Ariana | Blogger | X X X X

wtorek, 28 sierpnia 2018

Król bez korony, magia bez ciała: Wyczarowanie światła, Victoria Schwab



„Miejsce króla jest z jego ludem.

Miejsce księcia jest z jego królem.”


Seria: Odcienie Magii 
Tytuł: Wyczarowanie światła
Autor: Victoria E. Schwab
Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Ilość stron: 554
Ocena: 10/10
Opis: Ciemność przypuszcza atak na kolejny ze światów, tym razem ten najjaśniejszy z nich – pulsujący od magii Czerwony Londyn, szczęśliwe królestwo rządzone przez wspaniałych Mareshów, niszcząc i tak delikatną równowagę sił, która dotąd istniała w czterech Londynach.
Po tragedii Kell – uważany za ostatniego żyjącego antariego – musi dokonać licznych wyborów i podjąć ważne decyzje: komu pomagać, wobec kogo zachować lojalność, przed kim się ugiąć. Lila Bard – do niedawna uważana za zwyczajną (choć nigdy przeciętną) dziewczynę z Szarego Londynu – przetrwała i rozkwitła dzięki serii magicznych prób. Teraz jednak musi nauczyć się kontrolować świeżo odkryte zdolności – zanim magia całkowicie ją przytłoczy.
Starożytny wróg powraca i wyciąga ręce po kwitnące miasto, a upadły bohater stara się ocalić własne, z pozoru martwe królestwo. Zhańbiony kapitan Alucard Emery z „Nocnej Iglicy” musi więc zebrać załogę i wyruszyć na poszukiwanie ratunku, który wydaje się niemożliwy. Rozpoczyna się walka nie tylko z zewnętrznym nieprzyjacielem, lecz także z własnym, opętanym ludem…

„Kroczył w lśniącym złocie, a oni i tak go nie zauważali. Wołał do nich, ale mu nie odpowiadali.”


Drugi raz zbieram się do tej recenzji. Straszne jest to, że jak jakaś książka spodoba mi się aż tak mocno, ciężko mi poskładać recenzję. „Odcienie magii” zaczęły wreszcie podbijać Instagrama! Po trzech latach moich zachwytów, wreszcie czuję, że ta seria została doceniona! Zrecenzowanie „Wyczarowania światła” jest o tyle problematyczne, że podczas czytania zupełnie mnie zżarło, doszedł do tego zachwyt i... No wiem, że to było dobre! Diabelnie dobre! Tylko teraz muszę się skupić i złożyć coś więcej.

„Mit bez głosu jest jak dmuchawiec bez wiatru.Nie jest w stanie rozsiewać nasion.”


Dawno nie czytałam serii, do której tak się przywiązałam. „Odcienie Magii” zaczęłam z ciekawości, bo lubię fantastykę osadzoną w Londynie, nie spodziewałam się, że staną się najlepszą serią ostatnich kilku lat. Ostatnio czytam sporo dobrego, to prawda, nie mogę tym książkom odmówić najwyższych ocen, ale to „Wyczarowanie światła” powaliło mnie na kolana. Nie spodziewałam się tego do czasu, aż skończyłam ten tom. Nagle okazało się, że to prawie 700 stron nie wystarczy, potrzeba mi więcej! WIĘCEJ! Dawno nie czytałam fanfików do niedawno przeczytanych książek – tak naprawdę do tej pory czytałam jedynie o Malecu i „Yuri on Ice”. Tym razem po prostu musiałam znaleźć coś więcej, za bardzo brakowało mi tego świata i ukochanych postaci.

„Minęło tak dużo czasu, odkąd Rhyowi odebrano prawo patrzenia Alucardowi w twarz.”


Ostatni tom magicznej, międzywymiarowej trylogii Victorii Schwab jest jej ukoronowaniem. Po genialnym, zabójczym „Zgromadzeniu cieni” byłam martwa w środku, rozpoczynając „Wyczarowanie światła” dowiedziałam się, że jeszcze da się mnie dobić. Na początku miałam problemy z czytaniem, nie chciałam, żeby to już się kończyło. Przecież dopiero co poznałam i pokochałam ten świat, a już miałam się z nim żegnać. Kell, Rhy i Alucard na zawsze zajęli specjalne miejsce w moim sercu, nie mogłabym ich zostawić! Jednak ta ostatnia podróż była po prostu świetna!
Fabuła zaczyna się dokładnie w tym momencie, w którym skończyła się w poprzednim tomie. Czyli jest po prostu dramat, apokalipsa, koniec świata, wszyscy umieramy! Ten początek mnie rozbił, poskładał, znowu zniszczył i uratował. Po opanowaniu mojego osobistego dramatu – Kella i Rhy'a – zaczynamy prawdziwą imprezę. Osaron przedostaje się do Czerwonego Londynu, który chce przejąć za pomocą swojej mrocznej magii. Rodzina królewska wraz z uczestnikami balu, w tym przedstawicielami pozostałych państw musi schronić się w zamku, za czarami ochronnymi. Co z tego wynika? A no dramy i intrygi. Tym czasem w mieście szaleje magia, która zmienia ludzi w sługów mrocznego króla. Niektórzy walczą, umierają lub uodparniają się, ale zaraza się rozprzestrzenia i nie można dopuścić, żeby wydostała się poza granice Londynu. Wszyscy poszukują rozwiązań, lecz zniszczenie Osarona wydaje się niemożliwe. Nadzieją okazuje się dawno zapomniane urządzenie, którego jedyny niezniszczony egzemplarz znajduje się na legendarnym, morskim targowisku.
„Wyczarowanie światła” jest niezłym grubasem, a mimo to w żadnym momencie nie nudzi. Z każdej strony wyskakują nowe zagrożenia i przygody. Połączenie książąt, magii i piratów zawiera w sobie wszystko, co najlepsze. Nigdy do końca nie wiadomo, kto zdradzi, kto okaże się sojusznikiem. Victoria Schwab świetnie radzi sobie w ukrywaniu faktów, podkładaniu fałszywych tropów i zaskakiwaniu czytelnika. Naprawdę spodobały mi się jej rozwiązania fabularne. Jasne, jest tu wiele schematów typowych dla fantastyki, ale one są wszędzie, ważne jest ich umiejętne i kreatywne wykorzystanie. Każdy szczegół ma znaczenie i konsekwencje. Były takie momenty, kiedy w główny wątek ładnie wplatały się poboczne historie, świetnie było wiadomo do czego teraz jest odwołanie, ale nie wybijało to z rytmu. Do tego pojawiły się wspomnienia Hollanda, dzięki którym można lepiej poznać historię Białego Londynu i motywacje białego antariego. Ta książka jest jak dobrze pokierowana orkiestra, wszystko idealnie gra, każdy szczegół pojawia się w idealnym momencie. Naprawdę, ostatnio czytałam wiele dobrych książek, ale przy żadnej nie miałam takiego poczucia harmonii. Mam pewien niedosyt, ale to tylko przez to, że tak pokochałam „Odcienie magii”!
Postaciami też jestem zachwycona. Zdarzyło mi się stwierdzić, że Schwab wywołując konflikt na linii Kell – Maxim i Emira zrobiła mi równocześnie wyjątkowo dobrze i źle. Nigdy jeszcze żadna książka nie wzbudziła we mnie takiego poczucia niesprawiedliwości! Dopóki nie jest to sprawa realna, naprawdę lubię takie rzeczy. Jasne, życzę Kellowi jak najlepiej, ale bez tej dramy nie byłby dla mnie aż tak ważny. Sama też lubię wywoływać takie sytuacje w fanfikach lub o nich czytać – mam takie małe zboczenie, że kocham bawić się emocjami, a tutaj bawiłam się świetnie. Szanuję autorów, którzy potrafią wywoływać we mnie emocje tak realne, że czuję, że to dotyczy mnie. W tym tomie para królewska dostała trochę więcej miejsca, a przy tym okazję na rehabilitację. Idealnie nie było, miałabym im wiele do wygarnięcia, ale ciężko mi się na nich złościć. Tak naprawdę zapragnęłam poznać ich historię – oby te komiksy o Maximie nie kosztowały milionów! Kell nadal mnie zachwyca tak, jak w pierwszym tomie – zaszło w nim wiele zmian, ale czuję, że to nadal ten sam człowiek, że znam go. Jest bardzo naturalny. Do Lili nie byłam jakoś pozytywnie nastawiona. To taka postać, która może być, ale nigdy jakoś mnie nie jarała, miałam wrażenie, że wszystko przychodzi jej zbyt łatwo, oczywistym było, że okaże się antarim. Równie prosty do wydedukowania był jej związek z Kellem. Tylko, że w tym tomie nawet lubiłam czytać jej rozdziały. Nadal szło jej zbyt dobrze, ale autorka obnażyła trochę jej słabości, a sama Delilah została trochę wyciszona przez obecność Kella, Alucarda i Hollanda. Ciężko mi ukryć, że najbardziej pokochałam Rhya i Alucarda. Oni dwaj są dla mnie po prostu piękni! Młody książę teoretycznie miał wszystko, jest tego świadom, ale nie jest wolny od żadnych obciążeń. Podoba mi się, że Schwab przełamuje tą idealną otoczkę życia arystokraty. Przypomina, że idealne życie wymaga też bycia idealnym, a przecież nikt taki nie jest, dotyczy to zarówno Rhy'a jak i Alucarda. Książę i tak nie uchronił się przed mrokiem, ale jest wobec siebie bardzo wymagający. Wie, że jego status to również wiele obowiązków. Czuje się tak odpowiedzialny za swój lud, że jest gotowy wyjść na spotkanie Osaronowi – nawet jeśli nie ma szans z mrokiem. Mogę wymienić kilkoro książkowych książąt, których kocham, ale jako jedyny Rhy ma tak wielkie poczucie obowiązku. On jest po prostu zbyt dobry dla tego świata. Z drugiej strony jest Alucard, pewien siebie, dowcipny, magicznie uzdolniony arystokrata/pirat. Jego też nie mogę nie kochać, ma piękny charakter i skomplikowaną przeszłość – w stu procentach mój typ! Uwielbiam jego relację z Kellem, te wszystkie docinki i drobne złośliwości. Cieszę się, że została przedstawiona historia Emery'ego i autorka nie potraktowała tego wątku po macoszemu. Z poprzednich części można wywnioskować, że związki męsko  męskie nie są czymś wyjątkowym w Arnes, jednak nie jest do końca tak kolorowo. Oczywiście pojawiło się wiele innych postaci, które zasługują na uwagę, był Holland, który w tym tomie bardzo mnie zaskoczył, kochani Hastra i Lenos, ale zaraz okaże się, że potrzeba na to oddzielnego postu. Jeszcze chcę dodać, że bardzo mi się spodobała perspektywa Emiry. Do tej pory królowa była jedynie kochającą matką Rhy'a, ale autorka postanowiła pokazać to od zupełnie innej strony. Taki mały aspekt, a cieszy, kiedy społeczeństwo stara się wmówić, że macierzyństwo to samo szczęście i najlepsze, co się może kobiecie trafić.
Gdzieś spotkałam się ze stwierdzeniem, że „Odcienie magii” to jedna z lepszych serii fantasy ostatnich kilku lat. Nie mogę się nie zgodzić! Autorka znalazła balans między wszystkimi ważnymi aspektami tego gatunku, dba o czytelnika i jego czas, tworzy coś niezwykłego. Ten świat jest piękny, ta historia podbiła moje serce. Pomysł na magiczne wymiary i system magiczny okazał się naprawdę dobry. Fabuła i postacie zostały dopracowane w każdym calu. Naprawdę nie chcę się rozstawać z Kellem, Rhyem i Alucardem. Pocieszam się, że za jakiś czas mamy dostać kolejne książki osadzone w tym świecie. Jeżeli jesteście fanami fantastyki albo poszukujecie czegoś do zapoznania się z tym gatunkiem, ta seria jest warta przeczytania!

„I wtedy, w końcu, wdech zrobił świat.”

1

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Niebo pełne gwiazd: Gemina, Amie Kaufman, Jay Kristoff


„Dwa wszechświaty tańczą w obliczu katastrofy.”


Seria: The Illuminae Files
Tytuł: Gemina.  Illuminae_Folder_02
Autor: Amie Kaufman, Jay Kristoff
Wydawnictwo: Moondrive
Ilość stron: 631
Ocena: 10/10
Opis:Stacja skoku Heimdall – najnudniejsza stacja kosmiczna w galaktyce.
Hanna Donnelly – rozpieszczona córeczka kapitana stacji Heimdall, która swój pobyt na końcu galaktyki traktuję jako największą karę.
Niklas Malikov – niepokorny członek rodzinnej organizacji przestępczej Dom Noży z kryminalną przeszłością.
BeiTech Industries – korporacja, która prowadzi agresywną politykę zmierzającą do przejęcia kontroli na wszystkich koloniach w galaktyce zasobnych w złoża.
Lanimy – drapieżniki hodowane na kosmicznych farmach; z ich wydzielin wytwarzany jest silnie uzależniający halucynogenny narkotyk.
Mało? Do tego wszystkiego dodajmy hakerów, elitarną jednostkę Bei Techu wysłaną na stację Heimdall w celu likwidacji jej mieszkańców oraz awarię tunelu czasoprzestrzennego grożącą zagładą wszechświata.
I reaktywację AIDANA...

„Nawet jeśli przyjdzie ci umrzeć straszną śmiercią w trzewiach kosmosu, odejdziesz ze świadomością, że BeiTech Industries spotka zasłużona kara. Oczywiście przy założeniu, że ja nie umrę. Co jest prawdopodobne, ale nie pewne.”


Czasem tak mam, że moja wredna ciekawość pakuje mnie w dziwne akcje, jak to było na przykład z „Illuminae”. Najpierw miałam tylko pomamrotać, że znowu jakieś kosmiczne romansidło, a skończyło się na tym, że przez rok jęczałam, że chcę już „Geminę”. Właśnie mija te dwanaście miesięcy, a ja teraz zmieniam repertuar na „dawać trzeci tom”. (Coś w trawie piszczy, że „Obsidio” będzie trochę szybciej!) Czy będzie dużym zaskoczeniem, jeżeli powiem, że drugi tom był równie dobry, co pierwszy? Bo tak właśnie jest, chociaż „Gemina” jest również czymś zupełnie innym. W „Illuminae” mieliśmy kosmiczny pościg, szaloną sztuczną inteligencję i nieznanego wirusa. „Gemina” za to jest partyzantką na stacji kosmicznej przejętej przez wrogich złoli* , w reaktorze czają się kosmiczne pasożyty, a przy okazji gdzieś zaplątały się równoległe wszechświaty i zakrzywienia czasoprzestrzeni. Jaki z tego morał? Nigdy nie otwieraj farmy narkotyków w środku kosmosu.
Na początku miałam pewien problem z wgryzieniem się w tę część. Zmiana bohaterów, perspektywy, miejsca akcji i ogólnie wszystkiego sprawiły, że musiałam na nowo wdrażać się w tę serię. To jak włażenie na lód po dwóch miesiącach przerwy – nogi lecą do środka, a po kilku sekundach już lecisz na tyłek, trzeba na nowo się przyzwyczaić. Jednak, kiedy już wszystko wskoczyło na swoje miejsce i cała fabuła mogła naprawdę ruszyć, dałam się kompletnie wciągnąć. Chociaż tym razem postacie już miały dla mnie znaczenie. Rok temu mówiłam, że nie trzeba się nimi przejmować, ale teraz muszę zmienić zdanie. Wiecie, ja nawet trochę zatęskniłam za Kady, a jak pojawił się AIDAN to aż piszczałam z radości. Nie znaczy to, że bohaterowie „Geminy” byli jacyś nie do życia, dostaną swój własny akapit.
Forma zachwyca tak samo, jak w pierwszym tomie. Jest tu trochę więcej tekstu, nie ma kosmicznych bitew ze względu na miejsce akcji. Graficznie jestem zachwycona, forma przekazu niektórych momentów jest po prostu piękna i chyba żadne rozbudowane opisy nie wywołałyby we mnie takich emocji. Najbardziej mnie ujęły opisy z dwóch rzeczywistości naraz, rany, genialnie to zrobili. Trzeba też oddać Moondrive, że naprawdę postarali się z tym wydaniem. Jednak w Polsce niewiele książek wydaje się z taką starannością, w twardej oprawie, z porządną obwolutą, do tego z tak dobrym papierem. Już w ogóle nie mówię o tym, że tłumaczenie i oprawa graficzna w tej książce to wyjątkowo skomplikowana robota. Po otrzymaniu paczki po prostu jak najszybciej dobierałam się do książki i kartkowałam ją, żeby nacieszyć oczy. No i to nie jedyna rzecz, jaka tam się znalazła. Cały pakiet przygotowany do „Geminy” to cudo nad cuda. Gwiezdne skarpetki i kosmiczny kubek mnie ujęły, szczególnie, że od razu da się wyczuć dobre wykonanie. Pocztówki, zakładki i naklejki też są przeurocze. Spotkała mnie jeszcze ta „przygoda”, że mój pakiet okazał się trochę wybrakowany. Kolejny raz muszę posłodzić, bo prawie od razu sytuacja się wyjaśniła i prawie od razu brakujące rzeczy zostały dosłane. Kłaniam się, z tej strony wszystko zostało zrobione wręcz idealnie.
Fabularnie jest totalne zaskoczenie. Jasne, że przejęcie stacji kosmicznej przez wrogich agentów/płatnych morderców, drapieżne stwory czające się wewnątrz stacji i widmo zniszczenia statku z uchodźcami z Kerenzy wystarczą do stworzenia niezłego bałaganu. Autorzy stwierdzili, że to jednak nie koniec ich intryg. Początek jest dość mozolny, musimy przejść przez ściąganie sił BeiTechu, założenie hodowli lanim i takie duperele, żeby było z czego składać fabułę. Jednak jak już wszyscy aktorzy są na swoich miejscach, zaczyna się niezła jazda. Najbardziej zaskakujące jest to, że przez około 500 stron z 631 czytamy o mniej więcej 24 godzinach. Po tym, jak już akcja się zaczyna, nie ma miejsca na nudę. Z każdą stroną odkrywamy nowe fakty, poznajemy przeszłość bohaterów, pojawiają się zwroty akcji – po prostu nie da się oderwać. Najbardziej emocjonująca jest końcówka, oczywiście. Ostatnie sto stron to szaleńcza jazda w stronę końca świata, czułam się, jakby zaraz to mój wszechświat miał się rozpaść. Często autorzy podsuwają fałszywe tropy, mydlą nam oczy, żeby potem okazało się, że nigdy nie wpadlibyśmy na to, jak z nami pograli. Przez te gierki już nie mogę doczekać się „Obsidio”. No i tak, początek jest mozolny, ale daje czas na przyzwyczajenie się do nowej sytuacji i postaci. Gdzieś to musiało się zacząć, więc nie uważam tego za wadę.
Z postaciami zżyłam się bardziej niż w „Illuminae” i jak już wspomniałam, okazało się, że stęskniłam się za Kady. Wcześniej była ok, ale za dobrze jej wszystko wychodziło. Ezra... No cóż, on to już niech się nie odzywa. Przy Niklasie jest jeszcze bardziej przezroczysty, niż był w pierwszym tomie. Właśnie to Nika najmocniej polubiłam, chłopak miał nieźle popieprzone życie. Nastoletni gangster po odsiadce, z mroczną przeszłością... Ha! Żaden z niego bad boy. I dobrze, jakby takiego zgrywał, to chyba bym się zastrzeliła. To taki wesoły, zakręcony chłopak, o którym aż chce się więcej czytać. Okazał się wyjątkowo autentyczny i pozytywny, nie spodziewałam się tego. Z Hanną już miałam pewne problemy, jednak z niej jest taka księżniczka, której działania da się łatwo przewidzieć. Do tego jest wielką królową spuszczania manta. Eh. Na początku naprawdę już się szykowałam na ogłoszenie jej jako najgorszej postaci w tej serii, ale w trakcie jakoś się to wyrównało. Na pewno nie będzie moją faworytką, ale nie czuję, że mam za co jej się czepiać. Mogę to tylko wyjaśnić przez drastyczną zmianę warunków, w jakich się znajdowała. Nie zrobiła się rozmiękłą kulą, która tylko się użala, jak to jest strasznie. Autorzy uniknęli też robienia z niej wielkiej bohaterki i zbawicielki, która wbija na mostek i załatwia wszystkich wrogów bez mrugnięcia okiem. W tej części większą rolę odgrywają główni bohaterowie i szczerze mówiąc, mam z nimi lepsze wspomnienia niż z Kady i Ezrą. Nik i Hanna dostali więcej miejsca dla siebie i wydają się autentyczniejsi. W obu przypadkach jestem zadowolona, każde z tych podejść zapewniło tym książkom sukces.
„Gemina” i „Illuminae” w ostateczności mocno się od siebie różnią, łączy je historia i forma, w jakiej zostały napisane. Obie są dobre i z chęcią się je czyta. Przysięgam, że jeśli tylko nic nie będzie wam przeszkadzać, na każdą z nich wystarczy weekend. Ja „Geminę” przeczytałam w jakieś trzy dni i to z poważnymi zakłóceniami w moim otoczeniu, a nie czytam jakoś ekspresowo. Ta książka, to świetna kontynuacja, nie trafiła jej „klątwa drugiego tomu”, spełniła wszystkie moje oczekiwania, a nawet dała więcej. Chciałabym już mieć „Obsidio”, ta historia jest zbyt wciągająca, żeby znowu ileś miesięcy czekać na kontynuację.

„Ułamek sekundy. Wieczność. W głąb. Przez próg. Szeroki na mikron. W niezmierzoną dal. To tylko dwie z nieskończenie wielu możliwości.”

*Złole - specjalnie dla mojej super korektorki, to takie małe nawiązanie do Deadpoola. Jednak jestem popkulturowym zwierzem i do słownika włażą mi takie dziwne teksty. ♥
12