Autor: Agnieszka Graff
piątek, 14 maja 2021
Kobiety, ludzie po prostu: Świat bez kobiet, Agnieszka Graff
Autor: Agnieszka Graff
czwartek, 18 lutego 2021
Milion uniwersów wzajemnie nieświadomych swojego istnienia: Zorza polarna, Philip Pullman
Wydawnictwo: Mag
„Właśnie otarłem się o dziesięć milionów innych wszechświatów i nawet tego nie zauważyłem”
No ten, trochę mnie tu nie było, bo trochę też nie miałam weny na czytanie, życie jest nobelom i inne takie. Dlatego też wyobraźcie sobie, jak zajebista albo zła musiała być „Zorza polarna”, że coś tutaj piszę. (Spoiler: była, kurła, zajebista.)
Moja historia z „Mrocznymi materiami” jest dość chaotyczna. Bo kiedyś próbowali je zekranizować i nawet obejrzałam „Złoty kompas”. Zapamiętałam z tego głównie niedźwiedzie polarne, dajmony, tytułowy kompas i Tą Złą Babę. Potem odkryłam, że to jest seria książek, ale były tak trudno dostępne, że nie chciało mi się w to bawić. Tak sobie zleciało ileś lat, gdzieś tam wiedziałam, że to istnieje, ale niespecjalnie się interesowałam tematem. W końcu okazało się, że będzie drugie podejście do ekranizacji, tym razem w formie serialu. Na HBO Go. Nie miałam HBO Go. Jednak serial oznaczał mniej więcej tyle, że jest szansa na wznowienie tej serii w polskim wydaniu. Tym sposobem w moje łapy wpadła „Zorza polarna”… I luj, bo jestem bułą, ciągle zajmowałam się czymś innym i tak czekała sobie na przeczytanie. Później dzięki ludzkiej wspaniałomyślności dostałam dostęp do HBO Go, obejrzałam pierwszy sezon, chwilę później drugi, stwierdziłam, że to jest zajebiste, dokupiłam pozostałe dwie części i tym sposobem znalazłam się tutaj. Bo „Mroczne materie” są cudowne i muszę o tym trochę pogadać.
Historia zaczyna się w równoległym świecie, w którym ludzie są związani z przyjmującymi postać zwierząt dajmonami, kościół pod postacią Magisterium sprawuje władzę, wszelka nauka jest ściśle związana z teologią, a na północy żyją pancerne niedźwiedzie (które nawet gadają i wykształciły własną kulturę). Istnieje też równoległy do naszego Oxford, w którym niewinny, dziecięcy żywot prowadzą Lyra i jej dajmon. Do czasu aż w ich życiu nie pojawi się pani Coulter, a tajemniczy Pożeracze nie porwą najlepszego przyjaciela Lyry.
W pierwszej kolejności muszę powiedzieć o światotwórstwie, bo to było tak doskonałe, że już podczas oglądania serialu przeglądałam angielską wiki na temat „Mrocznych Materii”, żeby dostać jeszcze więcej tej magii. Świat Lyry jest na tyle podobny do naszego, a równocześnie tak różny, że czułam się jak dzieciak, który odkrywa otaczającą go rzeczywistość i jest w niej absolutnie zakochany. Nie potrafię określić, w jakiej epoce została osadzona akcja. Próbowałam, ale kiedy już myślałam, że to jest to, pojawiał się jakiś szczegół, który kompletnie nie pasował. Musiałam sobie powiedzieć, że no debilu, ten świat po prostu rozwijał się w innym kierunku niż nasz, zaakceptuj to. Koncepcja dajmonów, które są odzwierciedleniem ludzkich charakterów i emocji, kupiła mnie całkowicie, szczególnie przez wszelkie puchate i pierzaste formy Pantalaimona (wcale nie sprawdzam pisowni w książce). To, jak dajmony i ludzie obchodzą się ze sobą, co im wolno, a co jest kompletnym tabu, jak dajmony Asriela i i Marisy zachowywały się wobec siebie w ostatnim rozdziale... to wszystko było tak dobre, że poczułam się trochę jakbym wychowywała się w tym świecie od dziecka. Tak samo było z pancernymi niedźwiedziami czy czarownicami. Nadal nie wiem wiele o tym świecie i trzeba mi więcej, ale jest tak opisany, że czuję się jakby był mój. To jest moje (kolejne już) bagno, adoptowałam je i koniec.
Motyw multiwersum też przemówił prosto do mojego serducha. W momencie, w którym zobaczyłam miasto odbite w zorzy polarnej byłam kupiona. Rany, ja już po czołówce serialu zostałam przekonana, że to będzie genialny wątek. Przekonało mnie to tak bardzo, że wykopałam wszelkie spoilery do całej serii, żeby lepiej zrozumieć, jak autor to sobie wymyślił. A mimo to, czytając „Zorzę polarną” byłam na nowo oczarowana tym pomysłem. Zresztą nie pierwszy raz lecę na podróże między wymiarami, po prostu „Odcienie Magii” dorobiły się teraz rodzeństwa. (Przy okazji: to też są cudowne książki, którym potrzeba więcej atencji!) Bez spoilerów, ale ostatnie rozdziały tej książki to było coś równocześnie strasznego, smutnego, tajemniczego i tak kosmicznie magicznego.
Poza tym w „Zorzy polarnej” jest tak wiele niesamowitych rzeczy, że momentami czułam się, jakbym trzymała w rękach cały kosmos. Jest wątek Magisterium, kościoła trzymającego całą władzę, rozporządzającego nauką, który ukarze cię za herezję, jeżeli twoje odkrycia będą się gryzły z ich doktryną. I pewnie to też wpływ serialu, w którym ten wątek był mocniej rozbudowany, może to też wina przeczytania WSZYSTKICH spoilerów, ale widzę w tym piękną krytykę Kościoła. Naprawdę ciekawy moment sobie wybrałam na poznawanie się z tą serią. Jest też tajemniczy Proch, którego dorośli się boją, w którym Kościół widzi dowód na istnienie grzechu pierworodnego i który jest właściwym napędem całej fabuły. Tu też mogę się zachwycać, jak autor wziął pewne naukowe zagadnienie, połączył je z religią i wyszło coś absolutnie genialnego. Może też jestem trochę stronnicza, bo sama lubię wyciągnąć jakiś drobny fragment czegoś i obudować do tego całą historię. (Może i mam gdzieś na dnie szuflady dziwne notatki o wszelakiej alchemii od czasów starożytnych po Crowleya i jakieś dziwne pomysły na fabuły. Może…)
Świat „Mrocznych materii” jest piękny. A wiecie, co jeszcze jest piękne? Postacie. Philip Pullman to „moje mieć ciastko i zjeść ciastko”. Mam genialny świat i postacie, które są tak zajebiście napisane, że gdybym mogła, niektóre bym zaprosiła na herbatkę, a innym wywaliła lepę na pysk. Lyra i Pantalaimon okazali się genialnymi przewodnikami po tym świecie. Nie wiedziałam, że tak bardzo potrzebowałam opisu dziecięcych wojen gangów. Lyra to absolutnie dziki dzieciak i mam nadzieję, że się nigdy nie zmieni, bo kocham tę chaotyczną energię, jej stawianie na swoim i ciekawość świata. Pan za to zaskoczył mnie swoim stosunkiem do Lyry. Na samym początku sądziłam, że dajmon powinien być zawsze posłuszny człowiekowi, zgadzać się z nim i tak dalej. Ale Pan potrafił się postawić, kiedy wiedział, że Lyra się myli albo waha przed zrobieniem czegoś, rzucał kąśliwe uwagi i tego typu rzeczy. Gdyby był bardziej sarkastyczny i zrobiony z cienia, pomyślałabym, że Pan Życzliwy przelazł z „Nibynocy” do „Zorzy polarnej”. Chyba mam słabość do gadających zwierząt uczepionych głównych bohaterek.
