Ariana | Blogger | X X X X

wtorek, 30 lipca 2019

Schematy, schematy i schematy: Cień, Adrianne Strickland, Michael Miller


Seria: Kroniki Kaitanu
Tytuł: Cień
Autor: Adrianne Strickland, Michael Miller
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 522
Opis: Qole Uvgamut jest najlepszą poławiaczką cienia na Alaxaku, prymitywnej i biednej planecie na peryferiach. Do załogi statku poławiaczy dołącza ładowniczy Nev. Nikt nie wie, że to dziedzic arystokratycznego rodu, który występuje w przebraniu, aby zdobyć zaufanie Qole. Tajemnica wychodzi na jaw dopiero wtedy, gdy statek zostaje zaatakowany przez niszczyciel. Okazuje się, że nie tylko Nev i jego krewni mają plany wobec młodej Alaxakanki, rywalizujący ród również chce dopaść dziewczynę. Kluczowy jest tutaj cień – substancja, która stanowi niezwykłe źródło energii. Nev, syn głowy rodu, chce skłonić Qole do wzięcia udziału w badaniach nad cieniem. Po wymknięciu się z rąk wroga poławiaczka zgadza się polecieć z Nevem do siedziby jego rodu i poddać się badaniom prowadzonym przez stryja młodego arystokraty. Na miejscu okazuje się jednak, że ród Dracortów nie ma czystych intencji. Nev staje przed wyborem: ocalenie Qole lub lojalność wobec rodziny.
Ocena: 5/10


Można być mądrym człowiekiem, który nie poleci na „książka dla fanów Kapitan Marvel”. Można też być mną. Dzień dobry, tu wasza książkowa Halinka! Moją dzisiejszą wymówką jest: miałam warsztaty łyżwiarskie, cały zwierzyniec na głowie i okazało się, że nadal mam dramę na studiach. Spokojnie, do września nie stać mnie już na żadne łyżwowe czary mary, więc postaram się bardziej ogarniać sytuację tutaj.
Dzisiaj na tapecie ląduje „Cień”. Na początek przyda się wspomnieć, czego się spodziewałam. Po przeczytaniu opisu miałam nadzieję, że trafi się jakiś kosmiczny pierdolnik z odrobiną fantastyki. Wiecie, jakieś zarąbiste, nadnaturalne zdolności, kosmiczne starcia, szalone loty przez galaktykę, a na dokładkę jakieś nadworne intrygi i przepychanki o władzę czy inną potęgę w postaci tytułowego cienia. Liczyłam też, że nikt nie zacznie monologu o tym, że nie lubi piasku i nie został wyniesiony do rangi mistrza. Znając klasykę space oper cieszmy się, że nikt nie umarł ze smutku. Chociaż nie pogardziłabym jakimś ucinaniem nóg i wpadaniem do lawy. Pomijając nową trylogię „Gwiezdnych Wojen”, moje oczekiwania raczej wydawały się adekwatne do opisu i specyfiki gatunku. No i cóż… Nadal – cieszmy się, że nikt nie był chętny do dzielenia się swoimi uczuciami wobec piasku.
Wiadomo, że jeżeli książka zahacza o tematykę YA, musi być romansik. On zawsze będzie się czaił gdzieś tam w rogu i dźgał pod żebra dość oczywistymi wskazówkami. Jak już się człowiek naczyta czegokolwiek kierowanego do nastolatek, potrafi od razu wywęszyć, w jakim kierunku autor chce pchnąć daną relację. Tylko że w „Cieniu” stosowane są te najbardziej oczywiste schematy i zagrania. To są te najbardziej podstawowe rzeczy, których sama kiedyś używałam. Większość społeczności fanfikowej z nich kiedyś korzystała. I jasne, można to napisać w sposób ciekawy, można się tym bawić, można zrobić to w sposób nieszablonowy. Problem leży w tym, że autorzy „Cienia” zatrzymali się na podstawach i ani razu nie wykroczyli poza nie. Zresztą większość tej książki okazała się bardzo schematyczna. Nev i Qole są najbardziej typowymi postaciami, jakie można było stworzyć. Oboje są kosmicznie niesamowici w tym, co robią, rozwalają przeciwników jak leci, czyste ideały bez ani jednej skazy. Przez to są też niesamowicie nudni i ciężko było mi przejąć się ich losem. Tak naprawdę najciekawszymi postaciami okazali się Eton i Basra, oni dwaj przynajmniej mieli jakąś tajemnicę i nie byli przedstawieni jako ktoś totalnie idealny. Jeszcze Arjan się jakoś łapał na ten wózek, ale on wydawał mi się bardzo mocno zepchnięty na boczny tor, miał do odegrania tylko jedną rolę. „Cień” poległ właśnie na postaciach i schematyczności, bo potencjał miał naprawdę niezły.
Ostatecznie fabuła też nie okazała się bardzo porywająca. Tak naprawdę spodobał mi się wszechświat, który został tu wykreowany. Wielki Upadek, te tajemnicze umiejętności wywoływane przez cień i relacje między królewskimi rodami ciągnęły mnie do tej książki. Przez cały czas miałam nadzieję, że autorzy popchną fabułę w tym kierunku. Tak naprawdę pierwsza połowa książki była potwornie przeciągniętą grą wstępną. Miała z dwa jasne punkty, ale naprawdę, te 250 stron, które głównie opierały się na pogaduchach podczas lotu na Luvos, nie było bardzo porywające. Miałam nadzieję, że chociaż potem coś się rozkręci, że zaczną się jakieś pokrętne intrygi na dworze królewskim i tajemnicze badania. Niewiele tego było, za to dostaliśmy kilka rozdziałów o przygotowaniu Qole na bal i samej imprezie. Zaraz potem szybka akcja i odkrycie większości kart.. No i tyle. Do tego rodzinka królewska też okazała się bardzo typowa i schematyczna, a do tego ta typowa, wredna laska, której zależy tylko na jednym. Miałam trochę skojarzeń z „Czerwoną królową”, ale tamta książka o wiele głębiej weszła właśnie w te dworskie intrygi i pozwoliła trochę się zagłębić w nadnaturalne zdolności bohaterów. W „Cieniu” wątek o mocy Qole został potraktowany naprawdę po macoszemu, wykazała się w sumie jedną umiejętnością, a przez większość książki przejawia się to głównie w tym, że oczy jej ciemnieją. Kurde no, szkoda, bo zdolności związane z cieniem wydawały się jednym z ciekawszych elementów tej książki.
Cień” to takie bardzo przeciętne sci-fi dla młodzieży. Nie trzeba się bać, że nie odnajdzie się w gatunku. Nie pojawiają się tu żadne kosmiczne zawiłości, nie ma naukowego bełkotu. Mogę uwierzyć, że jeżeli ktoś lubi romanse czy jest nieco młodszym czytelnikiem, będzie zadowolony po przeczytaniu „Cienia”. Ja spodziewałam się dużo więcej. Nie mogę powiedzieć, że to był głupi do bólu gniot. To bardzo schematyczny przeciętniak. Ujął mnie pomysłem na świat i ze względu na to czytanie mnie nie męczyło. Ciągle liczyłam, że autorzy zagłębią się w wątki powiązane z Wielkim upadkiem i cieniem, więc czytałam. Jednak to za mało, żeby mnie zadowolić. Mogłabym wyciągnąć kilka innych książek o tej tematyce, które o wiele chętniej bym poleciła, ale próbuję spojrzeć bardziej obiektywnie. Biorąc pod uwagę, że „Cień” totalnie łapie się w tematykę YA, a ja sama w wieku 14 lat leciałam na takie historie – dzieciaki, będziecie zadowolone. No i może przekonacie się do kosmicznych opowieści, one naprawdę nie są tak ciężkie, nie przyprawiają o ból głowy, a odległe galaktyki potrafią być zarąbiście piękne i magiczne!


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Uroboros!

0

poniedziałek, 8 lipca 2019

Życie uczuciowe wywern: Królestwo popiołów, Sarah J. Maas



„Narodzi się bezimienny, który zapłaci cenę.”



Seria: Szklany Tron
Tytuł: Królestwo popiołów
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: Część I - 735; Część II - 511
Opis: Ostatnia nadzieja wszystkich, którzy marzą o wolności, tli się na Północy, gdzie Terrasen dzielnie stawia czoła hordom Morath. Tam, gdzie w pierwszej linii szaleje Aedion na czele Zguby. Tam, dokąd zmierzają Aelin, Chaol i Rowan, wiodąc nieoczekiwanych sprzymierzeńców. Tam, dokąd odwraca głowę Manon Czarnodzioba, szykująca plan zjednoczenia wiedźm.
Na mroźnej Północy splotą się nici przeznaczenia. Ale czy pod murami dumnego Orynthu niezwykła intryga Aelin Ashryver Biały Cierń Galathynius znajdzie rozwiązanie?
Czy mimo zimnych wichrów, morza krwi i powszechnego przerażenia zakwitnie miłość i nastanie pokój?
Ocena:

  • Fabuła: 5,5/10  – Sama linia fabularna skupiająca się na walce z Erawanem, Kluczach Wyrda i głównych wątkach całej serii była dobra, ale cała reszta kuleje.
  • Postacie 7,5/10  – To dla Doriana i wiedźm, powinni dostać złotą gwiazdkę!
  • Wykonanie: 4/10  – Zbyt rozwleczone, rozbite, tej książce przydałby się porządny remont.
  • Wydanie 10/10  – Trzeba być szalonym, żeby wydać 1300 stron w miękkiej okładce. Chałwa i chwała za podział tego kloca!
  • Logika i spójność: 5/10  – Mam wrażenie, że Maas trochę zapomniała, jak budowała historię Aelin w poprzednich częściach. Poza tym zaliczyła kilka srogich wpadek i szykujcie się na omówienie spoilerowe, mam dla Was worek złota!
  • Romans: 2/10  – Nie oszukujmy się, Maas ostatnio bardzo zboczyła w tym kierunku. Jednak oparcie życia uczuciowego głównie o podniecanie się sobą nawzajem, strzelanie fochów rodem z romansów na Wattpadzie i kilka słabo napisanych scen erotycznych, to nie to. Poza tym na początku serii autorka prawie wcale nie skupiała uwagi na romansie, za co ją lubiłam. Upsi.
  • Życie uczuciowe wywern: kocham te jaszczury, dajcie im żyć w szczęściu i wąchać kwiatki.


„Bądźcie mostem, bądźcie światłem w czasach, gdy żelazo zacznie się topić, a kwiaty będą rosły na polach zbroczonych krwią.”



Dzień dobry, Internecie. Przeżyłam szósty semestr studiów, mogę Was znowu dręczyć, yay! A jak wracać, to z przytupem. Moi drodzy, dzisiaj na tapecie ląduje długo wyczekiwane zakończenie „Szklanego Tronu”. Pięć lat  spędziłam z tą serią, zdążyłam zmienić szkołę, zdać matury, przeżyć trzy lata studiów i wymyślić sobie zostanie łyżwiarką. To dość długo, a jeszcze kurier zgubił się po drodze aż dwa razy, więc zamiast w kwietniu, dostałam te książki w czerwcu. Pomyślicie: „O rany, pewnie doczekać się nie mogłaś, co? W końcu tak chwaliłaś poprzednią część”. No cóż, zauważyłam, że w pewnym momencie zaczęłam mieć klapki na oczach i z góry uznawałam, że kolejna część tej serii musi być super zajebista, bo to „Szklany Tron”. Niestety, Sarah J. Maas, taki odstęp między obiema częściami dał mi sporo czasu na przemyślenia, zauważenie pewnych rzeczy, a moja przygoda z „Dworem mgieł i furii” dała mi kopa do zwracania uwagi na wiele szczegółów. Także kochani, zapraszam do zabawy, jestem przygotowana jak nigdy!
Do końca liczyłam, że ta książka jednak okaże się dobra, uda jej się złapać za moje serducho i pożegnam się z panią Maas w miarę zadowolona. Naprawdę byłam zakochana w tej serii, ale od pierwszej części wiele się zmieniło i nie wydaje mi się, że na lepsze. Jednak nadal jest taka mała cząstka mnie, która chce myśleć pozytywnie, dlatego zamiast dawać ocenę za całokształt, spróbuję jakoś to porozdzielać. Nie potrafię zebrać do kupy tego, czego tu doświadczyłam, bo były dobre rzeczy, ale były też te tragiczne i nie uważam, żeby ocenienie wszystkiego razem było fair. Przy okazji czaję się też na napisanie jakiegoś spoilerowego omówienia, bo wyłapałam tam kilka kwiatków, które koniecznie chcę obgadać.
Wyobraźcie sobie, że całe „Królestwo popiołów” zajęło około 1300 stron i totalnie popieram decyzję wydawcy o podzieleniu tego na dwie części. Ta pierwsza to i tak wielki kloc, i zwyczajnie okropnie się go czytało, szczególnie, że nie chciałam złamać grzbietu, taki książkowy crossfit. Jednak co najważniejsze – ta książka mogła być o wiele krótsza! Czy jest redaktor na sali? Potrzebujemy tu porządnego ogarnięcia tekstu! Zaufajcie mi, nie dramatyzuję. Tutaj jest wiele do poprawy. Jeżeli chodzi o tę nieszczęsną długość – mamy tu gigantyczny przerost treści. Wiele rozdziałów z pierwszej części mogłoby nie istnieć, nijak nie wpływały na fabułę. Sporo było też treści, które zwyczajnie były zbędne, niektóre rozdziały wystarczyło streścić w kilku akapitach, ale… No właśnie, ale! Wtedy Maas nie upchałaby tam tyle nastolatkowej dramy, związkowych zawirowań i zbędnych opisów interakcji między bohaterami. Wow, powiedziałam to, a ja przecież zawsze doceniam sceny rozmów, ploteczek i przedstawiania relacji między postaciami. Tylko tutaj to polega głównie na rozkminianiu, że „no kocham go/ją, ale bla bla bla”, powtarzaniu po raz dziesiąty, że ktoś na kogoś ma focha, a reszta to zdecydowanie za długie opisy lecenia w ślinę i tragicznie napisanej gry wstępnej. Przysięgam, wolałabym przez resztę życia wysłuchiwać haiku Apolla niż przeczytać kolejną scenę erotyczną czy w ogóle romantyczną, napisaną przez panią Maas. Pozwolę sobie zacytować jeden fragment: 
Rowan wbił się w nią potężnym pchnięciem i jednocześnie wgryzł się w jej szyję. Jęczała z każdym pchnięciem jego bioder. Same rozmiary jego męskości dostarczały jej rozkoszy, którą nie była w stanie się nacieszyć. Przeorała paznokciami jego muskularne plecy. Potem jej dłonie zeszły niżej, by mogła poczuć każde potężne pchnięcie.
Po pierwsze – samo przepisywanie tego dało mi ciarki żenady i w ogóle mam wrażenie, że każda męska postać w tej książce ma te same wymiary i wszyscy uprawiają seks dokładnie w ten sam sposób. Po drugie – te POTĘŻNE pchnięcia skojarzyły mi się z pewnym memem i od tego czasu nie jestem w stanie tego czytać bez podśmiewania się jak debil. Wy już wiecie o co chodzi, pozwólcie, że wstawianie memów zostawię na ten drugi post. Ostatecznie jest jeszcze jeden temat, który sprawia, że cała ta książka mocno się przeciąga. Dobra, to spoiler z „Wieży Świtu”, przynajmniej tak się dowiedziałam na Instagramie, więc nie spalcie mnie żywcem. Otóż jedna z bohaterek zaciążyła. Idealny moment, nie? Mamy tu gigantyczną wojnę z demonicznym królem, dramę z bogami i w ogóle wszyscy umrą. Na pewno czytelnicy będą super wciągnięci ciążowymi perypetami jednej pary. Mam wrażenie, że ten wątek pojawił się tylko w jednym celu: by co chwila mogło paść, że jak to super cudownie, że ktoś będzie miał dziecko i to największy skarb na świecie, sratatata, ewentualnie trzeba wspomnieć, że „Ojezu, w ciąży jesteś, weź odpocznij, uważaj na siebie, to takie trudne, ciężkie, ale z ciebie bohaterka”. Moja mała teoria jest taka, że komuś tu rzuciło się na głowę posiadanie dziecka, jednak nie jest to istotne. Ważne jest to, że ten wątek jest jak pyton znad Wisły  ot, temat byleby zająć kawałek czasu czytelnika, bo a nóż widelec się zainteresuje. Zupełnie niepotrzebne dla fabuły, wprowadzone ot tak, by o tym popisać i nic więcej. No i naprawdę – to najgorszy czas na robienie sobie dziecka. Wiem, życie nie jest idealne, ale autorka ma władzę nad tekstem i zrobiła w tym momencie coś totalnie bezcelowego, a ja czuję, że zmarnowała kawałek mojego czasu. Ostatecznie, nie musiało to być 1300 stron, tu naprawdę było sporo zbędnego materiału do wycięcia. Kolejna drama na bookstagramie, której mogliśmy uniknąć. Gdzie wysłać mój rachunek za popcorn?
Wołałam redaktora, nie? Bo naprawdę problemy tu zaczynają się od samej konstrukcji tekstu. Fabuła tej części jest poszatkowana, nierówna i sama potrafi wybić czytelnika z rytmu. Mamy tu od groma postaci i niezły burdel, ale kawałek tego bajzlu można było ogarnąć. Wiadomo, Aelin porwała Maeve, jej ukochany pantofel leci jej na ratunek, Manon chce zjednoczyć wiedźmy, a Dorian musi odnaleźć ostatni Klucz Wyrda. No ok, to musiało się dziać, ale pojawia się jeszcze jeden element. O tak, kochani, Maas w tym momencie wysłała armię Erawana na Terrasen. Znowu: czy autorka mogłaby przemyśleć swoje decyzje? Tak tylko sugeruję, że to ona tu rządzi, więc mogłaby trochę zapanować nad tym wszystkim. Nasz główny złol poza podbijaniem kontynentu miał też inne zajęcia, jak na przykład te cholerne Klucze Wyrda. Zresztą już w „Imperium Burz” miał zarąbistą armię i mógł sobie rozwalić królestwo naszej heroiny. Chociaż o samym Erawanie będzie dalej. Prawda jest taka, że Maas mogła odwlec atak na Terrasen, żeby nie ciągnął się przez większość tej książki. Jednak zrobiła, jak zrobiła i strasznie to rozbiło konstrukcję „Królestwa popiołów”. Mi to wręcz na nerwy działało, bo z jednej strony ciągnie nam się ta bitwa i do pewnego momentu naprawdę była ona emocjonująca, ale co chwila przerywały ją rozdziały skupiające się na Aelin i Dorianie. To okropnie przeszkadza, nie pozwala się na niczym skupić. Najbardziej irytujące były momenty, kiedy już zaczynałam się przejmować, w pewnym momencie wręcz się popłakałam, a w kolejnym rozdziale… O tak, przechodzimy do tej reszty fabuły i mamy grę wstępną między jakąś parką. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! To naprawdę powinno zostać odesłane do poprawek. Do tego te początkowe rozdziały z Terrasenu mogły być streszczone, bo nic nie wnosiły, poza tym że Aedion miał focha na Lysandrę a ludzie wierni Aelin mieli spinę z starymi lordami, co wiemy już z „Imperium burz”. Konstrukcja tej książki po prostu mi się nie klei i potwornie wpłynęła na jej odbiór. Kojarzy mi się z tym, jak Maas dała Feyre wszystkie możliwe opcje, chyba po prostu nie mogła się zdecydować, co robić i ogarnąć priorytetów, więc wyszło, co wyszło.
Najbardziej dobija mnie to, że już mam wrażenie, że nieźle się pastwię nad tą książką, a z tyłu głowy mam to poczucie, że przez kilka lat naprawdę kochałam tę serię. Zaufajcie mi, wyciągałam z niej tyle dobrego, ile potrafiłam. Momentami nawet czułam, że dany fragment był napisany tak, jakby to była któraś z trzech pierwszych części. Raz się rozkleiłam i przyznaję, że moje serce nadal należy do Trzynastki, kocham te wiedźmy, były jedną z najlepszych rzeczy w „Królestwie popiołów”. Cały ich wątek, poza romansem Manon i Doriana, był świetny. Nawet doceniłam romans, ludzie! Życie uczuciowe wywern okazało się wyjątkowo porywające! Tajemnicą też nie jest, że kocham Doriana, upatrzyłam go sobie już w „Szklanym Tronie” – magiczny chłopiec z życiową dramą to coś, na co zawsze się złapię. Naprawdę, bez tego romansowania z Manon, jego wątek był świetny. Szkoda tylko, że wszystko musiało skończyć się na Terrasenie, bo chciałabym, żeby Maas pokazała, co się stało z życiem innych postaci. Chociaż nadal lepsze to, niż sequel. Nie dręczmy już tej serii. I naprawdę przyznaję, dałam się złapać nostalgii. Momenty, w których pojawiało się więcej magii, mistycyzmu i nawiązań do tych pogmatwanych tajemnic z przeszłości Erilei były naprawdę wciągające.
Co ja mogę powiedzieć o fabule? Naprawdę potrzebowałaby ona wielkiego remontu, bo jest porozciągana na wszelkie możliwe strony, a jej konstrukcja praktycznie nie istnieje. Jednak, jeżeli wywali się wszystko to, co tak niemożliwie przeciąga całą książkę i spróbuje się spojrzeć na każdy z trzech głównych wątków oddzielnie, to mogło wyjść z tego coś dobrego. Maas naprodukowała tu postaci, każdej chciała dać oddzielne zadanie i to jest największą tragedią „Królestwa popiołów”. Nadal widzę tu potencjał, ale autorka chciała zbyt wiele. Jeżeli najpierw fabuła skupiłaby się na odbiciu Aelin, zjednoczeniu wiedźm i Kluczach Wyrda, a potem dopiero przeszłoby to w ostateczną bitwę, miałoby to ręce i nogi. W takiej formie, jaką otrzymaliśmy, każdy wątek walczy o uwagę z pozostałymi i ciężko wkręcić się w tę książkę tak na poważnie. Poza tym rodzi się wiele nieścisłości. Mam wrażenie, że Maas zapomniała opisać jeden z wątków i wcisnęła go na sam koniec, co przy okazji sprawiło, że Aelin z lekka wychodzi na dzbana, niepotrzebnie poświęciła część wojska. Z tą sceną mam konkretny problem, ale dzisiaj jest bez spoilerów, zainteresowanych zapraszam na kolejny post.
tej książce kuleje sporo rzeczy. Kolejny problem – przez te 1300 stron, większość rozdziałów jest napisana tak podniosłym tonem, jakby właśnie rozgrywała się ta ostateczna walka, gdzie mamy wszystko albo nic. To powinno być zarezerwowane na naprawdę ważne momenty, a zostało mocno nadużyte. Przez to miałam po prostu dość i nie potrafiłam poczuć tej książki. Od pewnego progu, po prostu przestałam to czuć. Mam wrażenie, że powstała tu klątwa ostatniego tomu, autorka za bardzo poczuła się do zrobienia tego na jakimś super zajebistym poziomie i mocno przesadziła. Do tego doszło jeszcze nadużywanie pewnych zwrotów i pełnych nazwisk. Naprawdę, jeszcze raz zobaczę „Nazywała się tak i tak” albo jakieś inne „Nie będzie się bać”, a oszaleję. „Królestwo popiołów” mogłabym porównać do baroku – to gigantyczna przesada.
Muszę jeszcze zająć się postaciami, bo tutaj też wyczyniają się wielkie cyrki. Większe niż ego samej Aelin. Zaczynając od naszej głównej bohaterki – w tej części jest ona bardzo niespójną postacią i to nawet nie do końca jej wina. Maas najpierw pisze o niej jedno, a za ileś rozdziałów robi coś dokładnie odwrotnego. Było to strasznie zamotane, ale jedna rzecz gryzie mnie w tym najmocniej – stosunek Aelin do Terrasenu. Z poprzednich części zrozumiałam, że po tym, co wydarzyło się w jej dzieciństwie, ona wyparła z siebie fakt bycia następczynią tronu. Dziewczyna tylko cudem się wyratowała z totalnej masakry i oddaję jej to, że wiele przeszła. W „Dziedzictwie Ognia” odnosiłam wrażenie, że była zupełnie odcięta od swojej przeszłości i do tej pory ten temat był dość klarowny – nie winimy Aelin za to, że wszystko się posypało, bo była dzieciakiem i przeżyła niezłą traumę, ona też jest tego świadomaWydawało mi się, że na tym polegał cały jej wątek w trzecim tomie, miała zaakceptować te wydarzenia i swoje pochodzenie. Jednak „Królestwo popiołów” traktuje to wręcz jak zmazę na jej honorze, a sama Aelin wiecznie dręczy się jakimś wielkim długiem wobec Terrasenu, jakby wszystko było jej winą. Nie, nie, nie! Mogę jej nie lubić jako postaci, ale damn, nie! Dzieciak lat 10 po takich wydarzeniach musiał mieć nieźle namieszane w głowie, a ona od razu została wciągnięta do gildii zabójców, która gromadziła niezłych popaprańców, stamtąd później trafiła prosto do niewoli. Tu nie ma żadnej winy i żadnego długu, nie chcę nawet o tym słuchać! Reszta – niech jej będzie, ale sama Aelin jest postacią mocno przesadzoną, nic nowego. Poza tym odniosłam wrażenie, że nie znam postaci, o których czytam. Większość z nich wydawała się obca, nie pasowali mi do tych osób, które zapamiętałam z poprzednich tomów. Większość z nich zachowywała się jak niedojrzałe dzieciaki. Aedion i Lysnadra zajmowali się głównie dramą między nimi, Elide i Lorcan tak samo, miałam tego serdecznie dość. Wiecznie tylko fochy, fukanie na siebie, a potem przemyślenia w stylu „kocham, NO ALE”. To jest ostatnia część serii, którą pokochałam za bycie interesującą fantastyką, nie przyszłam tu dla dram w związkach. Nasi wojownicy fae, którzy mają kilkaset lat też zachowują się jak dzieciaki. Miałam wrażenie, że ledwo odkryli swoje moce i słabo je kontrolują, bo większość ich emocji była przedstawiona za pomocą jakiegoś przejawu ich magii. Kiepsko to wypadło. No a Rowan jest wielkim pantoflem, który stracił większość charakteru na rzecz uwielbiania Aelin. Jeszcze Dorian i wiedźmy jako tako się trzymali, o tym już pisałam. Szczerze kocham Trzynastkę i trzymałam kciuki za ich sprawę do samego końca. A nasz młody król, jako jeden z niewielu tu zebranych, potrafił się rozliczyć ze swoją przeszłością we w miarę spójny sposób. Mamy jeszcze nasz zły duet: Maeve i Erawan. Mogli być interesujący, ta pierwsza nawet miała takie przebłyski, że angażowałam się w jej historię, ale okazała się kolejnym zawodem. Do teraz nie bardzo łapię, czego ona chciała od życia i po co w ogóle się wmieszała w tę dramę, raz mówiła „A”, raz „B” i Maas nie określiła co dokładnie ją motywowało. Za to Erawan to w ogóle zmarnowany potencjał. Kojarzy mi się z Voldemortem – seria potrzebowała głównego złego, to dostała. Tylko jego motywacje są takie jakieś nieokreślone, niby czegoś tam chce, ale nie wchodzimy w to głębiej, ma być po prostu zły i straszny. Nie wiem, co więcej mogłabym napisać. Po poprzednich tomach potrafiłam się rozwodzić nad każdą postacią do bólu, a „Królestwo popiołów” postawiło między mną a nimi grubą ścianę. Nie ujęli mnie jakoś mocno, poza jedną czy dwiema scenami. Do tego Maas naprawdę jest przewidywalna i po tych wszystkich latach, kiedy co chwila martwiłam się, że kogoś mi zamorduje, nie zrobiła prawie nic, co by mnie mocno poruszyło. Jest dosłownie jeden wyjątek i to wszystko, reszta losów bohaterów okazała się bardzo przewidywalna.
Zawiodłam się tak potężnie jak Rowan pchał Aelin. Mam jeszcze kilka elementów, których chcę się przyczepić, ale naprawdę wolałabym nie zostać zjedzoną za spoilery. „Królestwo popiołów” miało kilka przyjemnych czy przejmujących momentów, ale mocno ucierpiało na tym, jak zostało przeciągnięte. Wiele rzeczy byłoby w nim do poprawy, a sama Maas za mocno poczuła się do pisania wielkiego zakończenia, więc mamy tu przesyt zarówno w formie jak i treści. Mocno stęskniłam się za tym, jak ta seria wyglądała na początku, kiedy kochałam wszystkie postacie i przeżywałam z nimi każdą dramę. Te dobre momenty nadal powstrzymują mnie przed ocenianiem „Królestwa popiołów” jednoznacznie negatywnie. Podchodziłam do tej książki głównie z myślą, że chcę poznać zakończenie całej historii. Jeżeli polubiliście poprzednie części, to i tak przeczytacie ten tom. Pozwólcie sobie zakończyć tę historię, chociażby dla wiedźm i Doriana, oni na to zasługują. Osobiście kończę przygodę z książkami pani Maas, chcę pamiętać te dobre rzeczy. Muszę jeszcze do końca przegadać moje problemy z tą częścią, zrobiłam naprawdę piękne notatki. Może gdybym miała w tej chwili te 16 lat, byłabym zadowolona, może gdybym nie przerobiła wcześniej wielu innych książek z tego gatunku, może gdybym sama od iluś lat nie bawiła się w pisanie… Poprzednie części były lepsze, a nie chcę tą recenzją skreślać całej serii. Także moi kochani, decydujcie, czy jesteście na to gotowi. Osobiście twierdzę, że po przeczytaniu pięciu poprzednich części, ciężko jest nie złapać też za tą. Poza tym, hej, ja się świetnie bawiłam urządzając pojedynek między sympatią do tej serii, a rzeczywistością.


Bardzo dziękuję wydawnictwu Uroboros za możliwość przeczytania "Królestwa popiołów", za przesłanie ebooka, kiedy kurier nie potrafił do mnie dotrzeć, a w ogóle to osoba prowadząca waszą stronę na Facebooku to bohater. Serio, odpowiadać na te wszystkie komentarze obrażonych fanów z takim spokojem – chcę wiedzieć u którego Jedi się szkoliłeś!

3