Ariana | Blogger | X X X X

środa, 20 marca 2019

Miało być klimatycznie: Cienie Nowego Orleanu, Maciej Lewandowski


„Odkąd demony nie są zapraszane, przychodzą same.”

Tytuł: Cienie Nowego Orleanu
Autor: Maciej Lewandowski
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 350
Ocena: 4/10
Opis: John Raymond Legrasse, doświadczony nowoorleański policjant, podczas policyjnego nalotu na przemytników trafia do dziupli handlarzy żywym towarem. Znajduje tam makabrycznie okaleczone zwłoki młodej kobiety. Tropy prowadzą do niewyjaśnionej sprawy z przeszłości, rytualnego mordu dokonanego przez tajemniczą sektę. Zamordowanej dziewczynie wyryto na skórze tajemnicze znaki oraz zdarto płat skóry z pleców. Odsunięty od sprawy Legrasse prowadzi własne śledztwo. Podążając śladem handlarzy żywym towarem, dociera do zakładu fotograficznego, w którym znajduje nagrania brutalnych gwałtów i tortur czarnoskórych kobiet. Kolejny ślad prowadzi do Kaznodziei, przywódcy sekty przywołującej demony…


Jak ja się zawiodłam! Rany, tak bardzo chciałabym napisać, że ta książka była klimatyczna, magiczna i tak dalej, i tak dalej, móc polecić kolejnego polskiego autora, ale nie! Męczyłam się z nią ponad tydzień, chociaż ma tylko 350 stron. Po przeczytaniu „Cieni Nowego Orleanu” nie mam pojęcia, jak mogłabym ją określić poza „nuda” i „fabuła się zgubiła”. I to jest najgorsze! Bo nawet nie było tu nic, co by mnie tak gigantycznie zirytowało, że miałabym już jakiś szkielet na recenzję. Po tej książce zostało mi jedno wielkie NIC. Trzy dni zbierałam się, żeby zacząć pisać tę recenzję, bo zupełnie nie mam pojęcia, jak to ugryźć. Nie mam ochoty do tego wracać, nie mam pojęcia, co właściwie przeczytałam  problemy pierwszego świata.
Tak szczerze, wybrałam do recenzji „Cienie Nowego Orleanu”, bo w materiałach przesłanych przez wydawnictwo zapowiadały się naprawdę dobrze. Nowy Orlean to kolejne miasto dookoła którego dałoby się stworzyć niesamowicie magiczny klimat, do tego miała być mitologia Cthulhu, dodajmy do tego voodoo. Ogólnie: okultyzm, ogrom czarnej magii, demonów, nastrój wręcz idealny. Główny bohater też wydawał się interesujący – racjonalista, który już wcześniej zetknął się z demonicznym kultem. Opis sugeruje, że facet jeszcze nie przetrawił tych wydarzeń i wracają do niego jako koszmary. Od razu ma się nadzieję, że to będzie ten świetny wątek, w którym dostaniemy trochę takiej przyziemnej psychologii i zabawy tym, że on nie wierzy w tę czarna magię, ale w końcu będzie musiał to zmienić. To jest genialna podstawa! Nie wyszło to jednak ani trochę.
Próbowałam dawać tej książce szanse. Przez pierwsze 150 stron jeszcze liczyłam, że zaraz wyklaruje się jakaś jedna linia fabularna, za którą da się podążać i poukładać na niej wydarzenia. Miałam nadzieję, że skończą się zbędne opisy i przeciąganie, a zacznie się jakaś akcja, pojawi się więcej magii i tego całego kultu. Tylko że do samego końca nic takiego nie dostałam! Ostatni rozdział jeszcze nabrał jakiegoś mniej męczącego tempa i klimatu, ale to, co się tam wydarzyło… Mam wrażenie, że autor, zaczynając to pisać, nie miał pojęcia, jak w ogóle chce książkę zakończyć i jak ta oś fabularna ma się ukształtować. Jest kilka rozdziałów, w których niby coś się wyjaśnia i każdy z nich wygląda, jakby pisarz dopiero na to wpadł i chciał wykorzystać. I to mogły być zakończenia, ale zostawał jeden mały kawałek, który pozwalał to ciągnąć dalej i wyszło z tego takie nijakie coś. Ta historia po prostu mi się nie klei i wszelkie te rozwiązania wydają się takie płaskie i nijak powiązane z wydarzeniami. Bo tak naprawdę nie ma żadnych tropów czy powiązań między jednym wydarzeniem a kolejnym. Po prostu pan porucznik wpada do różnych osób popytać o sprawę, aż w końcu ktoś mówi: „ej, ja to od tego XYZ załatwiłem” i BAM, XYZ NALEŻY DO KULTU. No ktoś musiał, super. Ale to jest takie wyciąganie jakiegoś rozwiązania, bo trzeba.
Najbardziej zmęczył mnie styl, w jakim ta książka jest napisana. Opis „Cieni Nowego Orleanu” sugeruje, że będzie to książka klimatyczna i można założyć, że autor choć w pewnym stopniu jest zainteresowany tym miastem. No super, tylko to objawia się tym, że w najróżniejszych momentach dostajemy całe akapity na temat jakiejś dzielnicy. Musi być jak najbardziej opisowo, coby pokazać, że zrobiło się risercz, a najlepiej dorzucić do tego jeszcze trudne słownictwo. Fragmenty te nie wnoszą nic, nijak odnoszą się do tego, co aktualnie robi bohater i po prostu nie chce się ich czytać. Z opisami bójek jest podobnie, czasami postacie napieprzają się przez trzy strony i człowiek już ma dość. No ile można czytać o tym, jak ktoś ustawił gardę i gdzie się komu przypieprzyło? Przepraszam, ale to nie jest interesujące w aż takim stopniu. Po dwóch akapitach po prostu uciekało całe napięcie i ja miałam tego zwyczajnie dosyć. Do tego momentami autor tworzy zdania tak długie, że ciężko jest zrozumieć, co się przeczytało. A momentami wręcz jedno zdanie zupełnie nie zgadza się z poprzednim. Przez to wszystko całkiem spora część „Cieni Nowego Orleanu” zlewała mi się w takie jedno „bla bla bla”, już nie miałam siły na szukanie sensu w zdaniach i nawet najmniejsze zainteresowanie się opisami. Byłoby choć odrobinę lepiej, gdyby zamiast opisywać każdą mijaną dzielnicę, bardziej skupić się na mitologii i czarnej magii. Dać więcej klimatu w miejscach, w których się ona pojawiała, zamiast tylko dodawać, że „cuchnęło czarną magią”. Po tej książce nie mam ani trochę większego pojęcia o voodoo czy Cthulhu. Mało tego, ja nawet nie do końca wiem, jak wyglądał przedstawiony tu kult, poza tym że na pewno wierzyli w kolesia-krakena tak uwielbianego w popkulturze. Gdyby autor chociaż trochę bardziej skupił się na tym aspekcie, dodał trochę tej demonicznej magii w odpowiednich miejscach i napisał kilka wydarzeń z perspektywy tych wyznawców, powstałby odpowiedni klimat. Tymczasem wiemy, że tacy ludzie są, czarna magia też w sumie istnieje, ale prawie się nie pojawiała, były jakieś wydarzenia na bagnach i ludzie w to zamieszani lubią mordować czarne dziewczyny. Przez resztę czasu łazimy z panem porucznikiem przesłuchiwać ludzi, czytamy o architekturze i mieszkańcach poszczególnych dzielnic, no i tłuczemy temat prohibicji i porno. I nie twierdzę, że te tematy nie mogły być ciekawe, ale ta książka nie tak się zapowiadała i styl, w jakim jest to napisane po prostu męczy niemiłosiernie. No i gdyby płacili mi za każdym razem, jak jakaś postać posika się ze strachu… Dosłownie każdy, kto się tam przeraził to robił! To nie jest jedyna reakcja fizyczna na strach! Nie każdy reaguje tak samo! Naprawdę, skoro to jest rzecz, z którą kojarzy mi się ta książka, było jej za dużo i jest to zwyczajnie niewiarygodne, żeby wszyscy, jak leci, sikali z przerażenia. W ogóle mam wrażenie, że odnośnie różnych rzeczy autor miał określony zestaw opisów i tylko ich w tym temacie używał. Bez problemu dałoby się dobrać inne przymiotniki i dodać trochę różnorodności, no ale wszyscy sikają ze strachu i kawa zawsze ma posmak mułu.
Może chociaż postacie jakoś się bronią? No cóż… Pan porucznik zapowiadał się obiecująco, jako koleś, z którym mamy śledzić te wydarzenia, ale… ALE! To, że on nadal ma pewien uraz po wydarzeniach na bagnach czy też kolejnych, które działy się później, pojawia się tylko w jednym kontekście. Jakim? „No przeżył to i to, straszna rzecz, a śniadanie było smaczne.” Jedno zdanie i koniec. Nie ma to żadnego wpływu na zachowania naszego bohatera, na jego relacje czy choćby poglądy. Nic, po prostu sobie było i minęło. To tak nie działa. Ludzie tak nie działają. Tak to można skwitować stłuczenie szklanki czy wpadnięcie na nielubianego profesora na uniwerku. Ten jego sceptycyzm odnośnie rzeczy nadnaturalnych też przedstawia się w taki sposób i całkowicie nie ma wpływu na fabułę. W dodatku autor przedstawiając go musi robić to w taki totalnie „brudny” sposób. Wiecie, to ten stary gliniarz, który będzie się lał po mordach, pił gorzałę i klął, ile wlezie. Nie kupuję tego. Ta postać jest nijaka. Poza tym autor, jak już wspomina o postaciach, to określa je: narodowością, pełnym imieniem i nazwiskiem albo samym nazwiskiem. Czułam się trochę jak w jakimś korpo, gdzie trzeba trzymać dystans. Jeszcze jedna taka głupia sprawa – zastanawiam się, kto normalny pije przed jakąkolwiek akcją policyjną czy też samozwańczą, podczas której wszyscy będą się lać i strzelać. To jest zwyczajnie głupie! Nie wiem, czy to miało nadać naszym bohaterom więcej męskości czy czego, ale jest po prostu głupie i żaden rozsądny człowiek by tak nie zrobił. Nie wiem, może nie czuję klimatu lat 20., ale picie alkoholu nie wydaje mi się ich jedyną cechą. A tu to trochę tak wygląda.
Naprawdę, starałam się szukać pozytywów w tej książce i jestem równie zawiedziona, co po „Wilczej Godzinie”. W ogóle te książki wydają się mi mieć wiele wspólnego i rozczarowały mnie w podobny sposób. Muszę autorowi oddać to, że jak już budował napięcie, nagle przestawał się rozdrabniać i były to fragmenty, które czytałam z przyjemnością. Niestety, ta gorsza część mocno przeważyła. Nie jestem w stanie polecić „Cieni Nowego Orleanu”. Tobyło potwornie nudne i nijakie, przekazu też nie znalazłam, za to trafiłam na trochę głupot. Chociaż przyznaję, książka nie irytowała mnie, nie wzbudzała we mnie nienawiści czy złości. Nie wiem, może po prostu totalnie nie pasuje mi styl autora, jednak ten jeszcze byłabym w stanie znieść, gdyby było tu więcej właściwych treści i opis byłby adekwatny. Bo nadzieje były wielkie, a wyszło trochę jak „Niesamowity Hulk” (tak, taki film istnieje i zalicza się do MCU).

Za książkę dziękuję wydawnictwu Uroboros

1 komentarz:

  1. Dwie rzeczy w kwestii alkoholu, które mogę dodać. Pierwsza to to, że picie przed akcją mogło mieć na celu podkreślenie poczucia beznadziei i może być to jedyny opis tego, że bohater nie radzi sobie z tym, co przeżywa (no nie wiem). Druga rzecz- pamiętam jak w jakiejś lekturze szkolnej o Polsce pod rozbiorami (ach lektury), autor poświęcał strasznie dużo czasu na to, że bohater wchodzi do domu/ pokoju/ gdziekolwiek, a tam jego ojciec/ nauczyciel/ sąsiad akurat całkiem pijany gada głupoty. Podejrzewałem, że pisarz miał jakiś uraz, ale możliwe jest też to, że czasy faktycznie tak wyglądały, bo było bardzo mało innych dostępnych rozrywek.
    Za mało Cthulhu i okultyzmu 2/10 <3

    OdpowiedzUsuń