„Błękitne jak szafiry i lodowe góry, piękne jak gwiazdy.”
Seria: Strange The Dreamer
Tytuł: Muza koszmarów
Autor: Laini Taylor
Wydawnictwo: SQN
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 512
Ocena: 9/10
Opis: Lazlo i Sarai nie są już dłużej tym, czym byli. Sarai, Muza Koszmarów, dopiero odkrywa pełnię swoich możliwości, tymczasem Lazlo musi dokonać wyboru niemożliwego: ocalić życie ukochanej czy wszystkich mieszkańców Szlochu? Otwarcie zapomnianych drzwi do nowych światów zamiast odpowiedzi przynosi wiele pytań – czy bohaterowie zawsze muszą zabijać potwory, czy mogą je… ocalić?
„Umysł jest dobry, jeśli chodzi o chowanie pewnych kwestii, ale nie potrafi ich wykasować.”
Małe ostrzeżenie na początek:
nie czytajcie tej recenzji, jeżeli nie chcecie zaspoilerować sobie
„Marzyciela”.
Dobrze, moi drodzy, mam nadzieję,
że nie ma tu już żadnych przeciwników spoilerów i możemy
zaczynać zabawę. „Muza koszmarów” jest jak niezaplanowane
wyjście na pizzę, kiedy miało się zacząć oszczędzać. Zupełnie
nie spodziewałam się przeczytać jej w najbliższej przyszłości,
ale dostałam propozycję zrecenzowania jej i chociaż właśnie
zjadają mnie terminy, to kosmicznie się cieszę, że nie odmówiłam.
Jak się okazuje, drugi tom nie zawsze wypada słabiej.
Niedawno wrzucałam wpis o
„Marzycielu”, który da się streścić jak „całkiem ładnie,
ale pośladków nie urywa”. Marudziłam, że początek jest
upierdliwy, bo autorka wrzuca czytelnika do jakiegoś przypadkowego
świata i nie traci czasu na przedstawienie go. I tak sobie dyndasz w
jakichś przypadkowych lokacjach, których nawet nie potrafisz
umiejscowić względem tych wymienionych wcześniej. A potem
bohaterowie docierają do Szlochu i w tym momencie ten problem znika, i jest ok… No ale ja nadal nie czułam tego, czym to się ludzie
tak zachwycali. Bo „Marzyciel” miał być najbardziej magiczną
książką pod słońcem i w ogóle odkryciem w fantastyce
młodzieżowej. Według mnie – nie, to jedna z tych ładnych
książek, które (poza początkiem) dobrze się czyta, ale nie jest
jedną z tych, za którymi zatęsknię. Dlatego dobrze się stało,
że „Muzę koszmarów” miałam okazję przeczytać zanim cała
blożkosfera wybuchnie kolejnymi zachwytami. Poza tym podeszłam do
niej już z pewnym dystansem, żeby po prostu poznać kontynuację
historii z „Marzyciela”.
„Muza koszmarów” zaczyna się
dokładnie tam, gdzie zakończył się pierwszy tom. Sarai nie żyje,
ale Minya’a zdążyła przywołać jej ducha i ma nad nią
całkowitą władzę. Nasz mały niebieski diabeł chce wykorzystać
tę sytuację, żeby zmusić Lazla, by zabrał ją do Szlochu, gdzie
mogłaby zemścić się za Rzeź. Lazlo natomiast okazał się jednym
z boskich pomiotów, posiada władzę nad mesartjum. Jednak przed
tym, jak cytadela zawisła nad Szlochem, wydarzyła się też inna
historia, która do tej pory nie znalazła swojego zakończenia.
Ta część bardzo mnie
zaskoczyła pod względem fabularnym. „Marzyciel” opowiadał
głównie o tym, jak Lazlo i Sarai się poznawali, przy okazji
przedstawiając historię Szlochu i cytadeli. Ogólnie rzecz ujmując,
bez fajerwerków. „Muza koszmarów” w większości to nadrabia.
Widać, że w tym tomie, autorka miała już jakiś konkretny zarys
wydarzeń i nie bawiła się w opowiadanie najróżniejszych,
przypadkowych wydarzeń. Wreszcie dowiadujemy się, skąd w ogóle
wzięli się Mesarthimowie, czemu i jak się zjawili, kim są i tak
dalej. Chociaż przez pierwszą połowę książki ta historia jest na
dalszym planie, naprawdę mnie wciągnęła. Zrobiło się z tego
międzywymiarowe zamieszanie z zemstą jako motywem przewodnim i
handlem ludźmi gdzieś w tle. W ogóle poczułam w tym trochę ducha
Gwiezdnych Wojen, chociaż zamiast kosmicznych podróży, przemieszczamy się tu między światami. No ale tak delikatnie poczułam
ten klimat. Jeśli zaś chodzi o boskie pomioty, to dzięki
przeniesieniu Lazlo do cytadeli, narracja stała się to trochę płynniejsza.
Jednak lepiej się czułam, kiedy co chwila nie skakało się między
opowieściami dwóch postaci. Muszę też przyznać, że bardzo
spodobało mi się to, w jaki sposób Taylor poprowadziła Miny’ę
i wątek z pozostałymi boskimi dziećmi. Nagle okazało się, że
to, co było w „Marzycielu”, to tylko małe skrawki tego, co
wydarzyło się podczas Rzezi. Do tego co jakiś czas pojawiały się
wstawki z Thyonem i Calixte ratującymi książki z biblioteki. To
były tylko takie małe smaczki, ale po prostu kocham sam fakt, że
się pojawili i autorka nie zostawiła ich samym sobie. Jakby tego
było mało, Taylor co najmniej kilka razy nawiązała do „Córki
dymu i kości”, za co ją uwielbiam i mam teraz wielką ochotę
wrócić do tej serii! Żeby jednak nie było tak cukierkowo: romans
Lazla i Sarai mnie po prostu męczył. To były najbardziej
przegadane fragmenty książki, autorka rozpisywała się w nich o
jakichś głupotach i objętościowo było to o wiele zbyt długie.
Do tego pojawiało się czasami w takich chwilach, że miałam ochotę
rzucić książką, bo już się niecierpliwiłam, co się dalej
wydarzy w jakimś wątku, a tu nagle przerywnik, żeby nasze
gołąbeczki mogły pogruchać. Lubię ich, ale co za dużo, to
niezdrowo.
Muszę oddać Taylor, że
psychologicznie wypadła świetnie. Potrafiła dobrze oddać
charakter każdej postaci i wykorzystać je podczas pisania. Miny’a
za przykład, bo okazała się ona jednym z największych zaskoczeń
w „Muzie koszmarów”. W „Marzycielu” działała mi na nerwy, nic
do niej nie docierało, tylko zemsta, zemsta i zemsta. Na początku
tego tomu było podobnie i już zaczynałam podejrzewać, że ona po
prostu taka jest; każda książka potrzebuje czarnej owcy. Jednak, gdy potem Taylor zaczęła wyciągać wątki związane z Rzezią i
przywoływaniem duchów, zaczęłam tak totalnie rozumieć, co się z
Miny’ą wydarzyło, że taka była. Po prostu kocham sposób, w
jaki napisana jest ta postać. Z resztą tak samo uwielbiam przemianę
Thyona – no po prostu nie dało się go nie pokochać, szczególnie
kiedy sam się łapał na tym, że coś się zmieniło i reagował, jakby nie miał pojęcia, jak się funkcjonuje między ludźmi. To
jest typ postaci, który kocham najbardziej – nieogarnięty klusek,
który ma się za gorszego, niż jest naprawdę. Pod względem
psychologicznym, bardzo dobra była też historia Kory i Novy. Tutaj
akurat był niezły dramat i do samego końca nie miałam pojęcia,
jak Taylor chciała to rozwiązać. Jednak sam sposób, w jaki
opisywała obie dziewczyny i ich dalsze losy sprawiał, że dokładnie
wiedziałam, jak się czuły, nie trzeba było tego pisać wprost! To
jak w filmach – o wiele lepiej jest, kiedy samemu się widzi, co
się dzieje z postacią, niż jak zaczynają opowiadać coś w stylu
„ooo, jak jest mi przykro, że mój kot zażądał rozwodu”.
Chociaż przyznam też, że pod koniec Nova przeokropnie działała
mi na nerwy. Była już tak zafiksowana na punkcie Kory, że nie dało
się do niej dotrzeć i to, co robiła, tak bardzo uderzało moje
poczucie sprawiedliwości, że chciałam tam wejść i sama ustawić
ją do pionu.
Dalej brakuje szerszego opisania
świata, ale w tym momencie wszystko dzieje się w Szlochu albo w
jakimś innym wymiarze, więc w „Muzie koszmarów” nie sprawia to
problemów. Autorka za to wzięła się za przedstawienie, jak
funkcjonują podróże między światami, wplotła do tego serafiny i
tu przyznaję, że wypadło to dobrze. Gdyby w „Marzycielu”
postąpiła podobnie z przedstawieniem choćby samej Zosmy, mogłoby
to być naprawdę interesujące miejsce i podejrzewam nawet, że
chociaż trochę bym się zakochała. No ale były serafiny i
nawiązania do „Córki dymu i kości”, więc na mojej gębie
pojawił się nostalgiczny uśmiech i nawet nie mam ochoty się tego
czepiać.
Przyznaję, że „Muza
koszmarów” nadal nie jest książką, do której będę często
wracać myślami, ale nie jest fizycznie możliwe zakochać się w
każdej przeczytanej książce. Jednak była ona pewnym zaskoczeniem
po „Marzycielu”, którego czytałam od tak, bo po prostu był
przyjemną historią. Tym razem naprawdę wciągnęłam się w
fabułę. „Muza koszmarów” wyciągnęła ze mnie pewne emocje i
mogę wyraźnie stwierdzić, co mnie złapało za serce, a co wręcz
przeciwnie. Z pierwszym tomem miałam raczej tak, że „no wszystko
fajnie, ale co z tego?”. Także, jeżeli „Marzyciel” was nie
zachwycił, ale też nie zraził, „Muza koszmarów” powinna
przypaść wam do gustu. A tych zachwyconych raczej nie muszę
przekonywać, bo drugi tom jest lepszy niż pierwszy!
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu SQN