Wiecie co? Te wakacje jednak źle na mnie działają. Nagle mam
milion planów: tutaj czytać, tam powtórzyć serial, zacząć
kolejny, znaleźć górę fanficków i fanartów, napisać coś
swojego, bla, bla, bla. Zaraz się wystrzelę w kosmos, bo przygoda!
(Nie, nie chce mi się.) W tym wszystkim pomyślałam, że mogłabym
trochę podręczyć czytelników blogaska! Nie samymi recenzjami
żyję. Tak naprawdę to wolę pisać bardziej rozbudowane czy urozmaicone rzeczy, ale to wymaga więcej pracy i w
ogóle pisanie jest męczące. Dlatego dzisiaj jakoś to połączymy.
Zachciało mi się stworzyć serię, w której dzielę się z Wami
moimi ulubionymi rzeczami. Nie tylko książkami, o nie! Bo tak też
zakładam, że blog o samych książkach to za mało. Gotowi na
pierwszą przejażdżkę w świat chaosu i pierdolca? Nie ma żadnej
konkretnej tematyki, ale zachęcam do czytania. Kto wie, może
znajdziecie coś dla siebie?
Całkiem niedawno ukazała się tu recenzja „Ahsoki” i tam już trochę pomajaczyłam o tej animacji. To właśnie dzięki Wojnom Klonów zaczęłam stawiać pierwsze świadome kroki w popkulturze. Zaczęło się to zupełnym przypadkiem, kuzyn uparł się, że w tym konkretnym momencie oglądamy Cartoon Network, a ja z braku innego zajęcia obejrzałam razem z nim jakąś dziwną animację o jakichś dziwnych postaciach z kolorowymi mieczami. Padło na odcinek z wirusem błękitnego cienia, a że od dzieciaka uwielbiałam wszelkie biologiczno-patologiczne wątki, to wzięłam i się zakochałam. Poza tym była tam też Ahsoka, która po prostu mnie zainteresowała. Nadrobiłam wszystkie odcinki w internecie, film pilotażowy mam na płycie, a potem było wyczekiwanie na kolejne sezony.
O czym to właściwie jest? W większości o przygodach Golden Trio z
Odległej Galaktyki. Wojny Klonów trwają, rycerze Jedi wraz z armią
Republiki Galaktycznej walczą z Sojuszem Separatystów. Po drodze
znajdzie się wiele awaryjnych lądowań, trochę zniszczonych
kosmicznych flot, przekonamy się, że wszechświat i Moc mają
jeszcze wiele nieodkrytych sekretów, a wojna wcale nie jest taka
czarno-biała, jak mogłoby się wydawać. Poznamy, jak naprawdę
wyglądało kształtowanie się Imperium, jaka była droga do upadku
Jedi i wiele innych aspektów, na które w filmach nie znalazło się
miejsca. Anakin chociaż raz przestanie być irytującym
emo-romantykiem rodem z gimnazjum, w dodatku stworzy przepiękną
więź ze swoją uczennicą. (Rycerzyk i Smark to jedno z lepszych
brootp i nikt nie zmieni mojego zdania.) Nie ma tu jednej, spójnej
fabuły. Bywa, że pojedynczy odcinek to opowieść sama w sobie,
chociaż twórcy stawiali głównie na mini serie po 2-5 odcinków.
Czasem na pierwszy plan wpadną łowcy nagród czy kosmiczni piraci.
Początkowo może wydawać się to taką głupią bajeczką dla
dzieci, ale na (nie)ostatnich odcinkach jest się wgniecionym w
fotel, a potem aż chce się wrzeszczeć. Kiedy wracam do tej animacji, często dociera do mnie coś, co dawniej przeoczyłam. Nadal
zachwycam się tymi samymi aspektami, ale dochodzą do nich kolejne,
trochę szerzej pojmuję pewne wątki. Wielokrotnie zastanawiałam
się, jak ta historia mogłaby się potoczyć, gdyby zmienić pewne
wydarzenia. Dalej jestem w pełni przekonana, że gdyby storyline
Ahsoki potoczyło się inaczej, Anakin nie dałby się ściągnąć
na Ciemną Stronę. Nie mogę się doczekać 7 sezonu – jego zapowiedź to taka moja gwiazdka z nieba. I tak między nami: to
całkiem dobry sposób, żeby zacząć przygodę z Gwiezdnymi
Wojnami. Stara Trylogia jest już trochę nie na czasie –
przyjemnie się ją ogląda, ale teraz odbiorca wymaga czegoś trochę
innego. Nowa Trylogia – no cóż, pierwsze dwie części ogląda
się bardziej ironicznie niż na poważnie, Zemsta Sithów jest
dobra, ale Anakin nadal jest wyjątkowo upierdliwy w odbiorze. Wojny
Klonów oferują nam lepiej napisane postacie, szersze przedstawienie
uniwersum i mnóstwo interesujących historii.
Percy Jackson i bogowie olimpijscy
Pierwsza mitologiczna seria Ricka Riordana – jak dziwnie mi
przyznać, że zaczęłam od ekranizacji i za pierwszym razem nie
czytałam „Złodzieja Pioruna”. Byłam młoda i głupia! Jednak
też zawsze kochałam mitologię. Jako ten klasowy leniwiec w piątej
klasie zrobiłam małą rewolucję i zaczęłam się udzielać, bo
omawialiśmy właśnie mity greckie. Tylko, że w szkole to jest kilka
lekcji, a potem dalej pałujemy Sienkiewicza, Mickiewicza i inną
gramatykę. Chciałam więcej, a wujek Rick spadł mi z nieba.
Jakbyście mnie kiedykolwiek złapali, choćby w środku nocy, po
imprezie Vogule Poland, ja i tak powiem, że Percy bije na głowę
Pottera. Koniec, nie ma dyskusji.
Percy Jackson to dzieciak jak każdy inny, niezbyt popularny, trochę
problematyczny, ma ADHD i dysleksję. Może w przedszkolu udusił
węża czy dwa, ale kto by się tym przejmował? Pewnego dnia
dowiaduje się, że starożytni Grecy mieli rację i tam w górze
urzędują bogowie tacy jak Zeus, Apollo czy Atena, w dodatku czasem
lubią wpaść do świata śmiertelników i spłodzić „kilku”
herosów. Percy jest jednym z nich i zanim zdąży się dobrze
zorientować, co właściwie wydarzyło się w jego życiu, będzie
musiał ruszyć na pełną potworów i wściekłych bóstw misję.
Najpierw odnalezienie Pioruna Zeusa, potem ratowanie Obozu Herosów,
aż do starcia z armią tytanów. Po drodze natknie się na wiele
mitycznych zawirowań, uwolni kilku piratów, zostanie świnką
morską i pochłonie tony niebieskiego jedzenia. W większości
dobrze wspominam bohaterów, nie raz coś mnie w środku zabolało z
ich winy. Niektórymi cytatami mogę rzucać po polsku i angielsku.
Rioradan w dobry, a przy tym zabawny sposób przedstawia mity
starożytnych Greków. To przystępna i zapadająca w pamięć wersja
tego, czego uczono nas w podstawówce oraz wiele ponad to. Kto by
pomyślał, że Hades ma dość marudnych pracowników, Cerberowi
ktoś po prostu zrobił czarny PR, a Apollo układa tragiczne haiku?
To wyjątkowo urocza seria. Może nie jakaś ambitna literatura, ale
Riordan zrobił kawał dobrej roboty i stworzył jedną z bardziej
kultowych serii dla młodszych czytelników. Muszę też mu oddać,
że pisze w takim stylu, że nawet po tych ośmiu (wow!) latach mogę
go czytać i nie czuję, że to już nie jest moja kategoria wiekowa.
Dwa pierwsze twory były ze mną od dawna, więc na koniec będzie
powiew świeżości. Może zacznijmy od tego, że prawie w ogóle nie
oglądam anime. Nie lubię, często kreska mnie odrzuca, nie
przepadam za dość ekspresywnym dubbingiem w wykonaniu japończyków,
przesadzonymi pomysłami i tak dalej. Do YoI byłam dość
sceptycznie nastawiona, bo sportowe anime to już w ogóle inna
bajka. (Free!!! się nie liczy, jak to jest o pływaniu to moje
studia są o coachingu.) Tylko po kolei wszyscy ludzie, których choć
trochę kojarzyłam się tym zachwycali, jak spora część
Internetu. Najczęściej taki hype mnie zniechęca, ale tutaj
stwierdziłam, że jak moi znajomi tak pokochali animowanych
łyżwiarzy, to warto spojrzeć, co to takiego.
Dobra, to jest drama, a nie sportowe anime. Yuuri, Yuri i Victor to
królowie dramy, a reszta postaci im w tym dorównuje. Jednak może
poudawajmy przez chwilę, że chodzi o łyżwiarstwo. Yuuri Katsuki
jest łyżwiarzem figurowym, tylko dość mocno zawalił ostatni
sezon i postanowił sobie odpuścić tę imprezę. Jednak wszystko
się zmienia, kiedy do sieci trafia nagranie, jak nasz Japończyk
jedzie program łyżwiarskiej legendy – Victora Nikiforova.
Pomyślicie „i co z tego”? No cóż, Vitya dochodzi do wniosku,
że ta azjatycka klucha to jego inspiracja, rzuca wszystko i leci do
Japonii, bo tak sobie postanowił zostać trenerem Katsukiego.
Zapomniał tylko, że w Rosji zostawił Wściekłego Kociaka aka
Yuriego Plisieckiego, któremu obiecał ułożyć program na jego
debiut w seniorskich zawodach. Tym sposobem mamy już dwóch dzikich,
ruskich łyżwiarzy w Japonii. Co z tego wyniknie? Błyszczące
wdzianka, potrawka wieprzowa, dzikie kombinacje skoków i wiele
innych. Przy okazji w ostatnich odcinkach pojawia się plot twist,
tańce na rurze i niezłe groźby przy skakaniu poczwórnego
Salchowa.
Czemu? Co we mnie wstąpiło? No lubię dramę, Plisiecki został
moim pysiem, a łyżwiarstwo figurowe okazało się bardzo ładne. To
prawdziwe jest nawet piękniejsze, wiecie, grube rozkminy czy ten
łyżwiarz na serio ma aż tak dobry tyłek czy to jakiś push-up.
Chociaż w dużej mierze wymieniam Yuri on Ice ze względu na mnie.
Po pierwsze: dało nowe życie moim włosom. Przekonałam się do
ścięcia ich na Plisieckiego i nagle przestały się kruszyć. Po
drugie: zostałam najgorszą figurówką pod słońcem! Tak
pokochałam łyżwiarzy, że sama postanowiłam się czegoś nauczyć.
Może jest to koślawe, może mój piruet wygląda jakbym chciała
umrzeć, może łyżwy figurowe to niewdzięczne twory próbujące
zabić moje stopy, ale nie ma dla mnie lepszego zajęcia. No i po
dwóch latach od obejrzenia YoI przymierzam się do mojego własnego
Salchowa, tylko żebym nie zapominała skoczyć... Chyba głupszej
motywacji nie znajdziecie, ale ja lubię popełniać głupoty. No
spójrzcie na moje posty! ♥
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz