Ariana | Blogger | X X X X

środa, 27 lutego 2019

Wszyscy krzyczeli "potwór": Muza Koszmarów, Laini Taylor


„Błękitne jak szafiry i lodowe góry, piękne jak gwiazdy.”


Seria: Strange The Dreamer
Tytuł: Muza koszmarów
Autor: Laini Taylor
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 512
Ocena: 9/10
Opis: Lazlo i Sarai nie są już dłużej tym, czym byli. Sarai, Muza Koszmarów, dopiero odkrywa pełnię swoich możliwości, tymczasem Lazlo musi dokonać wyboru niemożliwego: ocalić życie ukochanej czy wszystkich mieszkańców Szlochu? Otwarcie zapomnianych drzwi do nowych światów zamiast odpowiedzi przynosi wiele pytań – czy bohaterowie zawsze muszą zabijać potwory, czy mogą je… ocalić?

„Umysł jest dobry, jeśli chodzi o chowanie pewnych kwestii, ale nie potrafi ich wykasować.”


Małe ostrzeżenie na początek: nie czytajcie tej recenzji, jeżeli nie chcecie zaspoilerować sobie „Marzyciela”.
Dobrze, moi drodzy, mam nadzieję, że nie ma tu już żadnych przeciwników spoilerów i możemy zaczynać zabawę. „Muza koszmarów” jest jak niezaplanowane wyjście na pizzę, kiedy miało się zacząć oszczędzać. Zupełnie nie spodziewałam się przeczytać jej w najbliższej przyszłości, ale dostałam propozycję zrecenzowania jej i chociaż właśnie zjadają mnie terminy, to kosmicznie się cieszę, że nie odmówiłam. Jak się okazuje, drugi tom nie zawsze wypada słabiej.
Niedawno wrzucałam wpis o „Marzycielu”, który da się streścić jak „całkiem ładnie, ale pośladków nie urywa”. Marudziłam, że początek jest upierdliwy, bo autorka wrzuca czytelnika do jakiegoś przypadkowego świata i nie traci czasu na przedstawienie go. I tak sobie dyndasz w jakichś przypadkowych lokacjach, których nawet nie potrafisz umiejscowić względem tych wymienionych wcześniej. A potem bohaterowie docierają do Szlochu i w tym momencie ten problem znika, i jest ok… No ale ja nadal nie czułam tego, czym to się ludzie tak zachwycali. Bo „Marzyciel” miał być najbardziej magiczną książką pod słońcem i w ogóle odkryciem w fantastyce młodzieżowej. Według mnie – nie, to jedna z tych ładnych książek, które (poza początkiem) dobrze się czyta, ale nie jest jedną z tych, za którymi zatęsknię. Dlatego dobrze się stało, że „Muzę koszmarów” miałam okazję przeczytać zanim cała blożkosfera wybuchnie kolejnymi zachwytami. Poza tym podeszłam do niej już z pewnym dystansem, żeby po prostu poznać kontynuację historii z „Marzyciela”.
Muza koszmarów” zaczyna się dokładnie tam, gdzie zakończył się pierwszy tom. Sarai nie żyje, ale Minya’a zdążyła przywołać jej ducha i ma nad nią całkowitą władzę. Nasz mały niebieski diabeł chce wykorzystać tę sytuację, żeby zmusić Lazla, by zabrał ją do Szlochu, gdzie mogłaby zemścić się za Rzeź. Lazlo natomiast okazał się jednym z boskich pomiotów, posiada władzę nad mesartjum. Jednak przed tym, jak cytadela zawisła nad Szlochem, wydarzyła się też inna historia, która do tej pory nie znalazła swojego zakończenia.
Ta część bardzo mnie zaskoczyła pod względem fabularnym. „Marzyciel” opowiadał głównie o tym, jak Lazlo i Sarai się poznawali, przy okazji przedstawiając historię Szlochu i cytadeli. Ogólnie rzecz ujmując, bez fajerwerków. „Muza koszmarów” w większości to nadrabia. Widać, że w tym tomie, autorka miała już jakiś konkretny zarys wydarzeń i nie bawiła się w opowiadanie najróżniejszych, przypadkowych wydarzeń. Wreszcie dowiadujemy się, skąd w ogóle wzięli się Mesarthimowie, czemu i jak się zjawili, kim są i tak dalej. Chociaż przez pierwszą połowę książki ta historia jest na dalszym planie, naprawdę mnie wciągnęła. Zrobiło się z tego międzywymiarowe zamieszanie z zemstą jako motywem przewodnim i handlem ludźmi gdzieś w tle. W ogóle poczułam w tym trochę ducha Gwiezdnych Wojen, chociaż zamiast kosmicznych podróży, przemieszczamy się tu między światami. No ale tak delikatnie poczułam ten klimat. Jeśli zaś chodzi o boskie pomioty, to dzięki przeniesieniu Lazlo do cytadeli, narracja stała się to trochę płynniejsza. Jednak lepiej się czułam, kiedy co chwila nie skakało się między opowieściami dwóch postaci. Muszę też przyznać, że bardzo spodobało mi się to, w jaki sposób Taylor poprowadziła Miny’ę i wątek z pozostałymi boskimi dziećmi. Nagle okazało się, że to, co było w „Marzycielu”, to tylko małe skrawki tego, co wydarzyło się podczas Rzezi. Do tego co jakiś czas pojawiały się wstawki z Thyonem i Calixte ratującymi książki z biblioteki. To były tylko takie małe smaczki, ale po prostu kocham sam fakt, że się pojawili i autorka nie zostawiła ich samym sobie. Jakby tego było mało, Taylor co najmniej kilka razy nawiązała do „Córki dymu i kości”, za co ją uwielbiam i mam teraz wielką ochotę wrócić do tej serii! Żeby jednak nie było tak cukierkowo: romans Lazla i Sarai mnie po prostu męczył. To były najbardziej przegadane fragmenty książki, autorka rozpisywała się w nich o jakichś głupotach i objętościowo było to o wiele zbyt długie. Do tego pojawiało się czasami w takich chwilach, że miałam ochotę rzucić książką, bo już się niecierpliwiłam, co się dalej wydarzy w jakimś wątku, a tu nagle przerywnik, żeby nasze gołąbeczki mogły pogruchać. Lubię ich, ale co za dużo, to niezdrowo.
Muszę oddać Taylor, że psychologicznie wypadła świetnie. Potrafiła dobrze oddać charakter każdej postaci i wykorzystać je podczas pisania. Miny’a za przykład, bo okazała się ona jednym z największych zaskoczeń w „Muzie koszmarów”. W „Marzycielu” działała mi na nerwy, nic do niej nie docierało, tylko zemsta, zemsta i zemsta. Na początku tego tomu było podobnie i już zaczynałam podejrzewać, że ona po prostu taka jest; każda książka potrzebuje czarnej owcy. Jednak, gdy potem Taylor zaczęła wyciągać wątki związane z Rzezią i przywoływaniem duchów, zaczęłam tak totalnie rozumieć, co się z Miny’ą wydarzyło, że taka była. Po prostu kocham sposób, w jaki napisana jest ta postać. Z resztą tak samo uwielbiam przemianę Thyona – no po prostu nie dało się go nie pokochać, szczególnie kiedy sam się łapał na tym, że coś się zmieniło i reagował, jakby nie miał pojęcia, jak się funkcjonuje między ludźmi. To jest typ postaci, który kocham najbardziej – nieogarnięty klusek, który ma się za gorszego, niż jest naprawdę. Pod względem psychologicznym, bardzo dobra była też historia Kory i Novy. Tutaj akurat był niezły dramat i do samego końca nie miałam pojęcia, jak Taylor chciała to rozwiązać. Jednak sam sposób, w jaki opisywała obie dziewczyny i ich dalsze losy sprawiał, że dokładnie wiedziałam, jak się czuły, nie trzeba było tego pisać wprost! To jak w filmach – o wiele lepiej jest, kiedy samemu się widzi, co się dzieje z postacią, niż jak zaczynają opowiadać coś w stylu „ooo, jak jest mi przykro, że mój kot zażądał rozwodu”. Chociaż przyznam też, że pod koniec Nova przeokropnie działała mi na nerwy. Była już tak zafiksowana na punkcie Kory, że nie dało się do niej dotrzeć i to, co robiła, tak bardzo uderzało moje poczucie sprawiedliwości, że chciałam tam wejść i sama ustawić ją do pionu.
Dalej brakuje szerszego opisania świata, ale w tym momencie wszystko dzieje się w Szlochu albo w jakimś innym wymiarze, więc w „Muzie koszmarów” nie sprawia to problemów. Autorka za to wzięła się za przedstawienie, jak funkcjonują podróże między światami, wplotła do tego serafiny i tu przyznaję, że wypadło to dobrze. Gdyby w „Marzycielu” postąpiła podobnie z przedstawieniem choćby samej Zosmy, mogłoby to być naprawdę interesujące miejsce i podejrzewam nawet, że chociaż trochę bym się zakochała. No ale były serafiny i nawiązania do „Córki dymu i kości”, więc na mojej gębie pojawił się nostalgiczny uśmiech i nawet nie mam ochoty się tego czepiać.
Przyznaję, że „Muza koszmarów” nadal nie jest książką, do której będę często wracać myślami, ale nie jest fizycznie możliwe zakochać się w każdej przeczytanej książce. Jednak była ona pewnym zaskoczeniem po „Marzycielu”, którego czytałam od tak, bo po prostu był przyjemną historią. Tym razem naprawdę wciągnęłam się w fabułę. „Muza koszmarów” wyciągnęła ze mnie pewne emocje i mogę wyraźnie stwierdzić, co mnie złapało za serce, a co wręcz przeciwnie. Z pierwszym tomem miałam raczej tak, że „no wszystko fajnie, ale co z tego?”. Także, jeżeli „Marzyciel” was nie zachwycił, ale też nie zraził, „Muza koszmarów” powinna przypaść wam do gustu. A tych zachwyconych raczej nie muszę przekonywać, bo drugi tom jest lepszy niż pierwszy!

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu SQN
0

sobota, 23 lutego 2019

Czy książę znów strzelił focha: Adeptka, Rachel E. Carter


„Zasługuję na jedną dobrą rzecz. Na jedną dobrą rzecz za to, że zawsze robiłem, co mi kazano, że byłem tym, kim chcieli.”


Seria: Czarny Mag
Tytuł: Adeptka
Autor: Rachel E. Carter
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 441
Ocena: 6/10
Opis: Ryiah przetrwała próbny rok w Akademii Magii, ale dopiero teraz zaczyna się dla niej prawdziwa nauka.
Dziewczyna dostała się do wymarzonej frakcji bojowej, ale musi stawić czoła nauczycielowi, którego nie znosi, i wrogo nastawionej Priscilli. Sytuacji nie ułatwia też relacja z Darrenem, oscylująca między wrogością a sympatią, może nawet fascynacją…
Kiedy jeden z uczniów zostaje zabity w nieprzyjacielskim ataku, nauka schodzi jednak na dalszy plan. W powietrzu wisi wojna, być może Ryiah będzie musiała wykorzystać swoje umiejętności szybciej, niż sądziła.

Na początku odsyłam do recenzji pierwszego tomu „Czarnego Maga”. Uważam, że bez sensu będzie powtarzać rzeczy, które już napisałam i czytanie o kontynuacji to proszenie się o spoilery. Wiecie, mi one nie przeszkadzają, ale zaraz ktoś będzie chciał do mnie strzelać.
Pierwszy rok” zapamiętałam jako taką lekką historię, którą czyta się szybko, ale przy tym nie ma się wrażenia, że robi z mózgu papkę. Nie powiem, że była to ambitna pozycja, ale nie jest przy tym nieskończenie głupia i nielogiczna. Autorka pisze w bardzo prosty i schematyczny sposób, bez poplątanej fabuły i nagłych zwrotów akcji. Zarówno pierwsza, jak i druga część są bardzo przewidywalne, jednak okazuje się, że nie zawsze jest to coś złego. Carter pisze w stylu podobnym do fanficków, tych dobrych, na których rozdziały niecierpliwie się czeka i czyta się je dla czystego relaksu. Dlatego chętnie zgłosiłam się po „Adeptkę” – czasem potrzeba mi takiej książki, ale znalezienie czegoś w tym stylu, co nie będzie irytujące, głupie i nielogiczne, graniczy z cudem.
Po pierwszym roku w akademii magii Ryiah, jako jedna z niewielu, dostała się na praktyki we frakcji boju. Przez kolejne cztery lata ma uczyć się magii bitewnej pod okiem nauczyciela, który jej nienawidzi.
Szczerze mówiąc, bardzo się zdziwiłam, kiedy odkryłam, że autorka postanowiła upchnąć w „Adeptce” wszystkie cztery lata nauki. To sprawia, że tak naprawdę na każdy rok przypada po kilka wydarzeń i jakieś zmiany w relacji z postaciami. Nie ma tu za dużo fabuły, nawet jednowątkowej, jedynie przemy naprzód, aż do zakończenia nauki przez bohaterów. Naprawdę trzyma się to w całości tylko przez relację z Darrenem i większość wydarzeń związanych z treningami magów ma doprowadzić do jakichś zmian w tej materii. Jest w tym pewien schemat, za każdym razem autorka opisuje: pozorowaną bitwę, bal na przesilenie zimowe i ceremonię przyznania szat uczniom piątego roku. Pomiędzy tymi wydarzeniami pojawiają się jakieś wątki z buntownikami i dodatkowymi misjami. Na chwilę wywiązuje się też trójkąt między Rhy, Darrenem i jednym ze starszych uczniów. Mimo tego wszystkiego, „Adeptkę” czytało mi się bardzo dobrze. Chociaż autorka skleiła to wszystko na bazie romansu, nie było to nachalne ani zbyt wyeksponowane. Mimo że między kolejnymi wydarzeniami były wielkie przeskoki czasowe, Carter najpierw skupiała się na opisaniu akcji, a wszystkie dramy między Rhy, a chłopakami wynikały właśnie z ich zadań lub kwestii, które wyjaśniły się dopiero na końcu. Dlatego ten romans trwa praktycznie cały czas, ale nie jest wywalony na pierwszy plan. Zakończenie nie zaskoczyło, były tylko dwie opcje i nie spodziewałam się jakichś większych zawirowań. Mimo tej przewidywalności, rozwiązaniaz jakich skorzystała autorka były dość interesujące, a przy tym zdecydowała się na jedno z nich, kiedy już byłam pewna tego drugiego.
W tym tomie autorka opisuje trochę więcej Jeraru oraz sąsiadujących z nim państw, a przy tym delikatnie zaczepia o politykę. Przyznaję się, że sprawdziłam, o czym mają być kolejne tomy i w „Adeptce” szukałam wskazówek odnośnie tego, co ma się wydarzyć, ale na razie mogę tylko oczekiwać, że wątek z buntownikami zostanie bardziej rozbudowany. Zastanawia mnie też, jak będzie wyglądało kandydowanie o tytuł Czarnego Maga. Nie wiem, czy mam tu coś jeszcze do powiedzenia. „Adeptka” składa się głównie z tego, co opisałam powyżej, a reszta byłaby spoilerami. Mogę jeszcze dodać, że Darren w tej części kojarzył mi się z Gideonem z „Trylogii Czasu”, co chwila zmieniał zdanie, miał jakieś dziwne humorki i w ogóle nigdy nie byłam pewna, czego on właściwie chce. No ale mimo tej prostoty, naprawdę mogę polecić zarówno „Pierwszy rok”, jak i „Adeptkę”, jeżeli od czasu do czasu potrzebujecie lżejszej lektury.

1

środa, 20 lutego 2019

Cuda na śniadanie: Marzyciel, Laini Taylor


Dzisiaj bogów już nie było, jedynie dzieci chodzące w bieliźnie martwych rodziców, a z kielichów żłopano tu tylko deszczówkę.”


Seria: Strange The Dreamer
Tytuł: Marzyciel
Autor: Laini Taylor
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 511
Ocena: 8/10
Opis: To marzenie wybiera marzyciela, a nie odwrotnie.
Lazlo Strange od zawsze marzył, aby poznać tajemnice zaginionego miasta Szloch. Jako sierota, a potem skromny bibliotekarz, nawet nie przypuszczał, że ma szansę na odbycie kosztownej wyprawy przez pustynię Elmuthaleth do miejsca, gdzie mieszkają mityczni wojownicy. Dopóki sami nie przekroczyli bramy Wielkiej Biblioteki i nie zaproponowali wyprawy… komuś innemu. Tu liczy się czas i każda podjęta decyzja. Przed Strange’em pojawią się wybory, których nie sposób dokonać, żal, którego nie da się wyleczyć, oraz magia tak prawdziwa, jakby istniała naprawdę.

„Bo czymże innym jest człowiek, jak nie kompletem złożonym z wycinków pamięci i skrawków doświadczeń, zestawem określonych komponentów, które można nieograniczenie układać w rozmaite wzory.”


Muszę przyznać, że byłam dość sceptycznie nastawiona do „Marzyciela”. Po tym, jak cały bookstagram rzucił się na tę książkę i zaczął się na nią gigantyczny hype, gdy chyba miesiącami trwał tak nieustany  zachwyt, stwierdziłam, że… E, no to ja pewnie srogo się zawiodę. No kurde, w większości przypadków tak jest, że jak coś jest tak wychwalane, zanim zdążę to przeczytać, to stwierdzam, że było to najwyżej przeciętne. W sumie dlatego też nie zaglądam zbyt często na te duże konta na Insta – mam po prostu wrażenie, że będą wychwalać wszystko, co popularne. No ale dobra, „Marzycielowi” musiałam dać szansę. Chciałam go przeczytać zanim w ogóle pojawiły się głosy o polskim wydaniu. Autorkę już znam z „Córki dymu i kości” (w sumie mogłabym kiedyś dokończyć tę serię) i pamiętam, że gimnazjalnej mnie bardzo się spodobała ta seria. Nie warto ufać czternastoletniej Lucy, uwielbiałam „Zmierzch”, One Direction muzycznym objawieniem i uważałam crossover Pottera z „Wojnami Klonów” za pomysł wręcz genialny. Dlatego też do „Marzyciela” podeszłam z dystansem, ale nie potrafiłam mu odmówić. Niech przemówi za mnie to, że jak już byłam zbyt zmęczona, żeby czytać, próbowałam znaleźć spoilery (i po raz pierwszy nie udało się).
Przyznaję, że naszedł mnie bardzo szalony pomysł, żeby przeczytać „Marzyciela” w ciągu maksymalnie czterech dni. Zobaczyłam ilość stron, jak bardzo zadrukowane są i stwierdziłam, że chyba na łeb upadłam. Potem spojrzałam w sesyjny kalendarz, porównałam z terminami warsztatów łyżwiarskich i dodałam, że przed tym wykluczeniem mnie z życia, chciałabym jeszcze przeczytać „Książęcy Gambit”. W dodatku w weekend miałam mały dramat i prawie nic nie przeczytałam. I stał się cud, bo przeżarłam się przez „Marzyciela” w ciągu jakichś trzech dni. Tak w pewnym momencie odkryłam, ile już za mną i stwierdziłam, że chyba działa jakaś magia. Tę książkę czyta się tak dobrze, że po postu nie zauważa się upływu czasu!
Tytułowy marzyciel, Lazlo Strange to sierota, bez przeszłości i własnego nazwiska. W dzieciństwie usłyszał od mnicha historię pewnego miasta, o którym już dawno zapomniano. Od tego czasu jego marzeniem stało się właśnie Niewidoczne Miasto zwane też Szlochem. Poszczęściło mu się na tle, że został bibliotekarzem, a nie mnichem. Przez całe swoje życie poszukiwał dowodów na istnienie Szlochu, aż pewnego dnia marzenie się spełniło. Jednak nie tak, jak Lazlo by chciał. Nad Niewidocznym Miastem wisi pewien problem, a sami jego mieszkańcy nadal pamiętają koszmar, jaki dotknął zarówno ich, jak i starsze pokolenia.
Na początku muszę pomarudzić, bo ehhhhh… Potwornie ciężko odnaleźć się w tym świecie. Nie ma żadnej mapki, żadnego objaśnienia co gdzie się znajduje, żadnego zarysu jak ten świat wygląda i jak się ukształtował. Na początku dosłownie wisi się w próżni, w której znajdują się po prostu miejsca akcji. Autorka niewiele tłumaczy i może nie utrudnia to czytana, ale to takie nieprzyjemne uczucie zagubienia. Trochę jakby wyszło się na wykład z wyższej matematyki, będąc studentem filologii angielskiej. No nic nie wiesz i czujesz się kompletnie nie na miejscu. Później też nie odkrywa się nic nowego, jedyne naprawdę dobrze znane mi miejsca z „Marzyciela” to Szloch i Cytadela. Ja akurat nie miałam problemu z wkręceniem się, chociaż irytował mnie ten stan rzeczy, ale komuś innemu może to sprawiać problem. Poza tym, autorka wykreowała naprawdę magiczne miasto, które po prostu przyciąga swoim klimatem, Cytadela też wydaje się czymś wyciągniętym ze snu. Chociaż tak naprawdę cała książka ma po prostu klimat, który świetnie odpowiada tytułowi książki. Czułam się trochę tak, jakbym czytała jakąś baśń, chociaż język był już niebaśniowy. Właśnie to sprawia, że tak łatwo czyta się „Marzyciela”, jest trochę jak sen. Dzięki temu tekst jest bardzo lekki, chociaż sama historia już taka nie jest. Pełno tu sprzecznych emocji i dramatów. Autorka przedstawia dwie strony problemu i obie naprawdę dobrze rozumiem, przez co miałam ciągle poczucie, że wszystkim współczuję  no ale hola hola, ci zrobili to, a tamci tamto. Po cichu liczyłam na jakieś magiczne zrozumienie, podanie sobie rąk i temu podobne sprawy, ale miałam świadomość, że jest to niemożliwe.
Fabularnie jest dość… Dziwnie? To znaczy „Marzyciel” ma bardziej odkryć przed czytelnikiem, co jest czym i jak działa, a nie zapewniać wielkie zwroty akcji. Niektórzy coś tam sobie knują, inni mają swoje dramaty, Lazlo i Sarai muszą się poznać i tak to się kręci. Mogłabym powiedzieć, że głównym wątkiem jest przesunięcie Cytadeli znad miasta, co też odnosi się do zamieszkujących ją boskich pomiotów. Jednak ten wątek też robi za tło, na którym mamy prześledzić, co spotkało Szloch i jego mieszkańców, odkryć jakie znaczenie dla tej historii ma Lazlo, poznać problemy Sarai… Tak więc w sumie ciężko mi jakoś ocenić sam rys fabularny, bo na nim  poznajemy tylko historie, ale przez to „Marzyciel” jest naprawdę dobry! Akcja pewnie zacznie się dopiero w „Muzie koszmarów”, chociaż mam też przeczucie, że może to być kolejna książka napisana w ten sposób i po prostu jakoś to się splecie w odpowiednie zakończenie. Tak czy tak, będzie interesująco.
Postacie są tutaj siłą napędową. Lazlo jest dość wyjątkowym bohaterem, bo nie robi nic specjalnego, tak naprawdę przez większość czasu jego wyczynem było głównie wyjście przed szereg w odpowiednim momencie. Poza tym „marzyciel” mówi o nim dosłownie wszystko, on po prostu żyje swoimi snami, a to usposobienie sprawia, że tak wiele osób go uwielbia. Też poczułam jego urok, chociaż nie dołączę do fanek. Był po prostu sympatycznym towarzyszem podczas czytania. Sarai oceniam na tym samym poziomie. Chyba trochę bardziej przeżywałam jej historię, bo spotkało ją więcej niesprawiedliwości, a ja lubię czasem potupać girą, że coś tam jest tak bardzo nie fair. Oboje okazali się być jak tacy dobrzy znajomi, z którymi czasem wychodzi się na piwo (jeżeli nie jesteście +18 wstawcie tam sobie „soczek” ♥). Miło się z nimi spędza czas, poznaje różne historie, ale nie są to osoby, bez których ciężko jest egzystować. Do Sarai też poczułam trochę więcej sympatii przez to, jak potrafiła się postawić Minyi. A ta mała to mnie tak przeokropnie irytowała, że o panie Zeusie… To znaczy, autorka ją tak przedstawiła, chociaż było też kilka fragmentów usprawiedliwiających ten jej despotycznych, nienawistny charakterek. No ale nadal, Minya to postać stworzona po to, żeby wszystko inne poszło w diabły i się zepsuło. Z pozostałych postaci, moją uwagę zwrócił Eril-Fane. Na początku był po prostu tym legendarnym kolesiem, który uratował wszystkich, więc po prostu posłuchajmy, jaki jest super, a przy okazji nie jest dupkiem. Jednak odkąd akcja przeniosła się do Szlochu, ta postać zaczęła się komplikować, a jego przeszłość zaczęła mnie przeokropnie interesować. Tutaj autorka wykazała się umiejętnością pisania złożonych postaci i przedstawiania tego w tekście bez psucia logiki. No był jeszcze Złoty Chrześniak, chociaż jego traktowałam bardziej jako taką ciekawostkę. Na początku trochę namieszał, a potem pojawiał się bardziej w roli jakiegoś dodatku czy kopnięcia Lazla do zrobienia czegoś. No i był dupkiem, więc momentami działał mi na nerwy, chociaż wywołuje na mojej gębie delikatny uśmiech. To chyba sentyment do alchemii się u mnie uaktywnia.
Laini Taylor wykreowała w „Marzycielu” naprawdę magiczną historię z cudami, łamiącymi serce historiami i o wyjątkowym klimacie, jak wyciągniętym ze snu. Tylko że mam podobny problem, jak z „Szóstką Wron”. Wiem, że było to naprawdę dobre, ale nie trafia to w ten dzwoneczek, który uruchomi mój wewnętrzny zachwyt. Nie potrafię określić, czego tu brakuje, a może po prostu ten atakujący ze wszystkich stron zachwyt uodpornił mnie i nie pozwala mi samej się zachwycić. Może powinnam się usunąć z Instagrama (nie, traciłabym za dużo okazji do robienia z siebie debila). Nie wiem, ale nie każda książka musi być genialna, zachwycająca i tak dalej. „Marzyciel” nie jest przeciętny. Usadowił się na takim miejscu na skali, że mogę go z czystym sercem polecić fanom fantastyki, którzy lubią trochę bardziej marzycielski klimat, ale nie powiem, że koniecznie musicie przeczytać tę książkę. Na pewno uśmiechnę się, jak zobaczę ją na jakimś zdjęciu i po tym zakończeniu chcę przeczytać „Muzę koszmarów” (chociaż przyznaję, nawet nie zachciało mi się płakać), jednak też nie będę do tego wracać i co chwila czegoś rozpamiętywać. Rozpamiętuję głównie książki najgorsze (bo jestem upierdliwa) i te najlepsze (bo dramy, postacie, cudowne światy, „a co by było gdyby?”, bla, bla, bla…).

Mała uwaga: Recenzje będą pojawiać się niechronologicznie. Jestem leniwą kluchą, miałam sesję, warsztaty łyżwiarskie, zaliczyłam szpital i muszę teraz nadrabiać książki, które dostałam do recenzji. Spoiler: „Marzyciel” idzie na pierwszy front, bo aktualnie nadrabiam „Muzę koszmarów”. A w ogóle, jeżeli planowaliście kupić drugi tom, to wydawnictwo SQN ma w ofercie przecudowny box: http://idz.do/zamow-muze61  jest też droższa opcja z „Marzycielem”, więc możecie zaszaleć. Smacznego!

0