Autor: Rainbow Rowell
Wydawnictwo: HarperCollins
Ilość stron: 512
Ocena: 10/10
Opis: Simon Snow rozpoczyna właśnie ostatni rok nauki w Szkole Czarodziejów w Watford. Nie żeby przez ostatnie kilka lat jakoś bardzo się podszkolił – wciąż słabo radzi sobie z różdżką, w dodatku nieustannie coś podpala albo sam wybucha. Na domiar złego porzuca go dziewczyna, a jego mentor nie daje znaku życia. Simon zupełnie nie wie, dlaczego akurat on uznawany jest za najpotężniejszego czarodzieja, skoro każde z jego życiowych przedsięwzięć to porażka.
Ale gdy w Świecie Magów zaczyna wrzeć, Simon musi sprostać wyzwaniu i zapanować nad sytuacją. Nie pomaga przeczucie, że Baz, jego współlokator, a zarazem największy wróg, prawdopodobnie knuje coś za jego plecami.
„Hej, wiecie, co naprawiłoby tę beznadziejną sytuację z wampirami, moją matką, wojną i upadkiem magii? Obcałowywanie się z moim współlokatorem idiotą. Z tym, który pewnego dnia spieprzy mi życie na amen. Co za plan.”
Nic mnie tak nie cieszy, jak dostanie w swoje szpony książki, której wydania chciałam jak diabli, a nic nie wskazywało na to, że wydana zostaje. Tym bardziej, że jest to książka, o której co chwila opowiadała mi moja najkochańsza Bro. Chciałam dorwać się do Simona Snowa i jego paranoicznych rozkmin na temat spisków Baza Cholernego Pitcha. No i do wiewiórdemonów, ale to raczej oczywiste, że jeśli ktoś taki jak Lucy słyszy o czymś takim jak wiewiórdemony, to nic dobrego z tego nie wyniknie. Jeszcze przed czytaniem wiedziałam, że to jedna z najbardziej absurdalnych historii świata, a Simon i Baz to... Idioci! Czyli równie dobrze mogę powiedzieć, że kochałam to zanim w ogóle pojawiło się w moich rękach.
Moje pierwsze spotkanie z twórczością pani Rowell wypadło bardzo zabawnie. Wszystko wina tych dwóch kluch i pokręconego świata. Przysięgam, że nigdy nie poznałam czarnego charakteru o lepszym imieniu niż Podstępny Szarobur. Poza tym raczej jeszcze nie było tak pokręconej pary jak Simon i Baz. Ledwo się pojawiają, a ja już się głupio uśmiecham. Są słodcy, a przy okazji tak nieskończenie głupi, że... Jfdgnfjngfnjkg! Mogą się całować, spać w tym samym łóżku, dzielić się magią, ale Snow i tak podejrzewa spisek. Za to Baz... Jest Bazem, ma ochotę natłuc Simonowi, ale jak to? Bić swojego ukochanego? Chociaż nazywanie go idiotą to już co innego. Gdybym miała wybrać ich najgłupszy tekst musiałabym zacytować większość książki – czasami jednak odbiegała od konkursu na najgłupszy i najbardziej kochany fragment roku. Bo to takie jest, że przy okazji wyzywania się od idiotów i spiskowców, toczenia ze sobą wojny i niechętnej współpracy, są wobec siebie cholernie uroczy! Niech Simon sobie wmawia, że pierwsze dwadzieścia osiem rozdziałów szukał Baza bo węszył kolejny podły spisek. On się martwił! A Baz i tak wiedział, że wpadł po uszy, ale to jak denerwował się na Snowa i na niego warczał miało swój urok. A może to ja jestem jakaś nienormalna, bo bardziej kręcą mnie takie idiotyczno – wredne romanse, niż te słodkie i kochane.
Fabuła jest raczej prosta. Większość elementów wskoczyło mi na swoje miejsce jeszcze zanim doczytałam do połowy. Jest trochę zaskoczeń, bo Szarobur jest tak nie do końca czyjąś winą, ale jest, a przy okazji jest kimś innym. Głównego winnego łatwo zlokalizować, ale to co się odwaliło na koniec... Na Crowleya! Na tej książce ktoś powinien umieścić ostrzeżenia, że jest miło i przyjemnie, a potem kończysz zniszczony od środka. Nawet nie wiem co i jak, ale w którymś momencie zaczęłam płakać, a potem ogarnęłam, że jest piąta rano, a moje uczucia są rozpłaszczone gdzieś na świętej ścianie naszego złotego najemcy! A przecież tych ścian to nie wolno tknąć... Fajnie, nie? Pierwsze spotkanie z Rainbow Rowell zakończyłam mentalnie zniszczona, szczęśliwa, nieszczęśliwa i totalnie zdezorientowana. Czyli było dobrze, chociaż mogła trochę mnie oszczędzić. Teraz nie tknę „Fangirl” przez kolejne miliard lat świetlnych, bo na każdy fragment z Simonem w Watford będę się rozklejać jak debil. Poza tym widać, że mamy do czynienia z magiczną, ostro trzepniętą operą mydlaną podlaną przerobionym Potterem. Zamysł sam w sobie daje spory potencjał do cudownej komedii. Aż chce się prosić o więcej.
Powinnam coś wspomnieć o tym, co najbardziej mi się podobało. To czas na szybką listę. Naprawdę to całe „Nie poddawaj się” jest jedną z moich ulubionych rzeczy, ale skoro już trzeba się rozdrabniać...
1.1. Simon Paranoik Snow – nie ma nic lepszego niż tekst napchany najgłupszymi teoriami spiskowymi, a Simon jest ich mistrzem. On jest po prostu nieskończenie głupi pod pewnymi względami, ale przez to jeszcze bardziej kochany. To taka słodka babeczka, puchaty kociak, który w pogoni za czerwoną kropką wpadł na ścianę i szczerze wierzy, że ta ściana to uknuła!
1.2. Bastilton Grimm – Pitch – kolejność nie ma znaczenia. Po raz pierwszy nie mogę wybrać mojego ukochanego bohatera, bo oni obaj są zbyt cudowni. Chociaż Baz ma w sobie to, co najbardziej uwielbiam – cierpienie! Na pewno musi być ciężko być magiem, wampirem, Pitchem, gejem i największym wrogiem swojego współlokatora, którego tak przy okazji się kocha. Dodajmy do tego, że na jego oczach umarła mu matka. Wskaźniki wywaliło poza skalę, ja już po prostu go adoptuję i wyściskam za każdy głupi tekst.
2. Baz i Simon razem – osobno są cudowni, współpracujący ze sobą powalają na kolana, jako para po prostu zabijają. Kulminacja głupoty, uroczych kociątek, kochano – głupich wyznań i pomysłów. Czekałam na to całą książkę, a jak się doczekałam, to było jak wygranie miliona dolarów!
3. Scena w sypialni chłopaków, kiedy Simon dzieli się magią z Bazem, a kończą gdzieś w kosmosie. Ideał. Po prostu ideał.
4. Pocałunek w lesie. Rozdział sześćdziesiąty pierwszy to piękno w czystej postaci.
5. Lucy – nie, to nie przez imię! Przysięgam! Lucy Salisbury i jej historia to przykra sprawa, ale tak mnie kopnęła, że nie mogę o tym nie wspomnieć, a jak mnie coś kopnęło to znaczy, że było dobre.
6. Penny – moja ulubiona dziewczyna. Lubię dobrze napisane postacie żeńskie, a Penny na pewno jest jedną z nich. Inteligentna, nie przemądrzała, uparta, trzeźwo myśląca... No i bez niej Simon nie dożyłby nawet początku tej książki.
Na podsumowanie mogę powiedzieć, że dawno się tak nie ubawiłam, a przy okazji nie zostałam tak zniszczona emocjonalnie. Simon i Baz to mieszanka wybuchowa ale idealna. Napisanie tej kosmicznie absurdalnej wersji Pottera było pomysłem genialnym. Niczego mi nie brakowało aż do końca. Teraz brakuje mi Simona, Penny, Baza, Watford i wiewiórdemonów. Proszę o więcej, o całą serię! Chcę, żeby Simon i Baz adoptowali jakiegoś skrajnie memicznego kota, bo to byłoby dopełnienie ich związku! Fabuła niby łatwa do przejrzenia, a jednak zaskakująca na sam koniec. Mogę jedynie dalej polecać.
Jeszcze nie czytałam, ale słyszałam same dobre rzeczy. Muszę spróbować.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie,
Ola z pomiedzy-ksiazkami.blogspot.com