„Chcesz ukryć drzewo, wyhoduj las, chcesz się ukryć między ludźmi, idź na biedy.”
Seria: Miasta pary i kamienia
Tytuł: Wilcza Godzina
Tytuł: Wilcza Godzina
Autor: Andrius Tapinas
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 476
Ocena: 4/10
Opis:Wilno A.D. 1905. Wynalazek alchemików z Uniwersytetu Wileńskiego wywrócił życie w Europie do góry nogami. Teraz między miastami Aliansu latają potężne sterowce, po ulicach jeżdżą karety parowe, porządku pilnują golemy, a mechanicy konstruują automatony.
Wilno wyrwało się ze szponów Imperium Rosyjskiego i stało się wolnym miastem – ośrodkiem postępu, nauki i mistyki. A teraz grozi mu niebezpieczeństwo.
Tajemnice alchemiczne, przebiegli szpiedzy, tajne organizacje, miłosne intrygi, przerażające morderstwa, okrutne potyczki w wileńskiej przestrzeni powietrznej, ponure podziemia i dobrze znane postaci historyczne przedstawione w nowym świetle. Przygotujcie się na grozę i niebezpieczeństwa w pierwszej litewskiej powieści steampunkowej!
Wilno wyrwało się ze szponów Imperium Rosyjskiego i stało się wolnym miastem – ośrodkiem postępu, nauki i mistyki. A teraz grozi mu niebezpieczeństwo.
Tajemnice alchemiczne, przebiegli szpiedzy, tajne organizacje, miłosne intrygi, przerażające morderstwa, okrutne potyczki w wileńskiej przestrzeni powietrznej, ponure podziemia i dobrze znane postaci historyczne przedstawione w nowym świetle. Przygotujcie się na grozę i niebezpieczeństwa w pierwszej litewskiej powieści steampunkowej!
„Abducet praedam, qui occurrit prior.”
„Wilcza
Godzina” naprawdę wiele mi obiecywała. Kiedy zobaczyłam
zapowiedź nowej powieści steampunkowej, najwyraźniej z wilczym
wątkiem, alchemikami i Wilnem, która to obiecywało zupełnie
nieznane mi miejsce akcji, zapragnęłam tej książki. Tak po
prostu. Uwielbiam późny XIX wiek/wczesny XX wiek, steampunk i ten
klimat pełen magii, pary i obracających się trybików. Jak na
złość, musiałam się zawieść. Bardzo chciałabym powiedzieć,
że ta książka była genialna, zachwyciła mnie od pierwszej strony
i urwała cztery litery. No niestety, okazała się wielkim
przerostem formy nad treścią, jakąś dziwną, literacką papką,
po której niewiele zostaje w głowie. Przez to też miałam problem
za zabranie się do tej recenzji. Nie lubię
momentu, w którym uświadamiam sobie, że książka, w której
pokładałam pewne nadzieje, okazuje się tak nijakim tworem, że
myślę tylko o czytaniu czegoś innego.
Głównym
problemem „Wilczej Godziny” jest autor. Naprawdę, z tego mogła
powstać świetna historia, ale potencjał został równo zmarnowany.
Liczyłam na mocny motyw z wilkami, najpewniej mechanicznymi, ale
tytułowych zwierząt było tyle, co szacunku mojego kota do ciszy
nocnej. Zero. Gdyby ta książka była moim futrzakiem, zaczęłaby
się drzeć o wpół do czwartej. Autor rozwleka się nad wszystkimi
zbędnymi szczegółami. Większość rozdziałów rozpoczyna się od
szczegółowych opisów jakiegoś miejsca, jakiejś sytuacji,
czegokolwiek, co potem okazuje się nie mieć najmniejszego
znaczenia. Dodając do tego mnogość perspektyw, wprowadzanych
wątków i natłoku wszelkich innych informacji, nie mamy pojęcia,
co się właściwie działo z daną postacią, kiedy ostatni raz o
niej czytaliśmy. Trzeba się mocno zastanowić, o czym teraz mowa,
co musimy sobie przypomnieć – katorga. Wychodzę z
założenia, że dobra książka to ta, w której nie mamy problemów
z zapamiętywaniem ważnych wątków, wydarzeń i sytuacji. W
„Wilczej Godzinie” ciężko wszystko poskładać, a część
tekstu w ogóle nie jest istotna. Odnoszę wrażenie, że pisarz zbyt
mocno chciał opisać każde miejsce, każde wydarzenie i motywy,
żeby tylko nie pozostawiać niedomówień czy sprawiać, że to
czytelnik ma sobie łączyć wątki. No i do tego fabuła, która
jest tak rozstrzelona przez te wszystkie perspektywy. Rany, ile tych
wątków można było opisać bez wyciągania ich na pierwszy plan,
jak wiele było tu rozwlekania się nad sprawami nieistotnymi. Nie
pamiętam dokładnie, z ilu punktów widzenia obserwowałam tę historię, zbyt wiele postaci, ale jeśli każda perspektywa odnosi
się do innej postaci, innej sytuacji, innego wątku, które potem
jakimś dziwnym trafem zaczynają się splatać, to mózg odmawia
współpracy. Nie ma tu spójności, żeby chociaż jakoś dobrze
przechodzić między jednym, a drugim. Ta książka jest poszatkowana
na każdy możliwy sposób! Dodając rozwlekłe opisy, robi się z
tego czytelniczy koszmar. Potwornie to wymęczyło.
Mam
wielki problem z fabułą, która zapowiadała się zupełnie
inaczej. Oczekiwałam jakiegoś magicznego kryminału z mechanicznymi
stworami, magią i intrygami. Tutaj w sumie latamy po Wilnie z punktu
A do punktu B, potem nagle zmieniamy dzielnicę i nie bardzo wiadomo,
czego oczekiwać. Motyw bionika – ciekawy, ale kompletnie olany.
Pojawia się na koniec i zostaje prawie natychmiast rozwiązany. To
mogła być podstawa tej książki, bionik mógł być tym punktem
zapalnym, mógł wprowadzać taki mroczny, magiczny klimat, być
największą intrygą, tajemnicą, a został potraktowany po
macoszemu, nie miał szansy w ogóle pokazać swojego potencjału. Za
dużo skupiania się na sprawach nieistotnych, rozwlekania się nad
relacjami, rzeczami i motywami, które nie mają żadnego znaczenia.
Wątek, który miał być tym najważniejszym miał za mało uwagi, a
został rozwiązany w sposób śmieszny, banalny, okazał się
największym zawodem. No przyszła sobie taka Miła i nagle wszystko
się naprawiło. Cholera, nienawidzę takich rozwiązań, to aż
krzyczy „nie wiedziałem, co zrobić”. Autorowi bardziej chodziło
o rozwodzenie się nad samym Wilnem i postaciami, niż na
poprowadzeniu książki. Czuć, że zabrakło tu jakiegoś planu
działania. W dodatku autor chyba nie ma ochoty dzielić się z nami
informacjami. W jednym wypadku ciągle pisze jaka to tajemnica, ale
nie wyjaśnia o co chodzi, rozwodzi się nad dziwnymi wydarzeniami,
postacią Miły, ciągle powtarza pewne utarte frazy. Nie wiadomo, co
się właściwie wydarzyło z tą dziewczyną, kim jest, czemu w
ogóle jest ważna. Nie lubię tego, bo Miła jest jednak jedną z
ważniejszych postaci, a nic o niej nie wiemy. Kiedy po raz setny
czytałam „dzień, który zmienił wszystko” bez wyjaśnienia, co
się tego dnia stało i czemu, miałam ochotę rzucić książką.
Jak już się tak bawimy, to podajemy informacje! Można albo
delikatnie dawać znać, że tutaj coś się rozwinie, albo od
początku naciskać na wagę tego wątku, ale przy tym szybciej
odkrywać karty. Nie da się mieć ciastka i zjeść ciastka. W tym
wypadku właśnie tak to jest i widać, że sam autor miał problem z
unikaniem tego motywu, bo dosłownie w każdym występie Miły
powtarzały się te same zdania, które sugerowały, że ona jest
ważna, ale nie wiadomo czemu, jak i skąd. To jak Maas udająca, że
Feyre i Rhys nie będą razem, chociaż przy okazji sugeruje, że
będą. Halo, to nie działa! Fabularnie ciężko tu znaleźć punkt
zaczepienia.
Postacie
też nie zachwycają. Miła sprawia mi szczególny problem, poza
wspomnianym wyżej wątkiem. Ona ma osiemnaście lat, a zachowuje się
jak głupiutka dziesięciolatka. Nie chodzi mi tu o różnicę między
naszymi czasami, a tamtymi. Jej zachowania, styl wypowiedzi, poziom
myślenia zupełnie nie pasują do wieku. Robi się z niej dziecinną,
głupią laleczkę, która przy okazji jest określana jako
najważniejsza postać, chociaż nie wiadomo, czemu. Nie da się jej
lubić. Poza tym przewija się od cholery postaci, które są mdłe,
nijakie, wręcz kartonowe, ewentualnie zbyt pominięte,
nierozwinięte, żeby można było się o nich jakkolwiek
wypowiedzieć. Jedynie legat – Antoni Srebro – wydaje się
postacią z charakterem, konkretnym celem i naprawdę jemu się
kibicuje. To jedyny jasny punkt w tej plejadzie nijakości. Człowiek
wie do czego dąży, zna swoją pozycję i popycha całą akcję do
przodu. Kiedy przy rozdziałach innych bohaterów umierałam ze
znudzenia, na widok Srebra czułam jakąś iskierkę nadziei, że
chociaż na chwilę się rozerwę. Dziękuję, to mój zbawca!
Ostatecznie
było kilka dobrych pomysłów, postać, która zachęcała mnie do
dalszego czytania, ale to zbyt mało. „Wilcza Godzina” nie miała
szansy stać się dobrą książką, skoro autorowi bardziej zależało
na pokazaniu Wilna i porozwlekaniu się nad rzeczami nieistotnymi,
niż na stworzeniu intrygi, która porwie wszystkich czytelników.
Pokazywanie kawałka świata poprzez ciekawą książkę zawsze
doceniam, ale bez przesadzania. Najpierw fabuła, najpierw postacie i
dobry plan, potem dopiero wycieczki krajoznawcze. Jeśli zabieramy
się za steampunk, fantastykę ze zbrodnią w tle i magicznymi
eksperymentami, to w pierwszej kolejności oczekujemy właśnie tego,
nie opowieści o mieście. Zawiodłam się, choć nie potrafię
zupełnie zjechać tej książki. Kontynuacji pewnie nie ruszę,
choć pomysł był ciekawy. Po prostu już wiem, że nie warto się
męczyć z wielkim blokiem tekstu dla kilku stron magicznej przygody.
Książkę otrzymałam dzięki portalowi Czytam Pierwszy
Trochę ostudziłaś mój zapał. Lubię książki w podgatunku steampunk, tym bardziej, że nie ma ich zbyt wiele. Wracając do "Wilczej godziny" najbardziej się boję tych nieistotnych opisów :/ Nie przepadam, gdy autorzy piszą o głupotach :P No cóż... książka już czeka w czytniku więc pewnie kiedyś ją dziabnę, licząc na to, że nie będzie tak źle ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
houseofreaders.blogspot.com
Również lubię tego typu książki, najczęściej mnie zachwycają swoim klimatem. Tutaj jednak prawie tego nie czułam. Daj sobie na nią trochę czasu, mi okropnie się ciągnęła przez to rozwlekanie. :c
Usuń