoilerować, bo mnie zjecie, ale jakby ktoś chciał, to wiecie, do kogo uderzać. Po prostu „Cinder” nie skupia się jedynie na romantycznej historii, jak to biedna dziewczyna znalazła swojego księcia i została księżniczką. W sumie tutaj też autorka trochę kombinuje, żeby nie było to tak oczywiste. Może jestem dziwna, ale od zawsze lubię wątki ze śmiertelnymi zarazami, a Meyer spisała się z litumozą, na koniec skombinowała wyjaśnienie epidemii, które jeszcze bardziej miesza w fabule serii... Kocham tę kobietę. Do tego dworskie intrygi, bo zła królowa nie zajmuje się jedynie złym pierdzeniem w stołek. Levana od początku pracuje sobie na opinię największej zakały „Sagi Księżycowej”, jest taką typową, złą postacią, ale przedstawioną tak dobrze, że nie trzeba się starać, żeby jej nienawidzić. Przybrana rodzina Cinder też ma swoją rolę do odegrania, kolejny cwany przekręt, bo przez dłuższy czas autorka nie ujawnia, czemu w ogóle główna bohaterka trafiła tam, gdzie trafiła, a na koniec wszystko robi sens. Wątek Cinder i księcia Kaia też nie jest jakiś bardzo przewidywalny, chociaż tu akurat widać mocne powiązanie z „Kopciuszkiem”. Nie jest romantycznie na siłę, słodko i przewidywalnie, reszta to już odpowiednie podejście do książki. Nie zapomnijcie, że to nadal młodzieżówka, która czerpie z opowieści czytanych dzieciakom, głównie płci żeńskiej. Chociaż ja bardzo obniżyłam próg swoich oczekiwań i mocno się zdziwiłam. (Wspominałam, że kocham tę kobietę? Bo kocham.)
Kreacja postaci to jakaś magia. Każda z nich ma dość stereotypowe role, zła macocha musi być zapatrzona w swoje córki i w siebie, Kopciuszkowi musi być zawsze piachem w oczy, przyrodnie siostry zapatrzone w siebie, książę przystojny, dobry i mdlejcie kobiety... Wiadomo, o co chodzi. Wszyscy są tak dobrze napisani, że nie zwraca się uwagi na ich szablonowość, zresztą autorka postarała się, żeby w miarę możliwości wychodzili z tych szablonów. Dobrze to widać w relacji Cinder i Kaia, gdzie nie ma takiego bicia po oczach romansem, można to nawet bardziej sprowadzić na grunt przyjaźni. Wiadomo, że w końcu skończy się romansem, ale nie pojawia się on tylko dlatego, że autorka tak chce. Budowanie relacji od podstaw – tak trzeba to robić. No i nie zmieniają się w ameby, które potrafią tylko orbitować wokół siebie choćby się paliło i waliło. Każde ma własną osobowość i ani na chwilę jej nie traci. O Levanie się już w sumie wypowiedziałam, napisana tak, żeby wypełniać swoją rolę i odpowiednio działać na czytelnika. Wszyscy tam są tak stworzeni. Obsługa postaci na świetnym poziomie, tak po prostu. Nie pojawia się żadne gloryfikowanie, robienie z kogoś Wybrańca Ostatecznego, któremu trzeba padać do stóp, Meyer nie przesadza z dramatyzowaniem, romansami ani niczym innym. Może Peony jest z lekka przerysowana, ale taka była jej rola. Poza tym spodobało mi się czynne wprowadzenie doktora Erlanda do akcji, staruszek mnie mocno zaskoczył i mam nadzieję jeszcze o nim usłyszeć.
Odnoszę wrażenie, że wszystkie elementy są tutaj wyjątkowo dobrze połączone. Przedstawianie świata, postaci i łączenie wszystkiego w jedną, spójną, fabularną całość. Przez „Cinder” się po prostu płynie jak na zjeżdżalni wodnej. Wiecie, takiej nie za wolnej, ale też nie za szybkiej, tylko na koniec wpada się pod wodę w basenie i następuje wielkie zdziwienie, że to już, że co się wydarzyło na samym końcu i w ogóle jak to. W „Cinder” wszystko wydaje się być idealnie wyważone i zrobione na tyle dobrze, że mogę to polecić wszystkim po kolei i nie martwić się, że zaraz ktoś wyśmieje mój gust czytelniczy. No może opis trochę by mnie pogrążył, bo sugeruje więcej romansidła niż jest. Jeszcze trochę za dużo informowania potencjalnego czytelnika o tym, że ta książka to bestseller czy hit wydawniczy. To było trochę zbyt natarczywe i czy naprawdę trzeba wszystkie książki tak opisywać? Mam wrażenie, że wszyscy byśmy się bez tego obyli. „Cinder” broni się sama i nie potrzebuje przekonywać w ten sposób – wystarczy spojrzeć, ile osób czekało na wznowienie i dręczyło wydawcę o jakiekolwiek informacje o „Sadze Księżycowej”. Z drugiej strony to wydanie jest przepiękne i nawet lżej się je czyta. Czekam na „Scarlett”, bo w sumie mam wydanie z Egmontu, ale jak teraz się za nią wezmę, będę dłużej zdychać za „Cress”. Dramat, no nie?
16

sobota, 10 marca 2018

Nieuleczalny fantasta vs thriller: Kredziarz, C. J. Tudor


Ludziom się wydaje, że życie dzieci jest beztroskie, ale to nieprawda. Jesteśmy mniejsi, więc nasze zmartwienia są większe.


Tytuł: Kredziarz
Autor: C. J. Tudor
Wydawnictwo: Czarna Owca
Ilość stron: 384
Ocena: 7/10 (ale nie znam się na tym gatunku.
Opis: W mrocznych zakamarkach ludzkiego umysłu kryją się najbardziej fascynujące koszmary i tajemnice.
Rok 1986. Eddie i jego przyjaciele dorastają w sennym angielskim miasteczku. Spędzają czas, jeżdżąc na rowerach i szukając wrażeń. Porozumiewają się kodem: rysowanymi kredą ludzikami. Pewnego dnia jeden tajemniczy znak prowadzi ich do ludzkich zwłok. Od tej chwili wszystko zmienia się w ich życiu.
Trzydzieści lat później Eddie i jego przyjaciele dostają listy z wiadomością napisaną tajemniczym kodem z dawnych lat. Uważają, że to żart do momentu, gdy jeden z nich nie ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Do Eddiego dociera, że jedyną drogą do ocalenia siebie przed podobnym losem jest próba zrozumienia, co tak naprawdę stało się przed laty.


W religii to częsta prawidłowość: morduj, gwałć, masakruj, a jak okażesz skruchę, wszystko będzie ci wybaczone.


Robi się dziwnie. Wypełzłam ze swojej bezpiecznej, fantastycznej piwnicy. No przeczytałam coś, co fantastyką nie jest. Nie było w tym nic, co mnie przekonuje do zostawienia na chwilę dziwnych magicznych tworów. W sumie nigdy nie planowałam przeczytać żadnego thrillera, nie mój typ i tyle. No ale zaproponowano mi egzemplarz przedpremierowy „Kredziarza” (w sumie za zdjęcie na Instagrama) i tak jakoś stwierdziłam, że raz mogę spróbować. Raz, bo w mojej piwnicy mi całkiem wygodnie. Poza tym po raz pierwszy wydawnictwo chciało mi coś przysłać! Święto lasu! Teraz już mogę bezkarnie rzucać garami jak Madzia Gessler?
Nie chcę oszukiwać, na tym gatunku znam się mniej więcej w tym samym stopniu, co na skakaniu poczwórnego Axla (no chociaż biedacko skaczę trójkę, więc może na Axlu znam się minimalnie lepiej). Z tego wynika pewna komplikacja: recenzja pewnie będzie krótsza.
Dobra, powiem tak: jako nieuleczalny fantasta, jeśli muszę przeczytać coś innego bardzo cierpię. No wiecie, takie to wszystko zwyczajne, żadnych dzikich magicznych systemów, absurdalnych stworów. Na czym tu oko zawiesić? Przy „Kredziarzu” nie chciało mi się umrzeć, więc trzeba to brać za wyjątkowo dobry znak. Autorce udawało się skupiać moją uwagę na jakichś innych elementach. Cwana bestia, ustawiła książkę tak, że nie chciało się jej odkładać. Główny wątek był na tyle tajemniczy i interesujący, że nie dało się przestać czytać. Pewnie też przez to skończyłam książkę w kilka dni. Nie powiedziałabym, że jakoś specjalnie wzbudziło to we mnie jakiś dreszczyk emocji czy jakoś specjalnie zmroziło. Wydaje mi się, że to są dwa jakieś ważniejsze elementy tego gatunku, a tu nic... Może porównam to tak: te elementy też przewijają się w fantastyce i wychodzą różnie, ale w kilku moich ulubionych książkach autorzy tak pogrywają, że aż się człowiek trzęsie. Chyba wiedziałam, jak powinnam się czuć. Tylko też może to być wina „Nibynocy”, którą niedawno czytałam. Jay Kristoff jednak trochę podniósł mój próg wytrzymałości na różne wstrętne, nienormalne i przerażające rzeczy. Szybka matematyka: pół winy na mnie, że jestem trochę skrzywiona. W sumie są szanse, że coś wam drgnie podczas czytania, jestem świadoma, że część akcji była dość nieprzyjemna. Końcówka jest trochę jak z jakiegoś starego horroru: kilka postaci, morderca, ostry przedmiot i las. Klimatycznie.
Bardzo mi się spodobała wielowątkowość „Kredziarza”, gdzie w większości te wątki są ze sobą powiązane, ale każdy dostaje swoje pięć minut i jest przemyślany. Mimo, że niektóre fragmenty wydają się zbędne, większość tekstu się ze sobą łączy, coś wynika z czegoś, wątki poboczne zbiegają się, prowadzą do czegoś. Lubię takie przemyślane akcje. Poza tym autorka porusza kilka problematycznych kwestii, a przy tym nie pomija ich konsekwencji. Sporo dzieje się w okresie dzieciństwa głównego bohatera i można uznać, że konflikty dorosłych czy ich problemy nie wpływają bardzo znacząco na dzieci, a jest zupełnie na odwrót. Taka spójność jest zdecydowanie na plus. To też bardzo wciąga, chociaż początkowo wydawało mi się, że coś jest wspomniane jedynie jako ciekawostka, okazuje się, że większość tych rzeczy została później wykorzystana do odpowiedniego rozegrania intrygi albo relacji pomiędzy poszczególnymi bohaterami. W dodatku autorka dobrze ukrywa to, co chce ujawnić później, a przy tym nie komplikuje, więc można powoli składać wszystkie wskazówki w całość. Są też fałszywe tropy, żeby nikt nie wiedział, kto jest prawdziwym mordercą. Na koniec najbardziej zaskoczyła mnie kwestia głowy zamordowanej dziewczyny. Może okazało się to dość dziwne i w sumie nie miało jakiegoś większego znaczenia, jak już się wyjaśniło, ale było to cwane zagranie.
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia o postaciach. Dziwne, no ale tutaj nawet nie ma zbyt wiele do mówienia. Każdy ma swoją rolę do odegrania i tyle. Relacje między wszystkimi były interesujące, tutaj tworzyły się dość zawiłe połączenia. Prawie wszyscy mieli jakieś tajemnice, które albo wyskakiwały nagle i mieszały w głowie, albo sprawiały, że bardziej chciało się czytać, żeby je poznać i wyjaśnić.
Klimat na pewno odegrał swoją rolę. Trochę nie rozumiem, czemu niektórym kojarzy się ze „Stranger Things”, to zupełnie co innego. (Przy okazji polecam serial.) Produkcja Netflixa to zupełnie inna bajka i nie twierdzę przy tym, że „Kredziarz” jakoś traci. Nie, po prostu to nie to samo i jeśli chcecie go przeczytać tylko ze względu na takie porównania, pewnie się zawiedziecie. Z drugiej strony czuje się te późne lata '80. No może nawet późniejsze, bo kilka rzeczy kojarzę ze swojego dzieciństwa, a sprowadzili mnie do tego strasznego świata niecałe 21 lat temu. Bardziej podobały mi się rozdziały z 1986 właśnie przez ten klimat, rozdziały z 2016 były jakieś szare, pewnie przez wiek Eda. W dodatku jakoś lepiej mi się czytało z playlistą z pierwszych „Strażników Galaktyki”, mimo że większość kawałków jest z lat '70, ale jakoś mi się skomponowało. Polecam spróbować.
Mimo wszystko czegoś mi brakowało. Może czegoś nie załapałam, ale w sumie nie wiadomo, kto był odpowiedzialny za znaki kredą, tego autorka jakoś jasno nie wyjaśniła. Jak już pisałam, niektóre fragmenty wydają się zbędne. Nie było tego jakoś wiele, ale czasem chciałam pominąć kilka stron. Momentami autorka przynudzała. Nie wszystko zostało wyjaśnione, a postać Kredziarza nie była w pełni wykorzystana. Czuję się trochę, jakbym czegoś zapomniała z domu, ale nie do końca wiedziała, o co chodzi.
Nie wiem, jak to podsumować, bo z jednej strony nie było źle, a nawet zaskakująco dobrze. Sądziłam, że będę się męczyć podczas czytania, a okazało się, że w jakieś trzy dni było po wszystkim. Nie miałam poczucia, że nie chce mi się tego ciągnąć, wręcz chciałam brnąć dalej w historię. Autorce udało się zdobyć moją uwagę, żebym w międzyczasie nie ganiała za demonami czy innymi postrzelonymi czarownikami. Na koniec mnie zaskoczyła i okazało się, że większość tekstu ma sens. Nie zmroziło mi krwi, jak obiecywała okładka, więc chyba też nie  do końca wyszło było trochę braków. Jednak nie powiedziałabym, że „Kredziarz” mi się nie podobał. No i bardzo zaskoczyło mnie to, że w tekście nie ma literówek, a był to dopiero egzemplarz promocyjny, więc da się bez wpadek! Chociaż jakoś nie przekonałam się do samego gatunku, zostanę na swoim terenie, dobrze mi na nim. Tyle z mojej przygody z thrillerami.
5

sobota, 3 marca 2018

Potwory przejmują miasto: Okrutna Pieśń, Victoria Schwab

„Sunaj, Sunaj, czarnooki, pieśń zanuci, porwie duszę”

Seria: Światy Verity
Tytuł: Okrutna Pieśń
Autor: Victoria Schwab
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Ilość stron:453
Ocena: 7/10
Opis: Kate Harker i August Flynn są następcami przywódców podzielonego miasta – miasta, gdzie z przemocy zaczęły rodzić się prawdziwe potwory. Kate chciałaby dorównywać bezwzględnością ojcu, który pozwala potworom wałęsać się po ulicach, a ludziom każe płacić za ochronę. August chciałby być człowiekiem, mieć dobre serce i odgrywać większą rolę w obronie niewinnych przed potworami – niestety sam jest jednym z nich. Może ukraść duszę, wygrywając pieśń na swoich skrzypcach. Jednak Kate odkrywa jego tajemnicę…

„Monstra, monstra, małe, duże...”

O Victorii Schwab już trochę było: „Odcienie Magii”, czyli jak skutecznie mnie zabić (kilka razy). Ciężko, żebym nie wyczekiwała jej kolejnych książek, żebym nie miała pewnych oczekiwań, żebym się nie nakręcała na każdą informację o planach wydawniczych tej autorki... No wiadomo, jak to jest. Tylko, że strasznie bałam się tej książki i z oczekiwaniami musiałam połączyć takie ciche uspokajanie się, żeby nie wyobrażać sobie cudów na kiju. Zrozumcie, po Maas i jej spektakularnej porażce z „Dworami”, co do których miałam wielkie nadzieje (naiwna ja), kolejne głośne książki, kolejnej młodej autorki, która już raz zniszczyła mnie emocjonalnie... Widzę tu pewien schemat. Nie chciałam wiele, chociaż moje nadzieje i tak trochę namąciły. „Okrutna Pieśń” nie jest zła, nie jest porażką, ale też nie jest czymś tak dobrym, jak „Odcienie Magii” - to taki przeciętniaczek, ale przyjemny, oryginalny i dobrze napisany. Trochę nie zgadzają mi się daty wydań. Szybciej bym powiedziała, że pierwsza część „Światów Verity” jest debiutem Victorii Schwab, a to „Mroczniejszy odcień magii” powstał po dopracowaniu warsztatu, a tu zonk, to Kell, Lila i Rhy pierwsi ujrzeli światło dzienne, a potem pojawili się Kate i August. Dziwne to.
Koncept! Bo to mi się najbardziej podoba! Potwór kradnący dusze za pomocą muzyki, w dodatku August gra na skrzypcach – jak w książce są skrzypce, działa to tak samo, jak jest kot (on też się pojawia), po prostu będzie dobrze. Pomysł na potwory zrodzone z grzechów wydaje się dość świeży, jeszcze o czymś takim nie czytałam. Spodziewałam się takich typowych potworów/demonów, a tutaj przybierają one formę ludzką (mniej lub bardziej zdeformowaną). Ich gatunek, zachowanie, sposób, w jaki stwarzają niebezpieczeństwo, jest zależny od popełnionego przestępstwa. Jak Corsaje i Malchaje są zwyczajnie potworne, ich umysły są wypaczone, żyją, żeby mordować, tak Sunaje wydają mi się zwyczajnie tragiczne, no bo weź tu bądź potworem, z pełną świadomością, zdolnością odczuwania i przeżywania tak, jak ludzie i zostań zesłany na ten świat, żeby kraść dusze. Tak 2/10 bym powiedziała. Pewnie dlatego ich lubię, dostarczają mi trochę cierpienia, a jestem typem czytelnika, który żywi się dramami i cierpieniem. No i mamy też teren pewnego znanego nam państwa, którego nazwy nie zdradzę, zmieniony, podzielony. W ogóle co się tam wydarzyło i czemu? Nie wiadomo, ale odnoszę wrażenie, że akcja z Prawdziwości to dopiero początek ogólnej rozpierduchy. Mamy miasto podzielone między dwóch przywódców, z których jeden wydaje się być najgorszym potworem, a drugi przygarnął trzy potwory. Panowie raczej się nie lubią i w ogóle sytuacja jest nieciekawa, więc pokrętnych intryg też nie zabraknie. Mają też potomstwo, swoich następców, które odstawia niezłą manianę. (Kolejny powód, żeby mieć koty zamiast dzieci. Wspomnicie moje słowa!) No ciekawe, czemu coś poszło nie tak? Serio, nie wiem. Przecież tak dobrze im szło, zero zagrożenia, zero problemów. Kto by się przejmował?
Dość szybko się to czyta, jak już znalazłam czas, to większość książki przeleciała mi dosłownie w kilka godzin. Po części to zasługa fabuły, bo jak na początku musi się rozkręcić, to potem autorka mąci, wrzuca szybszy bieg i ogólnie stosuje zabieg „przykleić nieszczęśnika do książki”. Dzieją się rzeczy dziwne, więc chce się wyjaśnień, główny wątek coraz mocniej się rozkręca, coraz więcej postaci knuje i kombinuje, pojawia się głodny potwór, trochę wspomnień wyjaśniających niektóre sytuacje – po prostu chce się czytać. Tylko, że... Koncepcja jest bardzo oryginalna i ciekawa, za to już sama fabuła wydaje się znajoma, takie nic odkrywczego, nic wstrząsającego, ale przyjemnie się czyta. No, jedna rzecz mogła być wstrząsająca, ale okazało się, że ojciec Kate nie był aż tak popieprzony i nie podzielał gustu Belli Swan. (Edward jednak był mniej obrzydzający.) W sumie na koniec jest kolejne zaskoczenie, bo to knucie okazuje się o wiele bardziej zawiłe, ale to sam koniec. Większość książki jest po prostu typowa, zbyt znajoma, żeby się tym jakkolwiek zachwycić. Czyta się szybko i przyjemnie, bo nie męczy, ale równocześnie ma się takie „no ok, niech będzie”. Victoria Schwab dostaje złotą gwiazdkę i order dzielnego pisarza, za olanie wątku romantycznego – chwała i chałwa jej za to!
