Ariana | Blogger | X X X X

sobota, 12 października 2019

Jakieś duże te jaszczury: Twierdza Tytonu, Magdalena Pioruńska



Tytuł: Twierdza Tytonu
Autor: Magdalena Pioruńska
Wydawnictwo: Novae Res
Ilość stron: 550
Opis: Cała Europa znajduje się pod władzą totalitarnego cesarstwa rządzonego przez Brytanika. Ekscentryczna nastolatka Livia Reeves nie zamierza podporządkować się zasadom panującym w Spin School, uczelni, do której państwo wysłało ją na studia. Doprowadzi to do wielu zabawnych scen, ale też do ważnych konfrontacji, do których bohaterka będzie musiała stanąć. Poszczególne zdarzenia prowadzą wychowywaną przez starszą kuzynkę dziewczynę do odkrywania kolejnych sekretów dotyczących jej pochodzenia. Tymczasem po upadku Twierdzy Kimerydu Tyrs Mollina, jego rodzeństwo i afrykańscy poplecznicy zawiązują istotne sojusze międzynarodowe i szykują się, by zadać cesarstwu decydujący cios. Z różnych perspektyw, oczyma poszczególnych bohaterów, obserwujemy kolejne zaskakujące wydarzenia.


Chciałam tu jakoś nawiązać do tego gagu, że Awięc jest jaszczurem, ale zadzwonili do mnie ze statku matki… Znaczy się reptilianie nie istnieją. Ziemia jest kulista. No i zaszczepcie swoje dzieci. Oh shit, mają folię aluminiową, cały misterny plan padł. Przerwać misję!
Może mi uwierzycie, że całe dwa miesiące nic nie czytałam, bo zajęłam się robotą dla kosmicznych jaszczurów? Wiecie, dolewałam siusiaczanu do szczepionek i pilnowałam, żeby nikt nie dotarł do krawędzi Ziemi. Serio! A potem poczytałam o takich większych jaszczurach i do tego ludzio-jaszczurach. Także wiecie, Magda to żadnej fantastyki nie pisze, może nie wie, ale to totalna literatura faktu i gady są wśród nas!
Dobra, koniec mojego osobistego koncertu żenady, będzie recenzja. Totalnie czekałam na „Twierdzę Tytonu”, więc chyba jeszcze większy przypał, że jak już ją dostałam w łapy, odechciało mi się czytania. Życie jest nobelom i takie tam, a ja najwidoczniej musiałam zrobić sobie wolne od tego typu rozrywek. Jednak już jestem i mam nadzieję, że ta niechęć już mi przeszła, a tak na dobry powrót opowiem wam, jak to znowu miałam zbyt wysokie oczekiwania. „Twierdzą Kimerydu” byłam przecież totalnie zachwycona i naprawdę nie mogłam doczekać się kontynuacji. Byłam święcie przekonana, że „Twierdza Tytonu” będzie równie dobra. Okazała się niestety... średnia. To jest chyba ta słynna klątwa drugiego tomu. Bo jestem na sto procent przekonana, że Magda Pioruńska chciała, żeby to wyszło jak najlepiej i starała się, dowody mam choćby w naszej konwersacji na Instagramie! Problem polega na tym, że przesadziła w tych staraniach i zaszkodziło to samej książce.
Mój problem zaczął się już na początku. Livia jest największą bolączką tej książki. Rozdziałów z jej perspektywy nie byłam w stanie czytać bez odczuwania bólu istnienia. Musiałam się pilnować, żeby przed nimi nie kończyć, bo wtedy kilka razy mniej chciało mi się wracać do czytania. Wiadomo, ona jest inna niż wszystkie, taka zbuntowana, musi ponaginać wszystkie zasady, w każdej sytuacji jest „ponad to” i tak dalej, i tak dalej. Wiecie już, o jaki typ postaci chodzi, nie? No właśnie. Jest do tego tak przekonana o własnej zajebistości, jakby już obroniła dwa doktoraty, wygrała całe Igrzyska Olimpijskie i odebrała piątego Oscara. Jej interakcje z innymi postaciami są nacechowane właśnie takimi postawami jak powyżej, aż się dziwię, że po pierwszym rozdziale nikt jej nie urwał łba. Przy tym wydaje się cholernie niedojrzała. Jej wypowiedzi kojarzą mi się z rozpieszczoną siedmiolatką z tą różnicą, że Livia często nawiązuje do (uwaga, najśmieszniejszy żart świata) s e k s u. Powinna mieć na czole wypisane „haha ruchańsko”. No i żeby to jeszcze było jakkolwiek umieszczone w kontekście, ale nie, ona randomowo strzela czymś w stylu „Golisz cipkę?”. Do teraz nie załapałam, co to miało na celu. W ogóle jej rozdziały są potwornie chaotyczne, często nie wiedziałam, o co w nich chodziło, treści w nich było naprawdę mało i szczerze mówiąc, jej historia mogłaby zostać przedstawiona bez udziału samej zainteresowanej. Wystarczyłoby przedstawić relacje z nią z perspektywy Patricka i jak to on odkrywa, kim Livia jest w całej tej historii.
O pozostałych postaciach mogę wypowiedzieć się o wiele przyjemniej. Oczywiście najlepiej czytało mi się o Tanielu, Tyrsie i Tycjanie. Przy nich czułam klimat z poprzedniego tomu i naprawdę z przyjemnością poznawałam ich historię. Tutaj znowu muszę pochwalić Magdę za to, jak świetnie przedstawia relacje między tymi chłopakami, a nawet i między raptorami. Mogłabym przeczytać całą książkę o nich, nawet bez większej fabuły, niech po prostu sobie raptorzą w Afryce! I tak jak Livia zupełnie mi nie podeszła, tak Patricka i Terrę pokochałam tak totalnie. Obaj są bardzo dobrze napisani, ich charaktery nie są tak chaotyczne, a ich motywy po prostu da się zrozumieć. Do tego nawiązali między sobą naprawdę przyjemną w odbiorze relację. Totalnie żałuję, że ta książka nie skupiła się głównie na Terrze, bo biorąc pod uwagę końcowy plot twist, byłby z tego o wiele ciekawszy materiał! A Pati świetnie by się nadał jako ta postać z wewnątrz, która dałaby czytelnikowi obraz europejskiej arystokracji. Ci dwaj mieli naprawdę wielki potencjał i trzymam kciuki, żeby w kolejnej części był on lepiej wykorzystany. Muszę też dodać, że przydałaby się rozpiska postaci. Biorąc pod uwagę, że już w „Twierdzy Kimerydu” narobiło się trochę podwójnych tożsamości, można się nieźle pogubić, kto kim tu jest. Ja na przykład miałam na początku straszny problem, żeby połączyć Cerę z Anną. Naprawdę, na przyszłość proszę o jakiś diagram z postaciami i ich powiązaniami w takim stanie, w jakim zastajemy je na początku książki. W tym wypadku to bardzo ułatwi życie.
Jednak to nie tylko wina Livii, że „Twierdza Tytonu” okazała się bardzo średnia. Fabuła też była chaotyczna, chociaż ciężko mi nawet stwierdzić, czy była tam jedna konkretna linia fabularna. Biorąc pod uwagę zakończenie, to tak naprawdę było 550 stron gry wstępnej do tego, co naprawdę ma zacząć się dziać. Naprawdę, „Twierdza Tytonu” wydaje mi się bardzo przydługim wstępem do kolejnej części i niezbyt rozumiem, czemu w ogóle musiało to zająć aż tak wiele stron i to w takiej formie. Gdyby ta książka była głównie z perspektywy Terry, a jeden z plot twistów po prostu nie byłby plot twistem, to miałoby ręce i nogi. W takiej formie mamy za dużo wątków pobocznych, które strasznie mącą i utrudniają odbiór, wydają się zbędne albo niewykorzystane, bo zamiast mieć jakieś znaczenie, po prostu są i znikają. Przez sporą część książki naprawdę nie wiedziałam, o czym ja właściwie czytam, a spójne wydawały się jedynie rozdziały osadzone w Kimerydzie. Te w Europie to była zbieranina jakichś scenek, czasem nawet interesujących, ale często po prostu zbędnych. Wolałabym wywalić kilka scen z Patrickiem i Livią (sorry Pati), a mieć jasno wytłumaczoną sytuację polityczną. Bo to też jest problem, że każda z postaci wspomina coś o dworze cesarza, ale przez większość czasu ciężko w ogóle ogarnąć, co się tam właściwie dzieje, a jednak w perspektywie książki wydaje się to dość istotne. Strasznie mnie to drażniło, że od samego początku rzuca się, że Brytanik i Sin coś tam, a ja zupełnie nie wiem, o co chodzi w tej sytuacji. Dowiedziałam się gdzieś po połowie książki. W takiej formie, pierwsze 250 stron (jak nie więcej) było wyrwane z kontekstu. Mogę się najwyżej domyślać, że autorka nie chciała się zdradzić z kilkoma faktami, ale tak bardzo tego pilnowała, że zrobiła z czytelnika dziecko we mgle. Starczy mi, że nasza sytuacja polityczna to totalny chaos, nie chcę się tak czuć też w trakcie czytania. Przepraszam, ale większość fabuły jest do luftu. Nie można dosłownie wszystkiego trzymać w tajemnicy, bo robi się straszny bałagan i okazuje się, że większość tekstu jest o niczym. Do teraz nie łapię po co w ogóle był wprowadzony wątek z uniwersytetem. Na początku sądziłam, że po prostu książka będzie mocno powiązana ze szkolnymi realiami, skoro praktycznie cały pierwszy rozdział był właśnie o tym. No ale zupełnie tak nie było. Uniwerek był sobie dla bycia. Tak samo turniej. Nawet widziałam, jakie były zamysły dla niektórych wątków, ale odnoszę wrażenie, że w trakcie pisania autorce zmieniły się plany i pourywała to, co nie pasowało do nowego planu.
Twierdza Tytonu” jest bardzo chaotyczna i osobiście bardzo się zawiodłam po tym, jak zakochałam się w „Twierdzy Kimerydu”. Te książki reprezentują dwa zupełnie inne poziomy. Gdyby „Twierdza Tytonu” była pierwszą częścią, nie skusiłabym się na kolejne. Niestety. W tej sytuacji mam nadzieję, że trzeci tom będzie lepszy. Magda, tak ode mnie z serca – wydaje mi się, że naprawdę chciałaś aż za bardzo. Nie musisz mieć dziesięciu wielkich zwrotów akcji i trzymać wszystkiego w tajemnicy, żeby zaskoczyć czytelnika. Główne bohaterki nie muszą być totalnie silne i niezależne aż do bólu, nawet Capitan Marvel potrzebuje, żeby czasem flerken zeżarł jakichś złodupców. No i darujmy sobie tyle nawiązań do erotyki, bo wychodzi to dość nienaturalnie, jeżeli kogoś szokuje „cipka”, to prawdopodobnie przedwczoraj pierwszy raz zobaczył dział o układzie rozrodczym w podręczniku od biolki. Poza tym błagam Cię, kobieto! Daj mi więcej relacji między postaciami, wiesz, tak jak w pierwszej części! To były chyba najcudowniejsze fragmenty!


Za książkę dziękuję Magdzie Pioruńskiej. Proszę, nie bij, że tyle to trwało! :c

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz