Tytuł: Twierdza Tytonu
Autor: Magdalena Pioruńska
Wydawnictwo: Novae Res
Wydawnictwo: Novae Res
Ilość stron: 550
Opis: Cała Europa znajduje się pod władzą totalitarnego cesarstwa rządzonego przez Brytanika. Ekscentryczna nastolatka Livia Reeves nie zamierza podporządkować się zasadom panującym w Spin School, uczelni, do której państwo wysłało ją na studia. Doprowadzi to do wielu zabawnych scen, ale też do ważnych konfrontacji, do których bohaterka będzie musiała stanąć. Poszczególne zdarzenia prowadzą wychowywaną przez starszą kuzynkę dziewczynę do odkrywania kolejnych sekretów dotyczących jej pochodzenia. Tymczasem po upadku Twierdzy Kimerydu Tyrs Mollina, jego rodzeństwo i afrykańscy poplecznicy zawiązują istotne sojusze międzynarodowe i szykują się, by zadać cesarstwu decydujący cios. Z różnych perspektyw, oczyma poszczególnych bohaterów, obserwujemy kolejne zaskakujące wydarzenia.
Chciałam tu jakoś nawiązać do
tego gagu, że Awięc jest jaszczurem, ale zadzwonili do mnie ze statku matki… Znaczy się reptilianie nie istnieją. Ziemia jest
kulista. No i zaszczepcie swoje dzieci. Oh shit, mają folię
aluminiową, cały misterny plan padł. Przerwać misję!
Może mi uwierzycie, że całe
dwa miesiące nic nie czytałam, bo zajęłam się robotą dla
kosmicznych jaszczurów? Wiecie, dolewałam siusiaczanu do
szczepionek i pilnowałam, żeby nikt nie dotarł do krawędzi Ziemi.
Serio! A potem poczytałam o takich większych jaszczurach i do tego
ludzio-jaszczurach. Także wiecie, Magda to żadnej fantastyki nie
pisze, może nie wie, ale to totalna literatura faktu i gady są
wśród nas!
Dobra, koniec mojego osobistego
koncertu żenady, będzie recenzja. Totalnie czekałam na „Twierdzę
Tytonu”, więc chyba jeszcze większy przypał, że jak już ją
dostałam w łapy, odechciało mi się czytania. Życie jest nobelom
i takie tam, a ja najwidoczniej musiałam zrobić sobie wolne od tego
typu rozrywek. Jednak już jestem i mam nadzieję, że ta niechęć
już mi przeszła, a tak na dobry powrót opowiem wam, jak to
znowu miałam zbyt wysokie oczekiwania. „Twierdzą Kimerydu”
byłam przecież totalnie zachwycona i naprawdę nie mogłam doczekać
się kontynuacji. Byłam święcie przekonana, że „Twierdza
Tytonu” będzie równie dobra. Okazała się niestety... średnia. To
jest chyba ta słynna klątwa drugiego tomu. Bo jestem na sto procent
przekonana, że Magda Pioruńska chciała, żeby to wyszło jak
najlepiej i starała się, dowody mam choćby w naszej konwersacji na
Instagramie! Problem polega na tym, że przesadziła w tych
staraniach i zaszkodziło to samej książce.
Mój problem zaczął się już
na początku. Livia jest największą bolączką tej książki.
Rozdziałów z jej perspektywy nie byłam w stanie czytać bez
odczuwania bólu istnienia. Musiałam się pilnować, żeby przed
nimi nie kończyć, bo wtedy kilka razy mniej chciało mi się wracać
do czytania. Wiadomo, ona jest inna niż wszystkie, taka zbuntowana,
musi ponaginać wszystkie zasady, w każdej sytuacji jest „ponad
to” i tak dalej, i tak dalej. Wiecie już, o jaki typ postaci chodzi,
nie? No właśnie. Jest do tego tak przekonana o własnej
zajebistości, jakby już obroniła dwa doktoraty, wygrała całe
Igrzyska Olimpijskie i odebrała piątego Oscara. Jej interakcje z
innymi postaciami są nacechowane właśnie takimi postawami jak powyżej,
aż się dziwię, że po pierwszym rozdziale nikt jej nie urwał łba.
Przy tym wydaje się cholernie niedojrzała. Jej wypowiedzi kojarzą
mi się z rozpieszczoną siedmiolatką z tą różnicą, że Livia
często nawiązuje do (uwaga, najśmieszniejszy żart świata) s e k s u.
Powinna mieć na czole wypisane „haha ruchańsko”. No i żeby to
jeszcze było jakkolwiek umieszczone w kontekście, ale nie, ona
randomowo strzela czymś w stylu „Golisz cipkę?”. Do teraz nie
załapałam, co to miało na celu. W ogóle jej rozdziały są
potwornie chaotyczne, często nie wiedziałam, o co w nich chodziło, treści w nich było naprawdę mało i szczerze mówiąc, jej
historia mogłaby zostać przedstawiona bez udziału samej
zainteresowanej. Wystarczyłoby przedstawić relacje z nią z
perspektywy Patricka i jak to on odkrywa, kim Livia jest w całej tej
historii.
O pozostałych postaciach mogę
wypowiedzieć się o wiele przyjemniej. Oczywiście najlepiej czytało
mi się o Tanielu, Tyrsie i Tycjanie. Przy nich czułam klimat z
poprzedniego tomu i naprawdę z przyjemnością poznawałam ich historię.
Tutaj znowu muszę pochwalić Magdę za to, jak świetnie przedstawia
relacje między tymi chłopakami, a nawet i między raptorami.
Mogłabym przeczytać całą książkę o nich, nawet bez większej
fabuły, niech po prostu sobie raptorzą w Afryce! I tak jak Livia
zupełnie mi nie podeszła, tak Patricka i Terrę pokochałam tak
totalnie. Obaj są bardzo dobrze napisani, ich charaktery nie są tak
chaotyczne, a ich motywy po prostu da się zrozumieć. Do tego
nawiązali między sobą naprawdę przyjemną w odbiorze relację.
Totalnie żałuję, że ta książka nie skupiła się głównie na
Terrze, bo biorąc pod uwagę końcowy plot twist, byłby z tego o
wiele ciekawszy materiał! A Pati świetnie by się nadał jako ta
postać z wewnątrz, która dałaby czytelnikowi obraz europejskiej
arystokracji. Ci dwaj mieli naprawdę wielki potencjał i trzymam
kciuki, żeby w kolejnej części był on lepiej wykorzystany. Muszę
też dodać, że przydałaby się rozpiska postaci. Biorąc pod
uwagę, że już w „Twierdzy Kimerydu” narobiło się trochę
podwójnych tożsamości, można się nieźle pogubić, kto kim tu jest. Ja na przykład miałam na początku straszny problem, żeby
połączyć Cerę z Anną. Naprawdę, na przyszłość proszę o
jakiś diagram z postaciami i ich powiązaniami w takim stanie, w
jakim zastajemy je na początku książki. W tym wypadku to bardzo
ułatwi życie.
Jednak to nie tylko wina Livii,
że „Twierdza Tytonu” okazała się bardzo średnia. Fabuła też
była chaotyczna, chociaż ciężko mi nawet stwierdzić, czy
była tam jedna konkretna linia fabularna. Biorąc pod uwagę
zakończenie, to tak naprawdę było 550 stron gry wstępnej do tego,
co naprawdę ma zacząć się dziać. Naprawdę, „Twierdza Tytonu”
wydaje mi się bardzo przydługim wstępem do kolejnej części i
niezbyt rozumiem, czemu w ogóle musiało to zająć aż tak wiele
stron i to w takiej formie. Gdyby ta książka była głównie z
perspektywy Terry, a jeden z plot twistów po prostu nie byłby plot
twistem, to miałoby ręce i nogi. W takiej formie mamy za dużo
wątków pobocznych, które strasznie mącą i utrudniają odbiór,
wydają się zbędne albo niewykorzystane, bo zamiast mieć jakieś
znaczenie, po prostu są i znikają. Przez sporą część książki
naprawdę nie wiedziałam, o czym ja właściwie czytam, a spójne
wydawały się jedynie rozdziały osadzone w Kimerydzie. Te w Europie
to była zbieranina jakichś scenek, czasem nawet interesujących,
ale często po prostu zbędnych. Wolałabym wywalić kilka scen z
Patrickiem i Livią (sorry Pati), a mieć jasno wytłumaczoną
sytuację polityczną. Bo to też jest problem, że każda z postaci
wspomina coś o dworze cesarza, ale przez większość czasu ciężko
w ogóle ogarnąć, co się tam właściwie dzieje, a jednak w
perspektywie książki wydaje się to dość istotne. Strasznie mnie
to drażniło, że od samego początku rzuca się, że Brytanik i Sin
coś tam, a ja zupełnie nie wiem, o co chodzi w tej sytuacji.
Dowiedziałam się gdzieś po połowie książki. W takiej formie,
pierwsze 250 stron (jak nie więcej) było wyrwane z kontekstu. Mogę
się najwyżej domyślać, że autorka nie chciała się zdradzić z
kilkoma faktami, ale tak bardzo tego pilnowała, że zrobiła z czytelnika dziecko we mgle. Starczy mi, że nasza sytuacja polityczna
to totalny chaos, nie chcę się tak czuć też w trakcie czytania.
Przepraszam, ale większość fabuły jest do luftu. Nie można
dosłownie wszystkiego trzymać w tajemnicy, bo robi się straszny
bałagan i okazuje się, że większość tekstu jest o niczym. Do
teraz nie łapię po co w ogóle był wprowadzony wątek z
uniwersytetem. Na początku sądziłam, że po prostu książka
będzie mocno powiązana ze szkolnymi realiami, skoro praktycznie
cały pierwszy rozdział był właśnie o tym. No ale zupełnie tak
nie było. Uniwerek był sobie dla bycia. Tak samo turniej. Nawet
widziałam, jakie były zamysły dla niektórych wątków, ale odnoszę
wrażenie, że w trakcie pisania autorce zmieniły się plany i
pourywała to, co nie pasowało do nowego planu.
„Twierdza Tytonu” jest bardzo
chaotyczna i osobiście bardzo się zawiodłam po tym, jak zakochałam
się w „Twierdzy Kimerydu”. Te książki reprezentują dwa
zupełnie inne poziomy. Gdyby „Twierdza Tytonu” była pierwszą
częścią, nie skusiłabym się na kolejne. Niestety. W tej sytuacji
mam nadzieję, że trzeci tom będzie lepszy. Magda, tak ode mnie z
serca – wydaje mi się, że naprawdę chciałaś aż za bardzo. Nie
musisz mieć dziesięciu wielkich zwrotów akcji i trzymać
wszystkiego w tajemnicy, żeby zaskoczyć czytelnika. Główne
bohaterki nie muszą być totalnie silne i niezależne aż do bólu,
nawet Capitan Marvel potrzebuje, żeby czasem flerken zeżarł
jakichś złodupców. No i darujmy sobie tyle nawiązań do erotyki,
bo wychodzi to dość nienaturalnie, jeżeli kogoś szokuje „cipka”,
to prawdopodobnie przedwczoraj pierwszy raz zobaczył dział o
układzie rozrodczym w podręczniku od biolki. Poza tym błagam Cię,
kobieto! Daj mi więcej relacji między postaciami, wiesz, tak jak w
pierwszej części! To były chyba najcudowniejsze fragmenty!
Za książkę dziękuję Magdzie Pioruńskiej. Proszę, nie bij, że tyle to trwało! :c
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz