Ariana | Blogger | X X X X

poniedziałek, 31 lipca 2017

Zła Krew, Sally Green

Seria: Zła krew 
Tytuł: Zła krew 
Autor: Sally Green 
Wydawnictwo: Uroboros 
Ilość stron: 398 
Ocena: 10/10 
Opis: Współczesny świat, w którym obok ludzi żyją wiedźmy - dobre białe oraz złe czarne. Piętnastoletni Nathan jest mieszańcem obu zwaśnionych rodów. Ścigany i wyalienowany decyduje się przetrwać za wszelką cenę. Pierwsza część trylogii. O woli przetrwania, która pokonuje wszelkie przeciwności.

Nie mogłabym nawet dotknąć czegoś tak złego jak ty.


Wielkiej filozofii nie będzie. Na „Złą Krew” zwróciłam uwagę, kiedy cała seria wyskoczyła mi na Goodreads między książkami z wątkiem LGBT. Jestem okropna, wcześniej czasami widywałam informacje o tej serii na Facebooku wydawnictwa Uroboros i nigdy się za bardzo nie pokusiłam o chociaż gram zainteresowania, ale... Nie wiedziałam, że to kolejna książka z magią i Londynem! Londynu okazało się być niewiele, ale podczas czytania już mi to nie przeszkadzało. Także historia mojego sięgnięcia po twór Sally Green jest chyba dość płytka, ale co ja mogę za bycie dziwną odmianą sroki? 
Natan, znany też jako półkod, jest dzieckiem czarodziejki i najbardziej poszukiwanego czarownika w całej Wielkiej Brytanii, chłopak jest w połowie biały, a w połowie czarny. Z tego powodu całe społeczeństwo białych czarodziejów go nienawidzi. Traktują go jak tykającą bombę zegarową, coraz bardziej ograniczają mu wolność, rówieśnicy się nad nim znęcają. Jedynymi przychylnymi mu osobami są babcia, dwójka rodzeństwa i koleżanka z klasy. Z roku na rok jego sytuacja pogarsza się, aż zostaje wtrącony do klatki. Coraz szybciej zbliżają się jego siedemnaste urodziny, w które powinien otrzymać swoje trzy dary i napić się krwi członka swojej rodziny, inaczej umrze. W dodatku elitarna grupa czarodziejów – Łowcy – śledzą każdy jego ruch, najchętniej by go zabili. Natan jednak ma nadzieję, że w końcu pojawi się jego ojciec, żeby mu pomóc. 
Nie wiem, co mam zrobić z tą książką. Naprawdę, czegoś takiego jeszcze nie spotkałam, ewentualnie mogę nawiązać do „Magisterium”, ale to nadal nie to. Nigdy jeszcze nie czytałam niczego, w czym nie dało się w ogóle określić, kto tu jest dobry, a kto zły. Nienawidzę białasów, jak to pogardliwie autorka nazwała białych czarodziejów, poza dwójką z trójki rodzeństwa Natana, jego babcią i Annalise, nie potrafię sobie przypomnieć nikogo z nich, kto nie byłby okropny. Celia jeszcze czymś tam się wykazała, ale reszta to totalne dupki. Powinni być tymi dobrymi, bo to czarownicy są „tymi złymi”, w końcu parają się czarną magią, mordują, budzą strach, ale kiedy to biali przez większość książki są oprawcami, czuję kompletną dezorientację. Pośrodku mam Natana, którego jako postać polubiłam, chociaż jest specyficzny, ale i tak widzę, że też nie jest do końca dobry. Nie da się powiedzieć, kto tu jest po jakiej stronie, bo wszyscy są źli. Kibicowałam Natanowi, polubiłam kilka postaci, ale nadal nie mam pojęcia w którą stronę to zmierza i prawie wszyscy mają tu coś za uszami. Było też kilka postaci, które wydawały mi się całkowicie w porządku, szczególnie Gabriel i Arran. Cieszę się, że Natan na nich trafił, bo ten dzieciak zbyt wiele złego musiał znieść. Komu miałam ochotę najbardziej urwać głowy? Jessica i bracia Annalise. Starsza siostra, która wiecznie znęca się nad Natanem i uważa go za źródło wszelkiego zła, wprost mu mówi, że chce go zabić. O rodzeństwie O'Brien to się nawet nie wypowiem, bo chcę zachować chociaż trochę kultury. W sumie to dość ciekawe zagranie, naprawdę jeszcze nigdy nie spotkałam się z książką, w której nie dość, że podział na dobro i zło się zaciera, to większość postaci uważamy za złe. To zapunktowało, ale równocześnie tak rozstroiło mnie emocjonalnie, że przed drugim tomem musiałam zrobić sobie przerwę. 
Nie mogę autorce niczego odmówić. W tym wypadku wiem, że tak dokładnie miałam się czuć. Postacie są dobrze skonstruowane, a wszystko trzyma się kupy. Może część przed uwięzieniem Natana wydaje się dość monotonna, ale mniej więcej w połowie książki, kiedy już jesteśmy naprawdę blisko siedemnastych urodzin Natana, akcja coraz mocniej się rozkręca, żeby w końcu doprowadzić do walk czarodziejów z czarownikami, strzelanin i odnalezienia ojca Natana. Autorka zapewnia wiele zwrotów akcji, nawet w tej nudniejszej części, która ma służyć do zapoznania czytelników ze światem białasów, kiedy wyrabiamy sobie o nich opinię. To bardzo ważna część też ze względu na głównego bohatera. Poznajemy jego historię dla lepszego zrozumienia, czemu dokładnie taki jest - bez tego ciężko byłoby go polubić albo czulibyśmy się potwornie zagubieni. Ja z samego opisu sądziłam, że czarodzieje i czarodziejki są w porządku i muszą mieć jakiś powód dla nieufności wobec Natana, a on sam będzie antybohaterem. Ciekawa wersja, ale nie tak, jak to, co czekało na mnie w środku. Ostro się pomyliłam i na początku byłam w dość sporym szoku, kiedy zaczynałam rozumieć, co tam się w ogóle dzieje. 
Podsumowując: uważam, że „Zła Krew” zasługuje na większą popularność! To naprawdę zaskakująca i oryginalna historia, bo choć jest na poziomie młodzieżówki i widać tu standardowe schematy, to Sally Green tak wszystko obraca i przedstawia, że pojawia się coś nowego. Nie ufałabym tutaj niczemu, mam wrażenie, że w „Dzikiej Krwi” czeka mnie kolejny wielki przewrót. Nie mogę uwierzyć, że Marcus tak sobie to wszystko zostawi, tak samo Mercura. Ta dwójka budzi we mnie sporo niepokoju. Chcę wiedzieć, co dzieje się z Gabrielem i jak zakończy się jego historia z Natanem. To specyficzna książka, pewnie nie dla każdego, ale jak najbardziej godna polecenia. I mam ochotę zamalować to porównanie Sally Green do Stephenie Meyer na okładce. Nie, nie, nie! Gdzie tu to cudo do „Zmierzchu”?! Bez urazy dla fanów wampirów, ale „Zła Krew” stoi w zupełnie innej galaktyce! W ogóle nie dajcie się temu zwieść! A najlepiej to sami sprawdźcie, co mam na myśli! 

Odcinek drugi za jakiś czas. 
Lucy 

4

sobota, 29 lipca 2017

Poczuj lato book tag

Jest tak jakby po połowie wakacji. Tak jakby to miało być wcześniej. Tak jakby jesteśmy leniami. Ale wiecie co? Udało się w końcu ruszyć wszystkie trzy blogowe stwory! Yaaaaay! Brawo my! W pełnym składzie zapraszamy na letni book TAG, w który jakoś tak wmieszały się filmy. Mamy nadzieję, że się nie przestraszycie.

AUTORKI TAGU: ZUZA Z KULTURALNEJ SZAFY I MAJA K.


1. Książka lub seria, którą chcesz przeczytać w wakacje.
Lucy: "Zła Krew", w sumie już zaczęłam, może w końcu dobiorę się do ostatnich dwóch tomów Kruczych Chłopców, hm, hm... O i zacząć czytać Martę Kisiel! Wstyd, że jeszcze nie znam twórczości Ałtorki!
Cupcake.: Kiedy tak patrzę na swoje półki, to stwierdzam, że wakacji mi nie wystarczy... Moim obecnym planem zdecydowanie jest dokończenie serii "Endgame", bo odkładam to już od dłuższego czasu i niektórzy stale mi o tym przypominają... Oprócz tego również Kruczy Chłopcy patrzą na mnie karcąco z półek. W końcu to moja ukochana Maggie, a ja przeczytałam póki co zaledwie jeden tom!
Olorien: Moim zadaniem na wakacje jest nadrobienie kilku seriali, których aż wstyd się przyznać, że jeszcze ich dotąd nie obejrzałem. "Narcos", "Breaking Bad", "Mr. Robot", "Dexter", nowy sezon "Gry o Tron". Poza tym czekam na obejrzenie Dunkierki czyli nowej produkcji Nolana i nadrobienie "Guardians of the Galaxy vol. 2", którego premiera przeleciała mi, nawet nie wiem kiedy.

2. Książka z żółtą lub niebieską okładką.
Lucy: 2w1 czyli "Nie poddawaj się"!


Cupcake.: "Powiedz wilkom, że jestem w domu". Książka, o której duże swego czasu słyszałam, a wciąż czeka na swój czas...
Olorien: Filmy nie mają okładek *thug life* Choć patrząc na to z innej strony, nie miałbym żadnych obiekcji przed odświeżeniem sobie obu części "Kill Bill'a", których plakaty były żółte.

3. Twój plażowy must have.
Lucy: "Kroniki Bane'a"! Przyjemne, zabawne i urocze, szybko się czyta, co się akurat wybierze. Ideał na wylegiwanie się na plaży, chociaż ja pewnie zostawiłabym książkę i popłynęła na poszukiwania Posejdona.
Cupcake.: "Wszystkie twoje marzenia" - książka lekka, przyjemna z piękną okładką, którą nie potrafię przestać się zachwycać. Dodatkowym plusem przecudny Kamil i zwariowana Majka, bohaterowie, którzy na dobre rozgościli w moim serduszku. Jestem pewna, że wyjście na plaży z tą dwójką musiałoby być bardzo ciekawe...
Olorien: Jako, że ciężko brać za każdym razem na plaże laptopa (no i ludzie by się na mnie dziwnie patrzyli) to zarzucę audiobookiem, którego katuje już od dłuższego czasu - "2001: Odyseja kosmiczna" (a tak się fajnie złożyło, że taki film także powstał, więc jestem usprawiedliwiony).

4. Książka z okładką, która kojarzy ci się z wakacjami.
Lucy: "Ognisty Tron" wygląda jak obietnica jakichś dzikich wakacji na łodzi. No tak na pierwszy rzut oka, potem dostrzega się skarabeusze.


Cupcake.: "Maybe someday". Kolor okładki przywodzi mi na myśl ciepły piasek na słonecznej plaży, a dodatkowo ksiażkę tę czytałam latem - nic więc dziwnego, że przywodzi mi na myśl właśnie wakacje.
Olorien: "Piła", od 1 do 7 części. Wybór ciekawy, ale tak się złożyło, że jakieś 3 lata temu zrobiłem sobie całowakacyjny maraton wszystkich części.

5. Powieść, która wywołała u ciebie słoneczny uśmiech.
Lucy: "Simon oraz inni Homo Sapiens", przeurocza i jeszcze bardziej kochana. Simon jest postacią, dzięki której zawsze się uśmiecham, ale w połączeniu z resztą tej książki wywołuje u mnie na twarzy kompletnego banana.
Cupcake.: "Earl i ja, i umierająca dziewczyna"! Całą książkę czytałam z wielkim uśmiechem na twarzy. Uśmiałam się przy niej więcej niż przy jakiejkolwiek innej. Żarty dokładnie trafiały w moje poczucie humoru, a przedstawienie choroby w zupełnie inny sposób to dodatkowy plus. No i do tego cudna ekranizacja!
Olorien: Cokolwiek z Jim'em Carrey'em. Ten człowiek jest mistrzem komedii. Nic dodać, nic ująć.

6. Książka, przez którą wylałeś morze łez.
Lucy: JEDNA? Pfff, oszukuję! "Mechaniczny Książę" i "Mechaniczna Księżniczka", "Achilles: W pułapce przeznaczenia", "Miasto Zagubionych Dusz" (Malec, ok? Do dzisiaj przez to płaczę.) i na koniec "Nie poddawaj się". Jak kogoś dziwi ostatnia pozycja, to mówię, że jestem dziwnym stworem i przez ostatnie rozdziały umierałam od środka, a to historia z Lucy, a to odkrycie, co się dzieje z Simonem, a przez koniec to już w ogóle odpadłam.
Cupcake.: W sumie niezbyt często płaczę, czytając. Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć książki, które wycisnęły ze mnie łzy. "Ostatnia piosenka" jednak chyba zmusiła mnie do największego płaczu i to jej zdecydowanie należy się tu miejsce. Przeryczałam dobrą 1/3 książki, zużywając cały zapas chusteczek. 
Olorien: Historia miłości z początku animacji "Odlot". Jedyny raz, kiedy wzruszyłem się na jakimkolwiek filmie bądź animacji.

7. Najlepsza impreza w książce, czyli taka w której chciałbyś uczestniczyć.
Lucy: Jest tylko jedna słuszna odpowiedź! Imprezy Magnusa Bane'a! Chętnie pokręciłabym się z magicznymi stworami, wykąpałabym się w brokacie i napiłabym się czegoś dobrego z Wysokim Czarownikiem Brooklynu, a najlepiej to z nim i jego chłopakiem! Potem rozpoczęłabym nowe życie jako kaktus i polatała na latającym dywanie.
Cupcake.: Marzeniem każdej małej dziewczynki jest uczestniczenie w bajkowym balu. Z wielką chęcią wskoczyłabym w piękną suknię i pokręciła się po sali balowej pałacu w Illei, tańcząc z gwardzistami. Z przyjemnością bawiłabym się w towarzystwie Maxona i innych bohaterów "Rywalek".
Olorien: Projekt X *upuszcza mikrofon*


8. Powieść z historią łatwą, jak jazda na rowerze.
Lucy: (Przeczytałam "jak jazda na łyżwach", mój mózg chyba mnie ostrzega.) "Dusza Cesarza" Brandona Sandersona. W sumie opowiadanie, ale ciiiiii. Bardzo prosta historia i do tego przyjemna, zaczarowana, aż chce się płakać, że nie mam innych jego książek.
Cupcake.: Zastanawiałam się nad tym dość długo i wiecie co? Do głowy wpadł mi jedynie "Zmierzch" Stephanie Meyer. Historia znana chyba wszystkim, nic dodać, nic ująć.
Olorien: La La Land, tak banalnej i sztampowej historii jeszcze w filmach nie widziałem, ale więcej powiem w osobnej recenzji.

9. Powieść, do której musiałeś dojrzeć jak kwiat.
Lucy: Yyy... DŹWIG! Nie ma takiej, ja do niczego nie dojrzewam! Serio, nie ma nic takiego.
Cupcake.: Do niektórych książek miałam kilka podejść. Jedną z nich jest "Tajemniczy ogród", do którego zabierałam się chyba z pięć razy - ale w końcu przeczytałam i jest to jedna z książek, do których mam wyjątkowy sentyment.
Olorien: Trylogia "Matrix". Za każdym razem, gdy oglądam tę serię (a powoli dobijam do dwucyfrowej liczby), wyciągam z tej historii coraz to nowe informacje, coraz więcej głębi i filozoficznych przemyśleń. Film mojego życia, tyle w temacie.

Kurtyna! Wszyscy dotrwali? Żywi? To się cieszymy!

(Ktoś to usunie czy nie udajemy normalnych?) coś tam na zakończenie bo czasami jestem sobie takim podróżnikiem, że włażę na słupy od prądu!!11! :v
2

środa, 26 lipca 2017

Kiedy najpierw wchodzi hype, a potem film - La La Land

Tytuł: La La Land
Reżyseria: Damien Chazelle
Scenariusz: Damien Chazelle
Gatunek: Musical, Romans
Czas trwania: 126 minut
Produkcja: USA
Premiera w Polsce: 20 stycznia 2017r.
Premiera na świecie: 31 sierpnia 2016
Muzyka: Justin Hurwitz
Zdjęcia: Linus Sandgren
Studio: Black Label Media, Gilbert Films,                                       Mark Platt Productions
Dystrybucja: Monolith Films

Ocena: 5/10


Czy spotkaliście się kiedyś z pewnym zjawiskiem, które ja nazywam „przehypowaniem”? Chodzi tutaj o moment, w którym rozgłos i hype na daną rzecz rośnie do niebywałych rozmiarów jeszcze przed oficjalną premierą, kiedy tak naprawdę nikt jeszcze nie wie, jaka ta rzecz faktycznie jest. Właśnie z takim zjawiskiem według mnie spotkał się film Damien’a Chazelle’a pt. La La Land.

Nagle znikąd pojawił się wielki zachwyt tą produkcją, potem była premiera, następnie prawie wygrany Oscar. Pamiętam, z jakim zawodem spotkali się fani tego filmu, gdy jego obsada musiała obyć się jedynie z nominacją. Po tym wydarzeniu stwierdziłem, że obejrzę to „dzieło”, żeby dowiedzieć się, czy ten wielki hype jest rzeczywiście uzasadniony. No i cóż ja mogę rzec, żeby jednocześnie nie rzucać mięsem przed widownią i adekwatnie ocenić ten film. Efekt „przehypowania” (stety bądź niestety) poszedł w tym przypadku w bardzo złym kierunku, bo film okazał się totalną klapą.

Zacznę od tego co mnie, muzykocholika, zabolało najbardziej, czyli beznadziejna oprawa muzyczna. Niby musical, niby właśnie na ten aspekt powinien być położony największy nacisk, ale coś im tam po drodze upadło i już nie wstało. Justin Hurwitz odpowiedzialny za tą muzyczną katastrofę stworzył piosenki, które kompletnie nie zachowują się w pamięci. Po obejrzeniu tej produkcji nie miałem najmniejszej ochoty na przesłuchanie jeszcze raz całego soundtrack’u, co zazwyczaj ma miejsce w moim przypadku. Wyjątkiem może być tylko piosenka tytułowa, która jeszcze zostaje w głowie na jakiś czas ,ale to jest o wiele za mało w przypadku MUSICALU.

Następną katastrofą była fabuła filmu, aż na usta sam ciśnie się pewien znany cytat – „Boże czy Ty to widzisz”. Tak banalnej i sztampowej historii już dawno na większym ekranie nie widziałem. I tutaj od razu dodam małe sprostowanie, gdyż nie mam nic przeciwko prostym historiom, bądź takim które są opowiedziane w prosty sposób, ale w tym przypadku nie ma mowy ani o jednej, ani o drugiej sytuacji. Sięgnięto tutaj po najprostszą historię miłosną, tak błahą, że po 20-30 minutach oglądania byłem w stanie bez problemu przewidzieć całą resztę filmu. Żadnych plot twistów, niecodziennych rozwiązań, nic, ot na maxa bezpieczny film dla całej rodziny na niedzielne popołudnie. Miałem wrażenie, że podczas tworzenia tej produkcji sięgnięto gdzieś do zbioru scenariuszy z początków kinematografii, wyciągnięto z niej gotową opowieść miłosną, przerobiono to na musical i wrzucono rozpoznawalnych aktorów, żeby ludzie chwycili haczyk. Tylko po co? Jaki to miało sens?

Skoro już poruszyłem kwestię aktorów, to dokończę ten temat krótko. Strasznie zdziwił mnie sposób grania głównych aktorów (Emma Stone, Ryan Gosling), gdyż nie był on spójny. To było jak taki slalom pomiędzy normalną i naturalną grą aktorską, a podstawioną kłodą drewna dukającą swój tekst, jakby czytała książkę telefoniczną. Nie mam pojęcia, czym to było spowodowane, ale zostało to w pamięci. Więcej grzechów nie pamiętam.

No dobra, co by potem nie było, że potrafię tylko krytykować, to napiszę o jednej rzeczy, która mi się bardzo spodobała, a mianowicie ujęcia i ruchy kamery. Powiem tak, było na czym oko zawiesić. Bardzo ładne kadry, dobrze dobrana scenografia, spokojne ruchy kamery, wszystko to bardzo ładnie ze sobą współgrało i choć trochę podnosiło poziom tej produkcji. Szczególnie spodobała mi się pierwsza scena – piosenka na autostradzie, tak jak napisałem, było na czym zawiesić wzrok na te kilka minut.


Podsumowując, „La La Land” okazał się dla mnie największą kichą 2016 roku, zaczynając od strony dźwiękowej, poprzez koszmarną historię, a kończąc na wahanej grze aktorów. Kompletnie nie dziwi mnie fakt, że nie dostali za niego Oscara (powiem więcej, bardzo mnie to cieszy) i, szczerze mówiąc, nie polecam oglądania tego filmu nikomu chyba, że jest gotowy na zmarnowanie dokładnie 2 godzin i 6 minut (wg. Serwisu Filmweb) swojego cennego życia. Jak dla mnie, najlepszy przykład efektu „przehypowania” oraz przerostu rozgłosu nad samą treścią i formą. Jeden, wielki, patetyczny kocioł z neonem "musical" nad nim.
2

poniedziałek, 10 lipca 2017

Zgromadzenie cieni, Victoria E. Schwab

Seria: Odcienie Magii 
Tytuł: Zgromadzenie Cieni 
Autor: Victoria E. Schwab
Wydawnictwo: Zysk i S-ka 
Ilość stron: 554
Ocena: 8/10
Opis:  Upłynęły cztery miesiące, odkąd w ręce Kella wpadł czarny kamień. Cztery miesiące, odkąd przecięły się ścieżki antariego i dziewczyny z Szarego Londynu, Delilah Bard. Cztery miesiące, odkąd książę Rhy został ranny, Kell i Lila pokonali rządzące Białym Londynem bliźniaki Dane, a kamień wraz z umierającym Hollandem wrzucili w otchłań Londynu Czarnego.
Pod wieloma względami sytuacja prawie wróciła do normalności, chociaż... Rhy spoważniał, a Kella dręczą wyrzuty sumienia. Antari nie przemyca już przedmiotów między światami – jest nerwowy, nawiedzany przez sny z udziałem złowieszczej magii, skupiony na myślach o Lili, która zniknęła mu z oczu w porcie, tak jak zawsze tego pragnęła.
Tymczasem w Czerwonym Londynie trwają przygotowania do Igrzysk Żywiołów, spektakularnego i kosztownego międzynarodowego turnieju – mającego na celu rozrywkę i zachowanie dobrych stosunków z sąsiednimi mocarstwami. Na zawody przybędzie wielu gości, a wśród nich starzy przyjaciele na pewnym statku pirackim. 
Jednakże, podczas gdy wszyscy w Czerwonym Londynie skupiają się na czekających ich emocjach sportowych i towarzyszących igrzyskom przyjęciach, w innym Londynie rozkwita życie, a ci, którzy mieli rzekomo odejść na zawsze, powracają. Jak cień, który znika w nocy, lecz pojawia się znów kolejnego dnia, tak odżywać zdaje się Czarny Londyn. Tyle że magia wymaga równowagi, więc by odrodził się Czarny Londyn, inne miasto musi upaść...


„Moje życie jest jego życiem. Jego życie jest moim.”



Hello darkness my old friend! Nawiązując do treści tej książki to nawet bardzo trafne powitanie. Kiedy kilka miesięcy temu skończyłam czytać „Mroczniejszy odcień magii”, błagałam o kontynuację, bo Victoria E. Schwab stworzyła tak niesamowity świat i genialne postacie, że potrzebowałam ich więcej. To było zbyt dobre, żeby pozostać na jednej książce. Wiadomość o premierze „Zgromadzenia cieni” spadła na mnie niecały miesiąc przed premierą, a ja bez myślenia, czy starczy mi na chleb, zamówiłam swój egzemplarz. Teraz żałuję, że od razu to kupiłam i równie szybko zaczęłam czytać, bo czekanie na „A conjuring of light” po polsku będzie jeszcze gorsze! Pierwszy tom przynajmniej nie kończył się takim cliffhangerem! Rany, ludzie, ja polecam tą serię z całego serca, ale dla własnego dobra może poczekacie na wydanie trzeciej części? Chyba, że lubicie się dręczyć, tak, jak ja. 
Powracamy do Arnes, minęły cztery miesiące od Czarnej Nocy. Po zakończeniu „Mroczniejszego odcienia magii” można było uznać, że wszystko skończyło się tak dobrze, jak się dało, świat powinien wrócić do normy. Kell i Rhy oczywiście muszą sobie poradzić z nową sytuacją, nauczyć się żyć z powstałą między nimi więzią. Każdy ma na to swój własny sposób i obaj reagują inaczej. Widać, że się zmienili po przejściach związanych z minionymi wydarzeniami, książę nie jest już taki beztroski, a antari jest bardziej niespokojny, lud zaczął go postrzegać jako winowajcę całej tragedii. Poza tym wszystko wydaje się być w porządku, świat wrócił do równowagi, mroczna magia zniknęła, teraz uwagę wszystkich mieszkańców Arnes przyciąga Essen Tasch, Igrzyska Żywiołów. Czas prychnąć i wrzasnąć „WCALE NIC NIE JEST W PORZĄDKU!” czy jeszcze nie? Bo tak trochę bardzo ucierpiałam. Nie narzekam, bo bardzo lubię cierpieć z powodu książek, to dla mnie najlepszy dowód na to, że czytam coś dobrego. Jednak zanim o tym, trzeba jeszcze o tamtym. 
Tym razem nie ma wielkiej gonitwy przez Londyny, większość akcji skupia się w Arnes, czy to na morzu czy w Londynie, ale nie oznacza to, że zrobiło się nudniej. Wielki turniej mistrzów magii z trzech imperiów nie może być nudny! Autorka po części robi to, czego brakowało mi w pierwszej części – przedstawia szerzej jeden ze światów! Reszta, poza znanym nam Szarym Londynem, jest odsunięta na bok, choć niecałkowicie, ale jestem w stanie to wybaczyć. Pojawił się nawet Czarny Londyn, którego zabrakło mi w „Mroczniejszym odcieniu magii”. Pojawiają się nowe imperia, dostajemy większe pojęcie o tym, jak funkcjonuje „Czerwony” świat. No i Essen Tasch! Magiczne igrzyska i turnieje również należą do moich ulubionych motywów, mam sentyment do 4 tomu Pottera właśnie przez Turniej Trójmagiczny. Tam mieli smoki, ale szczerze powiem, że mogą się schować przy Igrzyskach Żywiołów. Może to trochę wina Rhya, bo urządził je w takim stylu, że zakochałam się zanim się zaczęły. Sprytne połączenie balu maskowego i walk na arenie, miałam skojarzenia z „Legendą Korry” i meczami między magami. No i nie zapomnijmy o tym, że w obliczu takiej okazji nasi bohaterowie musieli nagiąć trochę zasad, złamać prawo i pobawić się w ryzykanctwo. W sumie nie wyobrażam sobie, żeby KellRhy i Lila zrobili cokolwiek innego, chociaż przyznam, że Rhy mnie w tym najbardziej rozczulił, a Lila za to zirytowała. Same starcia na Igrzyskach nie są główną osią fabuły, ale dookoła całego wydarzenia ta książka się kręci, napędzają akcję, doprowadzają naszych bohaterów w odpowiednie miejsca, Essen Tasch pociągają za sznurki przez prawie całą opowieść. Momentami czułam się jakbym sama siedziała na trybunach albo na arenie. 
Victoria E. Schwab już dała mi się poznać jako bardzo cwana bestia. Tworzy coś, czego jeszcze nie widziałam, ale to „coś” buduje na znajomych mi elementach. Łączy je równie zręcznie, jak magowie swoje żywioły podczas Igrzysk, a to, co powstaje mogę porównać tylko do idealnie upieczonego brownie. Jest jeszcze lepsza w tworzeniu bohaterów, a w tym tomie dostałam pięknie opakowany prezent o dźwięcznym nazwisku Alucard Emery (w pakiecie z kotem, jeszcze lepiej)! DZIĘKUJĘ! Potrzebowałam go! Kell może mnie za to spalić na stosie, ale kocham Alucarda! Ciekawi jaki problem ma z nim Kell? Nie powiem, ale wynikają przez to przezabawne sytuacje, szczególnie jak już wszyscy razem się spotykają. Co do Lili powiem tyle, że tym razem podziałała mi trochę na nerwy kosmicznie głupim ryzykanctwem. Wiem, że z nią nie dało się inaczej, ale mogłaby chociaż zauważyć, że tym razem przegina i trochę się zastanowić! Kurde, jego mać! Miałam ochotę wylać jej na łeb wiadro zimnej wody. Kella i Rhy jestem w stanie zrozumieć, bo mają więcej doświadczenia, ale Lila, głupia klucho! JESTEŚ W TYM ŚWIECIE OD CZTERECH MIESIĘCY, MOGŁABYŚ NAJPIERW LEPIEJ SIĘ PODSZKOLIĆ, A POTEM ROBIĆ TAKIE GŁUPOTY! Mogłaby się okazać nawet cholernym antari, ale w tak krótkim czasie nie ma dość doświadczenia, żeby tak narazić swoje cztery litery z powodu wielkiego mniemania o sobie. Za to Rhy i Kell byli dla mnie dwiema cynamonowymi bułeczkami, chociaż Kell to powinien dużo wcześniej skończyć z bułowatością i zrobić coś ze swoją sytuacją. W ogóle to Schwab zaserwowała z nimi tyle dram, problemów i kochanych scen, że wysiadłam. Moja miara szczęścia wybuchła, zabili mnie. Dostałam więcej Rhya, umrę szczęśliwa! W pierwszej części już zwariowałam dla tej dwójki. Da się zwariować podwójnie? Bo to mi się właśnie przytrafiło! Do tego jeszcze mistrz Tieren, to kolejny świetny element tej książki. Aven Essen to cholerny śmieszek. Spodziewacie się poważnego kapłana, który spróbuje moralizować tych wyrośniętych przedszkolaków? Powodzenia! Naprawdę bawiło mnie jego nastawienie do sytuacji na Igrzyskach, jeszcze sam się musiał nieźle bawić, nie mówiąc tym cwaniakom wszystkiego. A niech się sami męczą, co on się będzie przejmował? Nie wiem czy to miał element komediowy, dla mnie jednak się nim stał. Od teraz jestem fanką Tierena! 
Dobra, wspominałam już jak świetnie Schwab kreuje postacie, swoje książki, czas na robienie sobie z moich uczuć rozchwianego emocjonalnie ukulele. Nie wiem, co sobie pomyślała tworząc wątek z Maximem i Emirą, ale raczej nie planowała uszczęśliwiania czytelników. Do tych co czytali już „Mroczniejszy odcień magii”: przypomnijcie sobie jak wyglądały relacje Kella z parą królewską wtedy, zmażcie to i przygotujcie się na emocjonalnego kopa. Rany, Maxim mnie tak denerwował w tej części, cholera jasna by go! Muszę o tym napisać, bo nie wytrzymam. Był potwornie niesprawiedliwy wobec Kella, zaczął go traktować jak cholerne trofeum na pokaz i jeszcze próbował się tłumaczyć, żeby nie wyjść na złego. Emira wcale nie była lepsza, a pod koniec to nawet zrobiła się gorsza. Nie no, świetni rodzice. Po prostu nie cierpię faworyzowania jednego z rodzeństwa, nawet jeśli jest następcą tronu! Poza tym zupełnie nie rozumiem jak mogli się tak zachowywać po tych wszystkich latach traktowania Kella jak swojego syna. Do diabła z wami, ludzie! To przez was ten cliffhanger! 
Co poza tym? Nie powiem, ale poza Czerwonym Londynem dzieją się dziwne rzeczy i JA WIEDZIAŁAM, ŻE ONA TO ZROBI! (Co? Nie, nie powiem.) Czuję się jak jakieś medium. Poza tym jestem ciekawa jak ten wątek się dalej potoczy. Magia w najgorszym wydaniu podnosi łeb, a ja jestem bez kontynuacji. To straszne, bo ta książka mnie po prostu zżarła, jak ją skończyłam, sama nie rozumiałam co się właśnie stało, czemu nie ma nic dalej. Jak w transie. Nie wiem, były denerwujące elementy (Lila cepie!), miałam ochotę czasem tym rzucić (dzięks, Maxim!) i w ogóle czasami miałam ochotę niektórych mocno trzasnąć w pysk, ale większość tych rzeczy była zamierzona i dlatego uważam „Zgromadzenie cieni” za jeszcze lepsze niż „Mroczniejszy odcień magii”. Poza tym rzeczy, które działy się w innych Londynach wyglądają jak dobry grunt pod „A conjuring of light” i nie mogę się doczekać, co z tego wyniknie. Tak dosłownie. NIE MOGĘ CZEKAĆ! Umrę, a martwe buły wcale już nie są takie fajne. Ach, no i na okładce trzeciego tomu jest Rhy, potrzebuję trzeciego pokemona do kolekcji, a to jest mój ulubiony. W „Zgromadzeniu cieni” wszystko jest idealnie na swoim miejscu, poza Lilą. Magia potrzebuje równowagi, tak jak i granie na emocjach. Dostałam idealną ilość dramy, słodkości i wszelkich odczuć związanych z Igrzyskami Żywiołów. Tym razem nie miałam wrażenia zbytniego rozwlekania, za to znowu czułam się, jakbym była w sercu wydarzeń. Nigdy nie czytałam czegoś podobnego do „Odcieni Magii”, a to też ogromna zaleta, bo chociaż motywy są znajome, to w takim połączeniu tworzą coś zaskakującego. Polecam! Czytajcie! Tylko uważajcie, bo zostaniecie pochłonięci jak Czarny Londyn! 
Ps. Ujemne punkty tylko za Lilę, bo przez pół książki się na nią denerwowałam, chociaż do złych postaci nie należy. 

8