Ariana | Blogger | X X X X

piątek, 5 października 2018

Polecajkowa Piwnica #1

Wiecie co? Te wakacje jednak źle na mnie działają. Nagle mam milion planów: tutaj czytać, tam powtórzyć serial, zacząć kolejny, znaleźć górę fanficków i fanartów, napisać coś swojego, bla, bla, bla. Zaraz się wystrzelę w kosmos, bo przygoda! (Nie, nie chce mi się.) W tym wszystkim pomyślałam, że mogłabym trochę podręczyć czytelników blogaska! Nie samymi recenzjami żyję. Tak naprawdę to wolę pisać bardziej rozbudowane czy urozmaicone rzeczy, ale to wymaga więcej pracy i w ogóle pisanie jest męczące. Dlatego dzisiaj jakoś to połączymy. Zachciało mi się stworzyć serię, w której dzielę się z Wami moimi ulubionymi rzeczami. Nie tylko książkami, o nie! Bo tak też zakładam, że blog o samych książkach to za mało. Gotowi na pierwszą przejażdżkę w świat chaosu i pierdolca? Nie ma żadnej konkretnej tematyki, ale zachęcam do czytania. Kto wie, może znajdziecie coś dla siebie?

Star Wars: The Clone Wars (2008)



Całkiem niedawno ukazała się tu recenzja „Ahsoki” i tam już trochę pomajaczyłam o tej animacji. To właśnie dzięki Wojnom Klonów zaczęłam stawiać pierwsze świadome kroki w popkulturze. Zaczęło się to zupełnym przypadkiem, kuzyn uparł się, że w tym konkretnym momencie oglądamy Cartoon Network, a ja z braku innego zajęcia obejrzałam razem z nim jakąś dziwną animację o jakichś dziwnych postaciach z kolorowymi mieczami. Padło na odcinek z wirusem błękitnego cienia, a że od dzieciaka uwielbiałam wszelkie biologiczno-patologiczne wątki, to wzięłam i się zakochałam. Poza tym była tam też Ahsoka, która po prostu mnie zainteresowała. Nadrobiłam wszystkie odcinki w internecie, film pilotażowy mam na płycie, a potem było wyczekiwanie na kolejne sezony.
O czym to właściwie jest? W większości o przygodach Golden Trio z Odległej Galaktyki. Wojny Klonów trwają, rycerze Jedi wraz z armią Republiki Galaktycznej walczą z Sojuszem Separatystów. Po drodze znajdzie się wiele awaryjnych lądowań, trochę zniszczonych kosmicznych flot, przekonamy się, że wszechświat i Moc mają jeszcze wiele nieodkrytych sekretów, a wojna wcale nie jest taka czarno-biała, jak mogłoby się wydawać. Poznamy, jak naprawdę wyglądało kształtowanie się Imperium, jaka była droga do upadku Jedi i wiele innych aspektów, na które w filmach nie znalazło się miejsca. Anakin chociaż raz przestanie być irytującym emo-romantykiem rodem z gimnazjum, w dodatku stworzy przepiękną więź ze swoją uczennicą. (Rycerzyk i Smark to jedno z lepszych brootp i nikt nie zmieni mojego zdania.) Nie ma tu jednej, spójnej fabuły. Bywa, że pojedynczy odcinek to opowieść sama w sobie, chociaż twórcy stawiali głównie na mini serie po 2-5 odcinków. Czasem na pierwszy plan wpadną łowcy nagród czy kosmiczni piraci.
Początkowo może wydawać się to taką głupią bajeczką dla dzieci, ale na (nie)ostatnich odcinkach jest się wgniecionym w fotel, a potem aż chce się wrzeszczeć. Kiedy wracam do tej animacji, często dociera do mnie coś, co dawniej przeoczyłam. Nadal zachwycam się tymi samymi aspektami, ale dochodzą do nich kolejne, trochę szerzej pojmuję pewne wątki. Wielokrotnie zastanawiałam się, jak ta historia mogłaby się potoczyć, gdyby zmienić pewne wydarzenia. Dalej jestem w pełni przekonana, że gdyby storyline Ahsoki potoczyło się inaczej, Anakin nie dałby się ściągnąć na Ciemną Stronę. Nie mogę się doczekać 7 sezonu – jego zapowiedź to taka moja gwiazdka z nieba. I tak między nami: to całkiem dobry sposób, żeby zacząć przygodę z Gwiezdnymi Wojnami. Stara Trylogia jest już trochę nie na czasie – przyjemnie się ją ogląda, ale teraz odbiorca wymaga czegoś trochę innego. Nowa Trylogia – no cóż, pierwsze dwie części ogląda się bardziej ironicznie niż na poważnie, Zemsta Sithów jest dobra, ale Anakin nadal jest wyjątkowo upierdliwy w odbiorze. Wojny Klonów oferują nam lepiej napisane postacie, szersze przedstawienie uniwersum i mnóstwo interesujących historii.

Percy Jackson i bogowie olimpijscy


Pierwsza mitologiczna seria Ricka Riordana – jak dziwnie mi przyznać, że zaczęłam od ekranizacji i za pierwszym razem nie czytałam „Złodzieja Pioruna”. Byłam młoda i głupia! Jednak też zawsze kochałam mitologię. Jako ten klasowy leniwiec w piątej klasie zrobiłam małą rewolucję i zaczęłam się udzielać, bo omawialiśmy właśnie mity greckie. Tylko, że w szkole to jest kilka lekcji, a potem dalej pałujemy Sienkiewicza, Mickiewicza i inną gramatykę. Chciałam więcej, a wujek Rick spadł mi z nieba. Jakbyście mnie kiedykolwiek złapali, choćby w środku nocy, po imprezie Vogule Poland, ja i tak powiem, że Percy bije na głowę Pottera. Koniec, nie ma dyskusji.
Percy Jackson to dzieciak jak każdy inny, niezbyt popularny, trochę problematyczny, ma ADHD i dysleksję. Może w przedszkolu udusił węża czy dwa, ale kto by się tym przejmował? Pewnego dnia dowiaduje się, że starożytni Grecy mieli rację i tam w górze urzędują bogowie tacy jak Zeus, Apollo czy Atena, w dodatku czasem lubią wpaść do świata śmiertelników i spłodzić „kilku” herosów. Percy jest jednym z nich i zanim zdąży się dobrze zorientować, co właściwie wydarzyło się w jego życiu, będzie musiał ruszyć na pełną potworów i wściekłych bóstw misję. Najpierw odnalezienie Pioruna Zeusa, potem ratowanie Obozu Herosów, aż do starcia z armią tytanów. Po drodze natknie się na wiele mitycznych zawirowań, uwolni kilku piratów, zostanie świnką morską i pochłonie tony niebieskiego jedzenia. W większości dobrze wspominam bohaterów, nie raz coś mnie w środku zabolało z ich winy. Niektórymi cytatami mogę rzucać po polsku i angielsku. Rioradan w dobry, a przy tym zabawny sposób przedstawia mity starożytnych Greków. To przystępna i zapadająca w pamięć wersja tego, czego uczono nas w podstawówce oraz wiele ponad to. Kto by pomyślał, że Hades ma dość marudnych pracowników, Cerberowi ktoś po prostu zrobił czarny PR, a Apollo układa tragiczne haiku?
To wyjątkowo urocza seria. Może nie jakaś ambitna literatura, ale Riordan zrobił kawał dobrej roboty i stworzył jedną z bardziej kultowych serii dla młodszych czytelników. Muszę też mu oddać, że pisze w takim stylu, że nawet po tych ośmiu (wow!) latach mogę go czytać i nie czuję, że to już nie jest moja kategoria wiekowa.

Yuri on Ice



Dwa pierwsze twory były ze mną od dawna, więc na koniec będzie powiew świeżości. Może zacznijmy od tego, że prawie w ogóle nie oglądam anime. Nie lubię, często kreska mnie odrzuca, nie przepadam za dość ekspresywnym dubbingiem w wykonaniu japończyków, przesadzonymi pomysłami i tak dalej. Do YoI byłam dość sceptycznie nastawiona, bo sportowe anime to już w ogóle inna bajka. (Free!!! się nie liczy, jak to jest o pływaniu to moje studia są o coachingu.) Tylko po kolei wszyscy ludzie, których choć trochę kojarzyłam się tym zachwycali, jak spora część Internetu. Najczęściej taki hype mnie zniechęca, ale tutaj stwierdziłam, że jak moi znajomi tak pokochali animowanych łyżwiarzy, to warto spojrzeć, co to takiego.
Dobra, to jest drama, a nie sportowe anime. Yuuri, Yuri i Victor to królowie dramy, a reszta postaci im w tym dorównuje. Jednak może poudawajmy przez chwilę, że chodzi o łyżwiarstwo. Yuuri Katsuki jest łyżwiarzem figurowym, tylko dość mocno zawalił ostatni sezon i postanowił sobie odpuścić tę imprezę. Jednak wszystko się zmienia, kiedy do sieci trafia nagranie, jak nasz Japończyk jedzie program łyżwiarskiej legendy – Victora Nikiforova. Pomyślicie „i co z tego”? No cóż, Vitya dochodzi do wniosku, że ta azjatycka klucha to jego inspiracja, rzuca wszystko i leci do Japonii, bo tak sobie postanowił zostać trenerem Katsukiego. Zapomniał tylko, że w Rosji zostawił Wściekłego Kociaka aka Yuriego Plisieckiego, któremu obiecał ułożyć program na jego debiut w seniorskich zawodach. Tym sposobem mamy już dwóch dzikich, ruskich łyżwiarzy w Japonii. Co z tego wyniknie? Błyszczące wdzianka, potrawka wieprzowa, dzikie kombinacje skoków i wiele innych. Przy okazji w ostatnich odcinkach pojawia się plot twist, tańce na rurze i niezłe groźby przy skakaniu poczwórnego Salchowa.
Czemu? Co we mnie wstąpiło? No lubię dramę, Plisiecki został moim pysiem, a łyżwiarstwo figurowe okazało się bardzo ładne. To prawdziwe jest nawet piękniejsze, wiecie, grube rozkminy czy ten łyżwiarz na serio ma aż tak dobry tyłek czy to jakiś push-up. Chociaż w dużej mierze wymieniam Yuri on Ice ze względu na mnie. Po pierwsze: dało nowe życie moim włosom. Przekonałam się do ścięcia ich na Plisieckiego i nagle przestały się kruszyć. Po drugie: zostałam najgorszą figurówką pod słońcem! Tak pokochałam łyżwiarzy, że sama postanowiłam się czegoś nauczyć. Może jest to koślawe, może mój piruet wygląda jakbym chciała umrzeć, może łyżwy figurowe to niewdzięczne twory próbujące zabić moje stopy, ale nie ma dla mnie lepszego zajęcia. No i po dwóch latach od obejrzenia YoI przymierzam się do mojego własnego Salchowa, tylko żebym nie zapominała skoczyć... Chyba głupszej motywacji nie znajdziecie, ale ja lubię popełniać głupoty. No spójrzcie na moje posty! ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz