Ariana | Blogger | X X X X

środa, 27 lutego 2019

Wszyscy krzyczeli "potwór": Muza Koszmarów, Laini Taylor


„Błękitne jak szafiry i lodowe góry, piękne jak gwiazdy.”


Seria: Strange The Dreamer
Tytuł: Muza koszmarów
Autor: Laini Taylor
Wydawnictwo: SQN
Ilość stron: 512
Ocena: 9/10
Opis: Lazlo i Sarai nie są już dłużej tym, czym byli. Sarai, Muza Koszmarów, dopiero odkrywa pełnię swoich możliwości, tymczasem Lazlo musi dokonać wyboru niemożliwego: ocalić życie ukochanej czy wszystkich mieszkańców Szlochu? Otwarcie zapomnianych drzwi do nowych światów zamiast odpowiedzi przynosi wiele pytań – czy bohaterowie zawsze muszą zabijać potwory, czy mogą je… ocalić?

„Umysł jest dobry, jeśli chodzi o chowanie pewnych kwestii, ale nie potrafi ich wykasować.”


Małe ostrzeżenie na początek: nie czytajcie tej recenzji, jeżeli nie chcecie zaspoilerować sobie „Marzyciela”.
Dobrze, moi drodzy, mam nadzieję, że nie ma tu już żadnych przeciwników spoilerów i możemy zaczynać zabawę. „Muza koszmarów” jest jak niezaplanowane wyjście na pizzę, kiedy miało się zacząć oszczędzać. Zupełnie nie spodziewałam się przeczytać jej w najbliższej przyszłości, ale dostałam propozycję zrecenzowania jej i chociaż właśnie zjadają mnie terminy, to kosmicznie się cieszę, że nie odmówiłam. Jak się okazuje, drugi tom nie zawsze wypada słabiej.
Niedawno wrzucałam wpis o „Marzycielu”, który da się streścić jak „całkiem ładnie, ale pośladków nie urywa”. Marudziłam, że początek jest upierdliwy, bo autorka wrzuca czytelnika do jakiegoś przypadkowego świata i nie traci czasu na przedstawienie go. I tak sobie dyndasz w jakichś przypadkowych lokacjach, których nawet nie potrafisz umiejscowić względem tych wymienionych wcześniej. A potem bohaterowie docierają do Szlochu i w tym momencie ten problem znika, i jest ok… No ale ja nadal nie czułam tego, czym to się ludzie tak zachwycali. Bo „Marzyciel” miał być najbardziej magiczną książką pod słońcem i w ogóle odkryciem w fantastyce młodzieżowej. Według mnie – nie, to jedna z tych ładnych książek, które (poza początkiem) dobrze się czyta, ale nie jest jedną z tych, za którymi zatęsknię. Dlatego dobrze się stało, że „Muzę koszmarów” miałam okazję przeczytać zanim cała blożkosfera wybuchnie kolejnymi zachwytami. Poza tym podeszłam do niej już z pewnym dystansem, żeby po prostu poznać kontynuację historii z „Marzyciela”.
Muza koszmarów” zaczyna się dokładnie tam, gdzie zakończył się pierwszy tom. Sarai nie żyje, ale Minya’a zdążyła przywołać jej ducha i ma nad nią całkowitą władzę. Nasz mały niebieski diabeł chce wykorzystać tę sytuację, żeby zmusić Lazla, by zabrał ją do Szlochu, gdzie mogłaby zemścić się za Rzeź. Lazlo natomiast okazał się jednym z boskich pomiotów, posiada władzę nad mesartjum. Jednak przed tym, jak cytadela zawisła nad Szlochem, wydarzyła się też inna historia, która do tej pory nie znalazła swojego zakończenia.
Ta część bardzo mnie zaskoczyła pod względem fabularnym. „Marzyciel” opowiadał głównie o tym, jak Lazlo i Sarai się poznawali, przy okazji przedstawiając historię Szlochu i cytadeli. Ogólnie rzecz ujmując, bez fajerwerków. „Muza koszmarów” w większości to nadrabia. Widać, że w tym tomie, autorka miała już jakiś konkretny zarys wydarzeń i nie bawiła się w opowiadanie najróżniejszych, przypadkowych wydarzeń. Wreszcie dowiadujemy się, skąd w ogóle wzięli się Mesarthimowie, czemu i jak się zjawili, kim są i tak dalej. Chociaż przez pierwszą połowę książki ta historia jest na dalszym planie, naprawdę mnie wciągnęła. Zrobiło się z tego międzywymiarowe zamieszanie z zemstą jako motywem przewodnim i handlem ludźmi gdzieś w tle. W ogóle poczułam w tym trochę ducha Gwiezdnych Wojen, chociaż zamiast kosmicznych podróży, przemieszczamy się tu między światami. No ale tak delikatnie poczułam ten klimat. Jeśli zaś chodzi o boskie pomioty, to dzięki przeniesieniu Lazlo do cytadeli, narracja stała się to trochę płynniejsza. Jednak lepiej się czułam, kiedy co chwila nie skakało się między opowieściami dwóch postaci. Muszę też przyznać, że bardzo spodobało mi się to, w jaki sposób Taylor poprowadziła Miny’ę i wątek z pozostałymi boskimi dziećmi. Nagle okazało się, że to, co było w „Marzycielu”, to tylko małe skrawki tego, co wydarzyło się podczas Rzezi. Do tego co jakiś czas pojawiały się wstawki z Thyonem i Calixte ratującymi książki z biblioteki. To były tylko takie małe smaczki, ale po prostu kocham sam fakt, że się pojawili i autorka nie zostawiła ich samym sobie. Jakby tego było mało, Taylor co najmniej kilka razy nawiązała do „Córki dymu i kości”, za co ją uwielbiam i mam teraz wielką ochotę wrócić do tej serii! Żeby jednak nie było tak cukierkowo: romans Lazla i Sarai mnie po prostu męczył. To były najbardziej przegadane fragmenty książki, autorka rozpisywała się w nich o jakichś głupotach i objętościowo było to o wiele zbyt długie. Do tego pojawiało się czasami w takich chwilach, że miałam ochotę rzucić książką, bo już się niecierpliwiłam, co się dalej wydarzy w jakimś wątku, a tu nagle przerywnik, żeby nasze gołąbeczki mogły pogruchać. Lubię ich, ale co za dużo, to niezdrowo.
Muszę oddać Taylor, że psychologicznie wypadła świetnie. Potrafiła dobrze oddać charakter każdej postaci i wykorzystać je podczas pisania. Miny’a za przykład, bo okazała się ona jednym z największych zaskoczeń w „Muzie koszmarów”. W „Marzycielu” działała mi na nerwy, nic do niej nie docierało, tylko zemsta, zemsta i zemsta. Na początku tego tomu było podobnie i już zaczynałam podejrzewać, że ona po prostu taka jest; każda książka potrzebuje czarnej owcy. Jednak, gdy potem Taylor zaczęła wyciągać wątki związane z Rzezią i przywoływaniem duchów, zaczęłam tak totalnie rozumieć, co się z Miny’ą wydarzyło, że taka była. Po prostu kocham sposób, w jaki napisana jest ta postać. Z resztą tak samo uwielbiam przemianę Thyona – no po prostu nie dało się go nie pokochać, szczególnie kiedy sam się łapał na tym, że coś się zmieniło i reagował, jakby nie miał pojęcia, jak się funkcjonuje między ludźmi. To jest typ postaci, który kocham najbardziej – nieogarnięty klusek, który ma się za gorszego, niż jest naprawdę. Pod względem psychologicznym, bardzo dobra była też historia Kory i Novy. Tutaj akurat był niezły dramat i do samego końca nie miałam pojęcia, jak Taylor chciała to rozwiązać. Jednak sam sposób, w jaki opisywała obie dziewczyny i ich dalsze losy sprawiał, że dokładnie wiedziałam, jak się czuły, nie trzeba było tego pisać wprost! To jak w filmach – o wiele lepiej jest, kiedy samemu się widzi, co się dzieje z postacią, niż jak zaczynają opowiadać coś w stylu „ooo, jak jest mi przykro, że mój kot zażądał rozwodu”. Chociaż przyznam też, że pod koniec Nova przeokropnie działała mi na nerwy. Była już tak zafiksowana na punkcie Kory, że nie dało się do niej dotrzeć i to, co robiła, tak bardzo uderzało moje poczucie sprawiedliwości, że chciałam tam wejść i sama ustawić ją do pionu.
Dalej brakuje szerszego opisania świata, ale w tym momencie wszystko dzieje się w Szlochu albo w jakimś innym wymiarze, więc w „Muzie koszmarów” nie sprawia to problemów. Autorka za to wzięła się za przedstawienie, jak funkcjonują podróże między światami, wplotła do tego serafiny i tu przyznaję, że wypadło to dobrze. Gdyby w „Marzycielu” postąpiła podobnie z przedstawieniem choćby samej Zosmy, mogłoby to być naprawdę interesujące miejsce i podejrzewam nawet, że chociaż trochę bym się zakochała. No ale były serafiny i nawiązania do „Córki dymu i kości”, więc na mojej gębie pojawił się nostalgiczny uśmiech i nawet nie mam ochoty się tego czepiać.
Przyznaję, że „Muza koszmarów” nadal nie jest książką, do której będę często wracać myślami, ale nie jest fizycznie możliwe zakochać się w każdej przeczytanej książce. Jednak była ona pewnym zaskoczeniem po „Marzycielu”, którego czytałam od tak, bo po prostu był przyjemną historią. Tym razem naprawdę wciągnęłam się w fabułę. „Muza koszmarów” wyciągnęła ze mnie pewne emocje i mogę wyraźnie stwierdzić, co mnie złapało za serce, a co wręcz przeciwnie. Z pierwszym tomem miałam raczej tak, że „no wszystko fajnie, ale co z tego?”. Także, jeżeli „Marzyciel” was nie zachwycił, ale też nie zraził, „Muza koszmarów” powinna przypaść wam do gustu. A tych zachwyconych raczej nie muszę przekonywać, bo drugi tom jest lepszy niż pierwszy!

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu SQN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz