„Nie każcie mi już niczym więcej być.”
Seria: Czarne Światła
Tytuł: Spektrum
Autor: Martyna Raduchowska
Wydawnictwo: Uroboros
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 414
Ocena: 10/10
Opis: Technologia rozdarła to miasto na pół. Wydawało się, że ostatnie granice ludzkich możliwości zostały zniesione. W powszechnym użyciu są androidy – prawie doskonałe kopie człowieka. Wyposażone w sztuczną inteligencję, niesamowicie szybkie, zdolne do błyskawicznej regeneracji, są o wiele bardziej wytrzymałe niż ich pierwowzór. I o wiele bardziej niebezpieczne. Ludzie dzięki wszczepom i implantom mogą upgrade’ować swoje ciało i umysł niczym postaci z gier komputerowych. Ci, których na nie stać, bogacą się jeszcze bardziej. Biedni spadają na samo dno drabiny społecznej. Szansą dla wykluczonych jest reinforsyna. Geniusz w pigułce, dostępny na każdą kieszeń. Gdy zapada decyzja o wycofaniu jej ze sprzedaży, atak na siedzibę jej producenta jest nieunikniony. Magazyny pustoszeją w jednej chwili. Reinforsyna zalewa ulice falą neurochemicznego szaleństwa. B-Day. Dzień Buntu. Dzień, który zmienił Jareda Quinna w nafaszerowanego elektroniką cyborga. On sam niewiele z niego pamięta. Tylko Maya, jego replikantka, wie, co naprawdę się wtedy wydarzyło. Bo wszystko zaczęło się właśnie od niej.
„Nie taką mnie stworzono. Nie jestem posłuszna i wcale nie chcę być.”
Czasami chcę poznać jakąś historię z perspektywy innych postaci.
Często jest tak, że chodzi o moich ulubionych bohaterów i po prostu czuję potrzebę, żeby dowiedzieć się, jak te
wydarzenia wyglądały z ich perspektywy. Mało który autor to robi. Wtedy przychodzi Martyna Raduchowska, która niewinnie
ucięła książkę, kiedy miało się najwięcej pytań. Boom, to
teraz przerabiamy to z tej drugiej perspektywy! Umieracie, żeby
poznać rozwiązanie tej fabuły? Aha, bawcie się dobrze. Powinnam
się pogniewać, tylko jakoś tak nie potrafię.
Po „Spektrum” spodziewałam się wiele. Kto jest mordercą? O co
chodziło z tymi sercami? Co się odpieprza z tymi psionikami?
Najpierw uznałam, że rozpoczęcie od B-Day z perspektywy May to
takie wprowadzenie. No tak, chyba do trzeciego tomu. W tej części
Raduchowska przedstawia, co się działo po drugiej stronie Muru
przed przybyciem tam Reda. A jest o czym pisać. Zaufajcie mi, do tej
pory nic nie wiedzieliście. Nie mówię tylko o rzekomej zdradzie
Mai, ale o całym buncie czy tym, jak wygląda rzeczywistość w Dark
Horizon. Już pomijam wszystkie intrygi, zawirowania i motywacje
wszelkich postaci, bo „Spektrum” jest nimi naładowane po brzegi.
Może część rozdziałów wydawała mi się niezbyt potrzebna, taki
interesujący dodatek, ale nic ponadto, ale całościowo to było
potrzebne. Bez poznania wydarzeń z perspektywy Mai i zetknięcia się
z „tą drugą stroną”, kontynuacja mogłaby okazać się dość
ciężka w zrozumieniu. No ale żeby książka była dobra, nie
wystarczy jej dobry powód do zaistnienia.
Chyba już nie muszę wspominać, że Martyna Raduchowska robi tu
zarąbistą robotę jako kryminolog i psycholog. Podtrzymuję to, co
pisałam o „Łzach Mai” – świetne wykorzystanie wiedzy, a przy
tym napisane w nieskomplikowany, przystępny i przyjemny sposób. Po
prostu czuje się, że autorka zna się na tym, co pisze. Momentami
któraś postać coś tłumaczyła, a na mnie spływało takie
oświecenie, że teraz wszystko ma sens i w ogóle wow, przecież to
tak musiało być. Nie było żadnego samozwańczego imperatywu „bo
tak i koniec”. Autorka co jakiś czas podsuwała fałszywe
wątki, które też wydawały się wiarygodne, mieszała, ile się
dało. Robiła to tak umiejętnie, że jakby na którejś stronie
napisała, że nazywam się Frenandez Santino, jestem hodowcą gąbek
w Argentynie i uwielbiam lukrecję, mogłabym uwierzyć. Wszystko
wydawało się w miarę sensowne, dopóki nie pojawił się jakiś
zwrot, który czemuś zaprzeczał. „Spektrum” to jedne wielkie
śledztwo, tylko nie do końca wiadomo, co się próbuje wyjaśnić.
Ciągle podejrzani i cały sens sprawy się zmieniają, choć tak
naprawdę jest to jedna wielka całość. Nagle grube ryby okazują
się tylko pionkami i tak ciągle za kimś stoi ktoś. Raduchowska
przy okazji nie stara się udziwniać, żeby na siłę zabłysnąć.
Ostatecznie rozwiązania są tak proste, że nie jest się w stanie
nawet ich rozważyć. Na przykład taka Misty – jak teraz o niej
myślę, to było oczywiste, ale sama nigdy bym na to nie wpadła.
Powstaje taka siatka logicznych połączeń, o których po prostu się
zapomina przez pewne relacje między postaciami czy drobne szczegóły.
To naprawdę nieźle rozegrana fabuła.
Ciężko mi określić jak bardzo pokochałam narrację
Mai. W pierwszym tomie nieźle mnie zaskoczyła, ale w tym była po
prostu niesamowita. Choćby dla niej warto przeczytać „Spektrum”.
Wydaje mi się bardziej ludzka niż niektórzy ludzie. Oczarowała
mnie swoim postrzeganiem świata i sposobem bycia. Nie raz, nie dwa
było mi tak potwornie źle z jej powodu. Została genialnie
napisana, bardzo wyraziście i wyjątkowo oddziałuje na emocje
czytelnika. Ciężko mi wybrać jakiś jeden fragment, który dobrze
ją odda. „Spektrum” w większości skupia się na niej, na tym,
jak przystosowuje się do nowych warunków i próbuje zrozumieć, co
właściwie wydarzyło się podczas B-Day i jak to ukształtowało
świat, a w tym ją samą. Jej relacja z Redem do pewnego momentu
uderzała w mój czuły punkt, na jakimś poziomie kojarzyli mi się
z Anakinem i Ahsoką. Ich interakcje, jakiekolwiek, obserwuje się z
wielką przyjemnością i satysfakcją. Przez Mayę, ale nie tylko,
Raduchowska też pogrywa z czytelnikiem na poziomie jego moralności.
W sumie od początku tej serii autorka toczy wewnętrzną dyskusję o
tym, gdzie kończy się człowieczeństwo i jak rozpatrywać ten
problem, kiedy spaja się element ludzki z technologią. W „Spektrum”
jest na ten wątek naprawdę wielki nacisk, ale to tylko sprawia, że
ta książka jest tak dobra, piękna, a przy tym niepokojąca i
wzbudza ogromne poczucie niesprawiedliwości. Poza May przewinęło
się wiele postaci, nowych jak i tych już znanych czytelnikowi, a
każda knuje coś swojego. Mogę wam tylko poradzić, żeby ufać
swoim przeczuciom. Czasem lepiej zaufać pierwszemu wrażeniu.
To jest ten moment, kiedy zaczynam domagać się kontynuacji. Nie
wiem, czemu czytanie tych książek ma taki schemat: uważam, że
przeczytam to w kilka dni, ale albo jestem zmęczona, albo coś
trzeba zrobić, nie mam czasu, mam siłę tylko na Netflixa, minęły
dwa tygodnie, czas się ogarnąć! No nie wiem, ale na koniec pragnę
więcej. Poważnie? Tak zakończyć? Trzeba być wyjątkowo złym
człowiekiem, żeby zrzucić fabularną bombę i uciec. W pełni
rozumiem, że to musi być wielka satysfakcja, ale czemu to ja muszę
cierpieć? Chcę być w końcu po tej drugiej stronie. A wy łapcie
za „Spektrum” i nadrabiajcie „Łzy Mai”, jeżeli jeszcze ich
nie czytaliście! Bo nie chcę sama, jedna, jedyna ogłaszać, że
Martyna Raduchowska to jedna z najlepszych polskich pisarek
fantastyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz