Ariana | Blogger | X X X X

środa, 20 lutego 2019

Cuda na śniadanie: Marzyciel, Laini Taylor


Dzisiaj bogów już nie było, jedynie dzieci chodzące w bieliźnie martwych rodziców, a z kielichów żłopano tu tylko deszczówkę.”


Seria: Strange The Dreamer
Tytuł: Marzyciel
Autor: Laini Taylor
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 511
Ocena: 8/10
Opis: To marzenie wybiera marzyciela, a nie odwrotnie.
Lazlo Strange od zawsze marzył, aby poznać tajemnice zaginionego miasta Szloch. Jako sierota, a potem skromny bibliotekarz, nawet nie przypuszczał, że ma szansę na odbycie kosztownej wyprawy przez pustynię Elmuthaleth do miejsca, gdzie mieszkają mityczni wojownicy. Dopóki sami nie przekroczyli bramy Wielkiej Biblioteki i nie zaproponowali wyprawy… komuś innemu. Tu liczy się czas i każda podjęta decyzja. Przed Strange’em pojawią się wybory, których nie sposób dokonać, żal, którego nie da się wyleczyć, oraz magia tak prawdziwa, jakby istniała naprawdę.

„Bo czymże innym jest człowiek, jak nie kompletem złożonym z wycinków pamięci i skrawków doświadczeń, zestawem określonych komponentów, które można nieograniczenie układać w rozmaite wzory.”


Muszę przyznać, że byłam dość sceptycznie nastawiona do „Marzyciela”. Po tym, jak cały bookstagram rzucił się na tę książkę i zaczął się na nią gigantyczny hype, gdy chyba miesiącami trwał tak nieustany  zachwyt, stwierdziłam, że… E, no to ja pewnie srogo się zawiodę. No kurde, w większości przypadków tak jest, że jak coś jest tak wychwalane, zanim zdążę to przeczytać, to stwierdzam, że było to najwyżej przeciętne. W sumie dlatego też nie zaglądam zbyt często na te duże konta na Insta – mam po prostu wrażenie, że będą wychwalać wszystko, co popularne. No ale dobra, „Marzycielowi” musiałam dać szansę. Chciałam go przeczytać zanim w ogóle pojawiły się głosy o polskim wydaniu. Autorkę już znam z „Córki dymu i kości” (w sumie mogłabym kiedyś dokończyć tę serię) i pamiętam, że gimnazjalnej mnie bardzo się spodobała ta seria. Nie warto ufać czternastoletniej Lucy, uwielbiałam „Zmierzch”, One Direction muzycznym objawieniem i uważałam crossover Pottera z „Wojnami Klonów” za pomysł wręcz genialny. Dlatego też do „Marzyciela” podeszłam z dystansem, ale nie potrafiłam mu odmówić. Niech przemówi za mnie to, że jak już byłam zbyt zmęczona, żeby czytać, próbowałam znaleźć spoilery (i po raz pierwszy nie udało się).
Przyznaję, że naszedł mnie bardzo szalony pomysł, żeby przeczytać „Marzyciela” w ciągu maksymalnie czterech dni. Zobaczyłam ilość stron, jak bardzo zadrukowane są i stwierdziłam, że chyba na łeb upadłam. Potem spojrzałam w sesyjny kalendarz, porównałam z terminami warsztatów łyżwiarskich i dodałam, że przed tym wykluczeniem mnie z życia, chciałabym jeszcze przeczytać „Książęcy Gambit”. W dodatku w weekend miałam mały dramat i prawie nic nie przeczytałam. I stał się cud, bo przeżarłam się przez „Marzyciela” w ciągu jakichś trzech dni. Tak w pewnym momencie odkryłam, ile już za mną i stwierdziłam, że chyba działa jakaś magia. Tę książkę czyta się tak dobrze, że po postu nie zauważa się upływu czasu!
Tytułowy marzyciel, Lazlo Strange to sierota, bez przeszłości i własnego nazwiska. W dzieciństwie usłyszał od mnicha historię pewnego miasta, o którym już dawno zapomniano. Od tego czasu jego marzeniem stało się właśnie Niewidoczne Miasto zwane też Szlochem. Poszczęściło mu się na tle, że został bibliotekarzem, a nie mnichem. Przez całe swoje życie poszukiwał dowodów na istnienie Szlochu, aż pewnego dnia marzenie się spełniło. Jednak nie tak, jak Lazlo by chciał. Nad Niewidocznym Miastem wisi pewien problem, a sami jego mieszkańcy nadal pamiętają koszmar, jaki dotknął zarówno ich, jak i starsze pokolenia.
Na początku muszę pomarudzić, bo ehhhhh… Potwornie ciężko odnaleźć się w tym świecie. Nie ma żadnej mapki, żadnego objaśnienia co gdzie się znajduje, żadnego zarysu jak ten świat wygląda i jak się ukształtował. Na początku dosłownie wisi się w próżni, w której znajdują się po prostu miejsca akcji. Autorka niewiele tłumaczy i może nie utrudnia to czytana, ale to takie nieprzyjemne uczucie zagubienia. Trochę jakby wyszło się na wykład z wyższej matematyki, będąc studentem filologii angielskiej. No nic nie wiesz i czujesz się kompletnie nie na miejscu. Później też nie odkrywa się nic nowego, jedyne naprawdę dobrze znane mi miejsca z „Marzyciela” to Szloch i Cytadela. Ja akurat nie miałam problemu z wkręceniem się, chociaż irytował mnie ten stan rzeczy, ale komuś innemu może to sprawiać problem. Poza tym, autorka wykreowała naprawdę magiczne miasto, które po prostu przyciąga swoim klimatem, Cytadela też wydaje się czymś wyciągniętym ze snu. Chociaż tak naprawdę cała książka ma po prostu klimat, który świetnie odpowiada tytułowi książki. Czułam się trochę tak, jakbym czytała jakąś baśń, chociaż język był już niebaśniowy. Właśnie to sprawia, że tak łatwo czyta się „Marzyciela”, jest trochę jak sen. Dzięki temu tekst jest bardzo lekki, chociaż sama historia już taka nie jest. Pełno tu sprzecznych emocji i dramatów. Autorka przedstawia dwie strony problemu i obie naprawdę dobrze rozumiem, przez co miałam ciągle poczucie, że wszystkim współczuję  no ale hola hola, ci zrobili to, a tamci tamto. Po cichu liczyłam na jakieś magiczne zrozumienie, podanie sobie rąk i temu podobne sprawy, ale miałam świadomość, że jest to niemożliwe.
Fabularnie jest dość… Dziwnie? To znaczy „Marzyciel” ma bardziej odkryć przed czytelnikiem, co jest czym i jak działa, a nie zapewniać wielkie zwroty akcji. Niektórzy coś tam sobie knują, inni mają swoje dramaty, Lazlo i Sarai muszą się poznać i tak to się kręci. Mogłabym powiedzieć, że głównym wątkiem jest przesunięcie Cytadeli znad miasta, co też odnosi się do zamieszkujących ją boskich pomiotów. Jednak ten wątek też robi za tło, na którym mamy prześledzić, co spotkało Szloch i jego mieszkańców, odkryć jakie znaczenie dla tej historii ma Lazlo, poznać problemy Sarai… Tak więc w sumie ciężko mi jakoś ocenić sam rys fabularny, bo na nim  poznajemy tylko historie, ale przez to „Marzyciel” jest naprawdę dobry! Akcja pewnie zacznie się dopiero w „Muzie koszmarów”, chociaż mam też przeczucie, że może to być kolejna książka napisana w ten sposób i po prostu jakoś to się splecie w odpowiednie zakończenie. Tak czy tak, będzie interesująco.
Postacie są tutaj siłą napędową. Lazlo jest dość wyjątkowym bohaterem, bo nie robi nic specjalnego, tak naprawdę przez większość czasu jego wyczynem było głównie wyjście przed szereg w odpowiednim momencie. Poza tym „marzyciel” mówi o nim dosłownie wszystko, on po prostu żyje swoimi snami, a to usposobienie sprawia, że tak wiele osób go uwielbia. Też poczułam jego urok, chociaż nie dołączę do fanek. Był po prostu sympatycznym towarzyszem podczas czytania. Sarai oceniam na tym samym poziomie. Chyba trochę bardziej przeżywałam jej historię, bo spotkało ją więcej niesprawiedliwości, a ja lubię czasem potupać girą, że coś tam jest tak bardzo nie fair. Oboje okazali się być jak tacy dobrzy znajomi, z którymi czasem wychodzi się na piwo (jeżeli nie jesteście +18 wstawcie tam sobie „soczek” ♥). Miło się z nimi spędza czas, poznaje różne historie, ale nie są to osoby, bez których ciężko jest egzystować. Do Sarai też poczułam trochę więcej sympatii przez to, jak potrafiła się postawić Minyi. A ta mała to mnie tak przeokropnie irytowała, że o panie Zeusie… To znaczy, autorka ją tak przedstawiła, chociaż było też kilka fragmentów usprawiedliwiających ten jej despotycznych, nienawistny charakterek. No ale nadal, Minya to postać stworzona po to, żeby wszystko inne poszło w diabły i się zepsuło. Z pozostałych postaci, moją uwagę zwrócił Eril-Fane. Na początku był po prostu tym legendarnym kolesiem, który uratował wszystkich, więc po prostu posłuchajmy, jaki jest super, a przy okazji nie jest dupkiem. Jednak odkąd akcja przeniosła się do Szlochu, ta postać zaczęła się komplikować, a jego przeszłość zaczęła mnie przeokropnie interesować. Tutaj autorka wykazała się umiejętnością pisania złożonych postaci i przedstawiania tego w tekście bez psucia logiki. No był jeszcze Złoty Chrześniak, chociaż jego traktowałam bardziej jako taką ciekawostkę. Na początku trochę namieszał, a potem pojawiał się bardziej w roli jakiegoś dodatku czy kopnięcia Lazla do zrobienia czegoś. No i był dupkiem, więc momentami działał mi na nerwy, chociaż wywołuje na mojej gębie delikatny uśmiech. To chyba sentyment do alchemii się u mnie uaktywnia.
Laini Taylor wykreowała w „Marzycielu” naprawdę magiczną historię z cudami, łamiącymi serce historiami i o wyjątkowym klimacie, jak wyciągniętym ze snu. Tylko że mam podobny problem, jak z „Szóstką Wron”. Wiem, że było to naprawdę dobre, ale nie trafia to w ten dzwoneczek, który uruchomi mój wewnętrzny zachwyt. Nie potrafię określić, czego tu brakuje, a może po prostu ten atakujący ze wszystkich stron zachwyt uodpornił mnie i nie pozwala mi samej się zachwycić. Może powinnam się usunąć z Instagrama (nie, traciłabym za dużo okazji do robienia z siebie debila). Nie wiem, ale nie każda książka musi być genialna, zachwycająca i tak dalej. „Marzyciel” nie jest przeciętny. Usadowił się na takim miejscu na skali, że mogę go z czystym sercem polecić fanom fantastyki, którzy lubią trochę bardziej marzycielski klimat, ale nie powiem, że koniecznie musicie przeczytać tę książkę. Na pewno uśmiechnę się, jak zobaczę ją na jakimś zdjęciu i po tym zakończeniu chcę przeczytać „Muzę koszmarów” (chociaż przyznaję, nawet nie zachciało mi się płakać), jednak też nie będę do tego wracać i co chwila czegoś rozpamiętywać. Rozpamiętuję głównie książki najgorsze (bo jestem upierdliwa) i te najlepsze (bo dramy, postacie, cudowne światy, „a co by było gdyby?”, bla, bla, bla…).

Mała uwaga: Recenzje będą pojawiać się niechronologicznie. Jestem leniwą kluchą, miałam sesję, warsztaty łyżwiarskie, zaliczyłam szpital i muszę teraz nadrabiać książki, które dostałam do recenzji. Spoiler: „Marzyciel” idzie na pierwszy front, bo aktualnie nadrabiam „Muzę koszmarów”. A w ogóle, jeżeli planowaliście kupić drugi tom, to wydawnictwo SQN ma w ofercie przecudowny box: http://idz.do/zamow-muze61  jest też droższa opcja z „Marzycielem”, więc możecie zaszaleć. Smacznego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz