„Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko.”
Seria: Kroniki Nibynocy
Tytuł: Nibynoc
Autor: Jay Kristoff
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 585
Ocena: 10/10
Opis: W świecie, gdzie trzy słońca prawie nigdy nie zachodzą, początkująca morderczyni wstępuje do szkoły dla zabójców, planując zemstę na osobistościach, które zniszczyły jej rodzinę.
Córka powieszonego zdrajcy, Mia Corvere, ledwie uchodzi z życiem po nieudanej rebelii jej ojca. Samotna i pozbawiona przyjaciół ukrywa się w mieście wzniesionym z kości martwego boga. Ścigają ją senat i dawni towarzysze jej ojca. Jednakże jej dar rozmawiania z cieniami doprowadza ją do drzwi emerytowanego zabójcy i otwiera przed nią przyszłość, jakiej nigdy sobie nie wyobrażała.
Szesnastoletnia Mia zgłębia teraz tajniki fachu u najbardziej niebezpiecznych zabójców w całej Republice – w Czerwonym Kościele. W salach Kościoła czeka ją wiele zdrad i prób, a porażka oznacza śmierć. Jeśli jednak przetrwa inicjację, zostanie przyjęta w poczet wybrańców Pani od Błogosławionego Morderstwa i znajdzie się o krok bliżej tego, czego naprawdę pragnie
„Możecie wśród nich kroczyć. Możecie bawić się wśród nich, żyć, śmiać się i kochać, ale nigdy nie zapomnijcie, nawet na jedną chwilę, kim jesteście.”
Zacznijmy od tego, że czekałam na wydanie tej książki po polsku,
odkąd po raz pierwszy przeczytałam jej opis. Było to jeszcze przed
wydaniem jej po angielsku, a ja już całkowicie przepadłam. Milion
wyobrażeń: jak potoczy się fabuła, jakie będą postacie, co
dokładnie się wydarzyło, jak wygląda ten świat – nie
wiem, co bym zrobiła, gdyby ta książka nie została przetłumaczona
na polski. Potem pojawiły się fanarty z Mią i tajemniczym Kotem.
Kotem, rozumiecie? Przebudzenie wewnętrznej Grażynki, Matki Kotów
zrodzonej z okłaczonego koca – musiałam to mieć. Fart chciał,
że w końcu pojawiła się zapowiedź. No i jest już sporo po
premierze, ale wychodziły książki, które jeszcze bardziej
chciałam przeczytać, była sesja i tak dalej. Przeczytałam
najszybciej, jak mogłam i mogę z czystym sumieniem z siebie
wyrzucić: CHOLERA JAKIE TO BYŁO DOBRE! Jay Kristoff już raz tutaj
gościł, ale dzisiaj jest jego pierwszy solowy występ. „Illuminae”
wyrwało mnie z butów, ale „Nibynoc”
rozwaliła mnie na łopatki. Damn.
Powiem wam, że do tej pory, mimo
moich wszelkich antypatii,
w tematyce młodzieżowej fantastyki z zabójczyniami Maas nie miała
konkurencji. Do czasu, aż pojawił się Jay Kristoff z „Nibynocą”.
Teraz to on nie ma konkurencji. „Szklany Tron” jednak w pewnym
momencie zaczął pikować w dół, a nawet jeśli porównywałabym
pierwsze trzy tomy (bo z wszelkich znaków dawanych przez autora,
„Kroniki Nibynocy” mają mieć trzy części), nadal seria o
Zabójczyni Adarlanu nijak się ma do opowieści o Bladej Córce.
Powód? Mass zgrabnie przeplata wątki, trzyma w napięciu i zawsze
wrzuca ostry clifhanger, Kristoff za to tworzy jeden wielki ciąg
przyczynowo-skutkowy, zrzuca małe bomby, żeby na koniec zrobić
gigantyczną eksplozję, ale dopóki nie dotrzemy na ten ostatni
wybuch, zupełnie nie wiemy, co się szykuje. No
i cóż, trzeba przyznać, że
poza tym „Nibynoc” ma wszystkie atuty „Szklanego Tronu”.
Niesamowicie
podoba mi się koncept świata wzorowanego na rzymskiej republice i
otaczających ją krajach. Z tych powodów, sporą rolę odgrywa tu
polityka, praktycznie to od niej się zaczęło, chociaż ciężko
powiedzieć, o co dokładnie poszło – autor zostawia sporo sekretów
tylko dla siebie. Wszystkie działania, wydarzenia, gwara
przypominają połączenie Włoch z Rzymem. Jednak mitologia, to jest
dopiero coś. Wierzenia Itreyańczyków nie kojarzą mi się z żadnym
konkretnym wyznaniem, widzę trochę nawiązań do chrześcijaństwa
– Aa bardzo kojarzy mi się z bogiem, a jego wyznawcy przywodzą na
myśl średniowiecznych katolików, dla których najwyższą
wartością jest wiara, polują na heteryków niczym inkwizycja.
