Chamska reklama Insta ♥ |
„POZIOM MODYFIKACJI: 36,28%”
Seria: Saga Księżycowa
Tytuł: Cinder
Autor: Marissa Meyer
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Ilość stron: 416
Ocena: 10/10
Opis: Ulice Nowego Pekinu zapełniają ludzie i androidy. Szaleje śmiertelna zaraza. Bezlitośni księżycowi ludzie patrzą z kosmosu, czekając na swoją okazję. Nikt nie wie, że los ziemi spoczywa w rękach jednej dziewczyny…
Cinder, utalentowana mechanik, jest cyborgiem. Tym samym należy do obywateli drugiej kategorii. Jej przeszłość to tajemnica. Macocha jej nienawidzi i wini ją za chorobę przyrodniej siostry. Ale kiedy jej życie splątuje się z życiem przystojnego księcia Kaia, Cinder nagle wpada w sam środek międzygalaktycznej wojny i doświadcza zakazanego zauroczenia. Rozdarta pomiędzy obowiązkiem a pragnieniem wolności, lojalnością a zdradą, musi odkryć prawdę o swojej przeszłości, by uratować przyszłość świata.
Cinder, utalentowana mechanik, jest cyborgiem. Tym samym należy do obywateli drugiej kategorii. Jej przeszłość to tajemnica. Macocha jej nienawidzi i wini ją za chorobę przyrodniej siostry. Ale kiedy jej życie splątuje się z życiem przystojnego księcia Kaia, Cinder nagle wpada w sam środek międzygalaktycznej wojny i doświadcza zakazanego zauroczenia. Rozdarta pomiędzy obowiązkiem a pragnieniem wolności, lojalnością a zdradą, musi odkryć prawdę o swojej przeszłości, by uratować przyszłość świata.
„Mam plan. Moim planem jest nieżenienie się z nią. I chrzanić dyplomację.”
„Cinder” już kiedyś czytałam i mgliście pamiętałam, że to
był dobry kawałek shitstormu. Miałam wielkiego focha na Egmont, że
porzucili „Sagę Księżycową” po drugim tomie, aż Papierowy
Księżyc postanowił mnie uszczęśliwić. Panie i panowie, byłam
tu zanim wybuchł hype! (A z niewielu rzeczy jestem tak dumna, jak z
wyprzedzenia hype'u, który tak bardzo mnie do wszystkiego
zniechęca.) No i tak, mam dwie pierwsze części w starym wydaniu,
ale to mnie nie powstrzymuje od kupowania nowego. „Scarlett”
jeszcze nie czytałam, bo tak jakoś wyszło. (Wina mojej słabej
organizacji czasu.) Po drugim razie z „Cinder” mogę powiedzieć:
cholera, to było lepsze, niż pamiętałam!
To czas na retelling „Kopciuszka”, ale bez słodzenia, dobrej wróżki i idealnych kiecek. Cała seria
ma szkielet zbudowany na baśniach, autorka połączyła je wszystkie w cwany sposób. Bardzo lubię adaptowanie baśni w książkach, o
ile robi się to dobrze. Jaki mam stosunek do innej serii opartej na
historii bardzo włochatego księcia, to już chyba każdy wie. Tam
się bardzo nie udało, a tu dzieje się dokładnie odwrotnie.
Marissa Meyer to geniusz. Naprawdę na początek można uznać, że
będzie to jakiś nudnawy romans osadzony w trochę odmienionej
rzeczywistości, wszystko z góry przewidzimy, no ogólnie jak
jedzenie pizzy dziesiąty raz z rzędu. Nie. To nie jest odgrzewany
kawał włoskiego placka. Jak już pisałam, baśnie są jedynie
szkieletem. Jasne, że część fabuły będzie przewidywalna, ale
nawet nie wiecie, jaką przyjemność sprawia odnajdywanie tych
fragmentów powiązanych z oryginalną historią. Autorka całą
resztę tworzy sama. Ziemia po czwartej wojnie światowej, księżycowa
cywilizacja w połączeniu z dobrze zbudowanymi postaciami,
przemyślaną fabułą i odrobiną magii dają razem coś świeżego.
Meyer świetnie poradziła sobie z przedstawieniem świata, który
odkrywa się podczas czytania. Wszystko jest tak zgrane, żeby
czytelnik się nie pogubił, przy okazji dostawał jakieś wskazówki
odnośnie poszczególnych wątków, ale żeby też nie wiedział zbyt
wiele. Idealne wyczucie! Nie pojawiają się żadne nielogiczne
zgrzyty, a czyta się z przyjemnością, nie tylko dla głównego
wątku.
Zaczynamy w Nowym Pekinie, na Ziemi szaleje śmiertelna zaraza,
desperacko poszukuje się leku. Nad ludźmi wisi wojna z
Księżycowymi, rządzonymi przez bezlitosną królową, zdolną do
manipulowania umysłami całych narodów. Zaawansowana technologia
pozwoliła na tworzenie cyborgów, którzy mimo swojej ludzkiej
natury są traktowani jak obywatele drugiej kategorii ze względu na
bycie w mniejszym lub większym stopniu maszyną. Na scenie są:
cyborg mechaniczka razem z macochą, przybranymi siostrami i
androidem, młody książę, trochę pokręcony naukowiec i zła
królowa. Co złego może się wydarzyć? Nie chcę spoilerować, bo
mnie zjecie, ale jakby ktoś chciał, to wiecie, do kogo uderzać. Po
prostu „Cinder” nie skupia się jedynie na romantycznej historii,
jak to biedna dziewczyna znalazła swojego księcia i została
księżniczką. W sumie tutaj też autorka trochę kombinuje, żeby
nie było to tak oczywiste. Może jestem dziwna, ale od zawsze lubię
wątki ze śmiertelnymi zarazami, a Meyer spisała się z litumozą,
na koniec skombinowała wyjaśnienie epidemii, które jeszcze
bardziej miesza w fabule serii... Kocham tę kobietę. Do tego
dworskie intrygi, bo zła królowa nie zajmuje się jedynie złym
pierdzeniem w stołek. Levana od początku pracuje sobie na opinię
największej zakały „Sagi Księżycowej”, jest taką typową,
złą postacią, ale przedstawioną tak dobrze, że nie trzeba się
starać, żeby jej nienawidzić. Przybrana rodzina Cinder też ma
swoją rolę do odegrania, kolejny cwany przekręt, bo przez dłuższy
czas autorka nie ujawnia, czemu w ogóle główna bohaterka trafiła
tam, gdzie trafiła, a na koniec wszystko robi sens. Wątek Cinder i
księcia Kaia też nie jest jakiś bardzo przewidywalny, chociaż tu
akurat widać mocne powiązanie z „Kopciuszkiem”. Nie jest
romantycznie na siłę, słodko i przewidywalnie, reszta to już
odpowiednie podejście do książki. Nie zapomnijcie, że to nadal
młodzieżówka, która czerpie z opowieści czytanych dzieciakom,
głównie płci żeńskiej. Chociaż ja bardzo obniżyłam próg
swoich oczekiwań i mocno się zdziwiłam. (Wspominałam, że kocham
tę kobietę? Bo kocham.)
Kreacja postaci to jakaś magia. Każda z nich ma dość stereotypowe
role, zła macocha musi być zapatrzona w swoje córki i w siebie,
Kopciuszkowi musi być zawsze piachem w oczy, przyrodnie siostry
zapatrzone w siebie, książę przystojny, dobry i mdlejcie
kobiety... Wiadomo, o co chodzi. Wszyscy są tak dobrze napisani, że
nie zwraca się uwagi na ich szablonowość, zresztą autorka
postarała się, żeby w miarę możliwości wychodzili z tych
szablonów. Dobrze to widać w relacji Cinder i Kaia, gdzie nie ma
takiego bicia po oczach romansem, można to nawet bardziej sprowadzić
na grunt przyjaźni. Wiadomo, że w końcu skończy się romansem,
ale nie pojawia się on tylko dlatego, że autorka tak chce.
Budowanie relacji od podstaw – tak trzeba to robić. No i nie
zmieniają się w ameby, które potrafią tylko orbitować wokół
siebie choćby się paliło i waliło. Każde ma własną osobowość
i ani na chwilę jej nie traci. O Levanie się już w sumie
wypowiedziałam, napisana tak, żeby wypełniać swoją rolę i
odpowiednio działać na czytelnika. Wszyscy tam są tak stworzeni.
Obsługa postaci na świetnym poziomie, tak po prostu. Nie pojawia
się żadne gloryfikowanie, robienie z kogoś Wybrańca Ostatecznego,
któremu trzeba padać do stóp, Meyer nie przesadza z
dramatyzowaniem, romansami ani niczym innym. Może Peony jest z lekka
przerysowana, ale taka była jej rola. Poza tym spodobało mi się
czynne wprowadzenie doktora Erlanda do akcji, staruszek mnie mocno
zaskoczył i mam nadzieję jeszcze o nim usłyszeć.
Odnoszę wrażenie, że wszystkie elementy są tutaj wyjątkowo
dobrze połączone. Przedstawianie świata, postaci i łączenie
wszystkiego w jedną, spójną, fabularną całość. Przez „Cinder”
się po prostu płynie jak na zjeżdżalni wodnej. Wiecie, takiej nie
za wolnej, ale też nie za szybkiej, tylko na koniec wpada się pod
wodę w basenie i następuje wielkie zdziwienie, że to już, że co się wydarzyło na samym końcu i w ogóle jak to. W „Cinder”
wszystko wydaje się być idealnie wyważone i zrobione na tyle
dobrze, że mogę to polecić wszystkim po kolei i nie martwić się,
że zaraz ktoś wyśmieje mój gust czytelniczy. No może opis trochę
by mnie pogrążył, bo sugeruje więcej romansidła niż jest.
Jeszcze trochę za dużo informowania potencjalnego czytelnika o tym,
że ta książka to bestseller czy hit wydawniczy. To było trochę
zbyt natarczywe i czy naprawdę trzeba wszystkie książki tak
opisywać? Mam wrażenie, że wszyscy byśmy się bez tego obyli.
„Cinder” broni się sama i nie potrzebuje przekonywać w ten
sposób – wystarczy spojrzeć, ile osób czekało na wznowienie i
dręczyło wydawcę o jakiekolwiek informacje o „Sadze
Księżycowej”. Z drugiej strony to wydanie jest przepiękne i
nawet lżej się je czyta. Czekam na „Scarlett”, bo w sumie mam
wydanie z Egmontu, ale jak teraz się za nią wezmę, będę dłużej
zdychać za „Cress”. Dramat, no nie?