Bardzo polubiłam postacie, a jak nie budziły we mnie ciepłych uczuć, to przynajmniej spodobała mi się ich kreacja. August i Kate są zwyczajnie dobrze skonstruowani i nie występuje tu takie typowe w młodzieżówkach „a będę wredną, silną, niezależną suczą, bo tak, ale zacznę mieć ludzkie odruchy, jak przyjdzie co do czego”. Ich charaktery są w pełni uzasadnione, a autorka dba o to, żebyśmy ich zrozumieli. Bardziej polubiłam Augusta, ale on ma skrzypce i przygarnął kota, dostał fory, poza tym wytwarza przyjemne pokłady cierpienia i jego narracja zawiera trochę nawiązań do muzyki i astronomii. Kate za to wznieciła pożar i jest uparta jak osioł, ale ze swoich powodów, a przy okazji jest typem kombinatorki – da się lubić. Poza tym ma ciekawe backstory, a to tygryski też lubią. Pozostałe postacie też nie raziły jakimiś nielogicznymi zachowaniami, ciężko mieć do nich jakieś zastrzeżenia.
No i muszę przejść do marudzenia. Autorka spisała się dobrze, choć książka nie była jakaś super świetna, wolę „Odcienie Magii” i pewnie tak już pozostanie, jednak kontynuację „Okrutnej Pieśni” też chętnie przeczytam, tylko... Wydawnictwo! To moja pierwsza książka Czwartej Strony i muszę powiedzieć, że dawno nie widziałam tyle błędów w tekście, a nie dostałam egzemplarza do recenzji, tylko kupiłam książkę w Empiku. No i literówki jeszcze bym zniosła, bardziej znane mi wydawnictwa też potrafią ich sporo nastrzelać, tylko to jest najmniejszy problem. Dziwne zmiany narracji z trzeciej osoby na pierwszą i w jednym albo dwóch miejscach zmiany czasu. Do tego błędy w dialogach, kiedy te już się kończą i kolejne zdanie to myśli bohaterów, a są one zapisane w dialogu, jakby nie przestawali mówić. No i czasem to myśli Augusta, kiedy ostatnia odzywała się Kate. Takie rzeczy strasznie przeszkadzają w czytaniu, dezorientują i irytują. Poza tym czasem nazwa miasta jest przetłumaczona, czasem nie, a nazwa serii jest trochę dziwna. Jak "Monsters of Verity" zmieniło się w "Światy Verity"? Tym bardziej, że Verita to miasto.
Mam nadzieję, że to jednorazowa wpadka w redakcji i korekcie, bo jak w drugiej części pojawią się podobne cuda, to nie będzie dobry znak. Samo wydanie mi się podoba, podział między częściami, oprawa graficzna i dość wytrzymała okładka. Chociaż też chcę w końcu napisać coś, co zawsze mnie irytuje: polecajki na okładkach! Jak widzę ileś nazw recenzentów, youtuberów, porównania do innych znanych książek, to mnie coś trafia. Nie cierpię tego. Nie wszystkie grzechy są tutaj popełnione, no ok, ale to zawsze wkurza tak samo. Piszę to w recenzji, więc może ktoś to nazwie strzałem w stopę, ale no... Nie obchodzi mnie, ile znanych recenzentów to poleci i co o tym powie, a wręcz czasami potrafi mnie zniechęcić (alergia na booktube, widzę znajomą nazwę, przypominam sobie całą irytację, jaką filmiki danego twórcy we mnie wywołały). Krótki fragment recenzji? Co on właściwie da? Bo naprawdę uważam, że te dwa/trzy zdania wyrwane z całego tekstu nie są ani trochę pomocne, to nawet nie jest cała opinia. No i uważam, że jak już patrzy się na recenzje danej pozycji, to raczej nie na jedną, bo każdy zwraca uwagę na inne aspekty, ktoś się zachwyci i w ogóle nie wspomni o błędach, a ktoś wymieni ich całą masę. Czasem nawet kilkanaście recenzji może nic nie mówić – wskażcie mi choć kilka krytycznych recenzji „Dworów” poza moją i tekstami autorki Niebieskich Iskier. Nie podaję tego przykładu, żeby pokazać, że ta seria jest zła (no jest, ale nie o to teraz chodzi), ale dlatego, że wszyscy wręcz na siłę to polecają, krytyka czasem jest zupełnie pomijana, a potem znajduje się kilka osób, które przyzna, że czytali przez polecenia i żałują. No, to tak przy okazji, chociaż może kiedyś do tego wrócę. Po prostu nie lubię takich polecajek i zaraz po otwarciu książki jakoś mnie to zabolało.
Tak już kończąc, bo widzę zgubny koniec drugiej strony, to „Okrutna Pieśń” jest w miarę... Ok? No jak chcecie odpocząć przy czymś lżejszym, ale nie nudnym i rozwlekłym, to będzie dobra. Chce się to czytać dalej, nie jest jakaś głupia, nie wrzucę jej w kategorię „odmóżdżacz”, bo nim nie jest. To przeciętne, młodzieżowe urban fantasy, które da się polubić. Potrafi zaskoczyć i namieszać, ale bez fajerwerków i prób doprowadzenia czytelnika do skraju załamania nerwowego. Uznam to akt łaski ze strony autorki, bo jest zdolna do o wiele gorszych czynów, za które ją kocham i nienawidzę równocześnie. Polecam tę panią, nie zawaliła! Drugą serię też polecam, niżej nawet podlinkuję swoje pitolenie (i po poprzednim akapicie mam nadzieję, że nie zdacie się tylko na mnie). No i tyle ode mnie. Niedługo zobaczycie tu coś podejrzanego.
4