Reszta już tak się nie zgadza. Mamy Panią od Błogosławionego
Morderstwa, która kojarzy mi się z najróżniejszymi boginiami
śmierci, żadnego konkretu. Paszcza jest Paszczą i tyle, wydaje
się, że właściwie każdy element mitologii, to sprytny splot
najróżniejszych, znanych nam wyznań. No i znalazło się nawet
miejsce na małą dyskusję o wierze i jej braku. Najlepsze jest
to, że Kristoff bawi się czytelnikiem, bo z jednej strony ciężko
negować istnienie bogów, kiedy pojawiają się naznaczone przez
nich artefakty, Pomrocze i inne magiczne wygibasy, a nagle okazuje
się, że w sumie te trzy słońca to tak nie do końca zasługa
bogów i być może odwaliła się tam jakaś katastrofa... No wprost
uwielbiam, kiedy mistycyzm miesza się z racjonalizmem i nie wiadomo,
co jest prawdą, jak się na to zapatrywać. Dajcie mi kolejną
część, bo ten koncept jest świetny, ale czekanie na wyjaśnienia
jest straszne!
Fabuła, choć z jednej strony
banalna – główna bohaterka z chęci zemsty zaczyna się szkolić
na zabójczynię – jest pełna zaskoczeń, zawiera wiele różnych
aspektów i potrafi wielokrotnie zaskoczyć. Pojawia się trochę
moralizowania o zatracaniu swojego człowieczeństwa, choć jest to
dość... Dziwne? Nie chcę nic spoilerować. Ten wątek tak
wyskakuje z pudełka i okręca całą fabułę na zupełnie inny tor. Nie można ufać dosłownie nikomu ani
niczemu, chyba nie ma tam stworzenia, które w jakiś pokrętny
sposób nie oszukałoby czytelnika. Dacie się na wszystko nabrać,
serio, a potem okaże się, że autor z wami perfidnie pogrywał.
Dlatego „Nibynoc” jest taka świetna: chociaż
na pierwszy rzut oka wydaje się banalną, ale interesującą
fantastyką, wykorzystującą znane wszystkim schematy i wątki, z
prędkością światła potrafi wywrócić wszystko, co do tej pory
się o niej wie na lewą stronę. Jak kot dający się głaskać po
brzuchu – sądzisz, że już jest milutko, wiesz, że nic cię nie
zaskoczy, a nagle on stwierdza, że koniec tej zabawy i lądujesz z
ręką w śmiertelnej pułapce. Zdarzyły mi się momenty, kiedy
nagle skakało ciśnienie, można było się mocno zestresować.
Kristoff lubi trzymać czytelników w napięciu i niepewności.
Czasem robi rzeczy przewidywalne, ale potem się okazuje, że służyły
one czemu innemu, albo są one przewidywalne, ale przy okazji dobre.
Nigdy nie odmawiam panicznym ucieczkom przez miasto przed oddziałem
wściekłych strażników – sceny typowe, ale zawsze dobre i czasem
wręcz potrzebne. No i fabularna bomba na końcu, one są równie
dobre, co złe, w ten moralnie zły sposób, bo to zwyczajne znęcanie
się nad czytelnikiem. Prokuratura już jedzie, ja chcę kontynuację
na wczoraj!
Wspominałam już o mitologii w
„Nibynocy” – potwornie mi się spodobała, wydaje się świeża,
interesująca i nie jest sobie tylko po to, żeby być jako taki
zapychacz czy ciekawostka. To żywy element fabularny, który
manifestuje się w głównej bohaterce, w jej historii jak i
umiejętnościach. Koncept Pomroczy jest niesamowicie interesujący,
tym bardziej, że prawie nic nie wiemy, Mia nic nie wie, nawet
nie-kot z cienia nie ma pojęcia, jak to naprawdę funkcjonuje. Co do
nie-kota z cienia, to Pan Życzliwy zdobył moje serce,
najpiękniejszy, najbardziej złośliwy stwór w całej opowieści,
zachowuje się jak typowy kot, który z jednej strony jest wredną
łajzą i czepia się byle
czego, ale z drugiej jest wyjątkowo związany ze swoją
„właścicielką”. No cóż, potem pojawia się Eklipsa i tak się
zastanawiam jak to będzie w „Bożogrobiu”, jak oni się
dogadają. (Oczywiście, na wątek stworów z cienia czekam
najmocniej, bo uruchamiają moją wewnętrzną Grażynkę.) W
kontekście mitologicznym zderza się wiele kwestii w tym te bliższe
współczesności i takie, które są już jedynie historią. Mam
wrażenie, że coś więcej się za tym kryje, ale co dokładnie i
czym naprawdę są Aa, Paszcza i trzy słońca, to się dopiero
okaże.
Po zakończeniu ciężko
powiedzieć, żebym polubiła wiele postaci, chociaż nie powiem, że
były źle wykreowane. Po prostu wszystko wyszło tak, że z moich
faworytów zostali tylko Mia, Pan Życzliwy i Tric. Reszty albo było
mało, albo ostro odwaliła. Tylko, zaufajcie mi, to zwyczajnie moja
ocena każdej postaci pod względem ich zachowania. Autor naprawdę
przyłożył się do napisania każdego ważnego pionka w tej
perfidnej, cwanej rozgrywce, a jeszcze lepiej się nimi posługiwał.
Czasami dochodziło do tego, że byłam mocno obrzydzona (pewne
rodzeństwo jest po prostu cholernie niepokojące), ale ja wiem, że
Kristoff tak to zaplanował. Sama Mia nie trąci mi Mary Sue, co
często dzieje się z głównymi bohaterkami, jeśli w kolejnych
tomach w nią nie transformuje, to Maas naprawdę może się schować,
bo będzie to dowód na to, że się da. Nasza
młoda adeptka ma mocny i z lekka paskudny charakter, co sama
zauważa, jest przy tym wyrazista. Bezwzględna zabójczyni? Tak,
udowadnia, że przy tym nie trzeba od razu być potworem, nad czym
też sama się zastanawia. Widać po niej wszystkie lata treningu,
planowania zemsty za swoją rodzinę. Część rozdziałów jest
poświęcona właśnie na jej wspomnienia, więc jak na talerzu
dostajemy wyjaśnienia, czemu jest taka, a nie inna. Inne postacie też
nie zostają w tyle, każda, która się pojawia, ma jakąś historię
i jakbym ich nienawidziła, potrafię pojąć, czemu są takimi
wstrętnymi jędzami, dlaczego robią to, co robią. (Ale i tak
Jessamine mogłaby zawrzeć twarz i pewna akcja była zwyczajnie
żałosna.)
Jest dopiero luty, ale już mogę
uznać, że „Nibynoc” będzie jedną z najlepszych książek
przeczytanych w tym roku. Uwaga: autor na samym początku spoileruje
zakończenie całej trylogii, cholerny śmieszek. Z drugiej strony,
to tylko jeden fakt, ale no... Zabolało, nie jako spoiler, po prostu
„AŁA”. Przy okazji uprzedza, że apetycznie nie będzie, no i
przyznać mu trzeba, czasem ohydy było całkiem sporo, w dodatku
utaplanej w świńskiej krwi. „Nibynoc” nie bawi się w
upiększenia, może kogoś trochę przerazić, potrafi
wprowadzić w stan przedzawałowy. Poza tym autor często dodaje różne przypisy, czasami zwyczajnie zabawne, czasem nieco dłuższe, mające poszerzyć naszą wiedzę o przedstawionym świecie. Może komuś to przeszkadzać, ja doceniam każdą dziwną ciekawostkę, ja doceniam, że autor chciał przedstawić trochę więcej, niż to, co mogła nam pokazać Mia. Większość książki to jazda
bez trzymanki, ale koniec... Rany, to nie ten twór, który
potrzebuje 400 stron na rozkręcenie się: akcja od początku leci
jak dzika, a na ostatniej setce uruchamia się prędkość światła.
Odradzam czytać te ostatnie rozdziały przy ludziach, czasem na
końcu języka formuje się ostra wiązanka w kierunku autora,
postaci, akcji. Kristoff zaczął w mocnym stylu, a na koniec zlał
po pysku plot twistami i uciekł bez wyjaśnień. „Nibynoc”
zasługuje na więcej uwagi, to coś niesamowitego, zaskakującego i
cholernie dobrego. Wybaczam nawet sceny seksu, nie uważam, że to
coś wartego opisywania, ale te nie wprowadziły mnie w stan
zażenowania i nie ciągnęły się w nieskończoność, nie wadziły,
nie obrzydzały, więc niech te kilka stron sobie spokojnie
egzystuje. Jedyne co, to wydawnictwo MAG w pierwszym wydaniu zostawia
wiele literówek, jak zwykle zresztą, chyba taki urok tego
wydawnictwa. Tak czy siak – nie zastanawiajcie się, zapraszam do
Cichej Góry!
PS. Uważam za urocze, że Jay Kristoff przy każdym poście o tej serii daje #stabstabstab.
Łooo koniecznie muszę to przeczytać. Sarah J. Maas to autorka mojego życia , a skoro ta książka przewyższa poziomem wszystkie powieści Maas, które przecież porwały mnie od pierwszych zdań, to to musi być coś fenomenalnego. Zwłaszcza, że mówisz, iż świat jest wzorowany na rzymskiej republice, a autor cały czas zaskakuje czytelnika. Muszę poznać tę historię!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło ;*
Kristoff>>>>>Maas. Patrząc po tym, jak pisał wcześniejsze książki, on nie zaliczy takiego Mary Sujkowego upadku, więc tak - musisz! Tylko bądź gotowa na trochę szokujących momentów i wystawienia się na efekt "chwila, co?". No i jest kot z cienia, nie ma lepszego powodu do przeczytania książki, niż kot!
Usuń