Ale trzeba też porozmawiać o Tej Złej Babie. Marisa god damn Coulter. To jest ten typ postaci, której się nienawidzi do tego stopnia, że podziwia się autora za napisanie jej. Mam tyle pytań odnośnie tej kobiety, tyle teorii, a ona cały czas dokłada kolejne. Wydawało mi się, że w serialu już widziałam z jej strony wszystko, ale rany, w książkach jest jeszcze większą jędzą. I to jest w niej na swój sposób fascynujące, jak ją widzę, zastanawiam się, co tym razem ta baba odwali. Za każdym razem czuję, że powinnam być zaskoczona, ale już sobie przyjęłam, że to jedna z najgorszych person w tym uniwersum. No jest jeszcze jedna postać, ale spoilery, spoilery…
Pullman każdą pojawiającą się postać przedstawia w sposób po prostu fascynujący. Niektórzy mają tajemnice, inni – tak wyrazisty charakter, że z miejsca się w nich zakochujesz albo zaczynasz ich nienawidzić. Lee Scorsby czy Iorek Byrnison są dla mnie po prostu ikonami tej książki. Pani Coulter prawie od razu weszła do mojej topki najbardziej jędzowatych charakterów. Lyra daje mi podobną energię co Percy Jackson, tylko jest jeszcze bardziej chaotyczna i kocham ją za to. Lord Asriel załatwił mi taki zwrot fabularny, że no kurde go mać. W wiedźmach się po prostu zakochałam i oby było ich jak najwięcej w kolejnych częściach.
Raczej widać, że jestem kompletnie, bez pamięci zakochana w „Zorzy polarnej” i w ogóle w „Mrocznych materiach”. Ta książka była tak niesamowita, magiczna i pokrętna, że nie rozumiem, jak mogła wcześniej nie zaistnieć w naszej popkulturze i w ogóle jakim prawem ktokolwiek kiedyś stwierdził, że nie warto robić dodruków. Naprawdę rzadko wydaje mi się, że mogłabym dany tytuł polecić każdemu bez wyrzutów sumienia. Często przy tych książkach, które sama kocham całym serduchem, mam poczucie, że nie każdemu mogę je zaproponować, bo gdzieś jest jakieś „ale”. Tutaj nie ma żadnego „ale”, po prostu przeczytajcie/obejrzyjcie, ta seria to coś pięknego. Samą czołówkę serialu mogłabym oglądać w zapętleniu. A przy czytaniu bardzo polecam włączyć sobie serialowy soundtrack, bo to też jest absolutna magia.
niedziela, 18 października 2020
Gadające jaszczurki i ostre cheetos: Wyścig do słońca, Rebecca Roanhorse
Wydawnictwo: Galeria Książki
Są na świecie rzeczy pewne jak śmierć, podatki czy to, że rzucę się na wszystkie mitologiczne młodzieżówki, do których rękę przyłożył Rick Riordan. I nikt mi nie powie, że jestem za stara! Moja miłość do książek tego pana to jedno, ale seria Rick Riordan Przedstawia to zupełnie inny wymiar. O rany, zawsze pragnęłam książek eksplorujących te mniej znane mitologie. Pisałam tu kiedyś o „Smoczej perle”, która nie dość, że ma mitologię koreańską i liski, jeszcze jest uroczą space operą. Tym razem trafił mi się „Wyścig do słońca” i tu już w ogóle zostałam zaskoczona. Nigdy wcześniej nie słyszałam kompletnie nic o mitologii Nawaho, nawet nie wiedziałam, kim tak właściwie są Nawahowie. Dopiero kiedy zaczęłam czytać ogarnęłam, że to jeden z rdzennych ludów Ameryki Północnej. The more you know.
Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z żadną mitologią indiańską – chyba, że liczymy „Pocahontas” i „Mój brat niedźwiedź”, ale nie oszukujmy się, że Disney bawił się w odpowiednie przedstawienie tematu. Można więc stwierdzić, że wiedziałam totalne nic na temat wierzeń tamtejszych plemion, taka to fajna przygoda. Dlatego też byłam potwornie ciekawa, co znajdę w tej książce, czułam się trochę jak jedenastoletnia ja, która usłyszała w ogóle o mitologiach i zaczęła odkrywać, w co tam ci starożytni Grecy wierzyli.
„Wyścig do słońca” pod względem fabularnym jest schematyczny. Mamy tu typową historię o tym, jak dzieciaki odkrywają, że mają jakieś nadprzyrodzone moce. Jest złoczyńca, który chce siać zło, a żeby go pokonać trzeba zdobyć jakąś rzecz od nadprzyrodzonych istot, odbyć podróż, przejść kilka prób i takie tam. Mamy też, oczywiście, odkrywanie samego siebie. To naprawdę bardzo prosta historia, można by wręcz powiedzieć, że to taki szkielet typowej przygodowej fantasy. I nie chcę tu powiedzieć, że to jest złe. „Wyścig do słońca” jest prosty w swojej konstrukcji, ale dzięki temu czyta się go bez większego wysiłku. Nie oszukujmy się, to książka kierowana do dzieciaków w wieku 10-12 lat, to ma być przyjemne, mieć prosty przekaz i dawać frajdę. Inna sprawa, że dorosłe baby, takie jak ja, biorą się za czytanie jej… Co nie znaczy, że bawiłam się gorzej. Oczywiście, chętnie przyjęłabym mocniej rozbudowany świat, bo eksploracja nowej mitologii mogłaby dla mnie trwać i trwać, ale to już tylko moje ciche życzenia. Fakt pozostaje taki, że „Wyścig do słońca” czytało mi się po prostu dobrze, a fabuła mimo prostoty okazała się wciągająca.
Ważniejszą kwestią w tej książce wydaje się wątek przynależności etnicznej. Nie uważam, że ogarniam, co dzieje się w USA, ale wiem, że dla rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej ważna jest ich tożsamość kulturowa i pamięć o ich tradycjach. Nie oszukujmy się, kolonizacja zrobiła tam dużo złego i nie bez powodu tak mało wiemy na temat tamtejszych kultur. „Wyścig do słońca” bardzo skupia się na wątku przynależności głównych bohaterów do społeczności Nawahów, pokazywaniu jak niewiele oni sami wiedzą o swoich przodkach i w końcu chęci pogłębienia swojej wiedzy na ten temat. Po prostu widać, że poza opowiedzeniem przyjemnej historii z mitologią w tle, ta książka miała na celu puścić oczko do dzieciaków ze społeczności indiańskich, pokazać im, że nie powinny się wstydzić swojej kultury. W moim odczuciu jest to bardzo kochane i dzięki temu polubiłam „Wyścig do słońca” odrobinę bardziej.
Ostatecznie, to nie była książka wybitna. Okazała się prosta, przyjemna w odbiorze i chociaż trochę mnie uświadomiła o osobach pochodzących z rdzennych plemion Ameryki. Wiecie, do tej pory byłam przekonana, że ciężko w ogóle wiedzieć cokolwiek o ich dawnych wierzeniach, więc było zaskoczenie. Dla młodszych czytelników na pewno okaże się świetną przygodą. Według mnie jest uroczym przeciętniakiem, ale jest też ważna, bo pozwoli mi być odrobinę bardziej ogarniętym człowiekiem. Poza tym nie wiedziałam, że gadająca jaszczurka ubrana w sweterek jest taka kochana!
Za książkę dziękuję wydawnictwu Galeria Książki.
środa, 14 października 2020
Karkonoscy gangsterzy i facet znikąd: Prosta sprawa, Wojciech Chmielarz [PREMIERA]
@chaos_cupcake |
poniedziałek, 6 lipca 2020
Magnus znowu to zrobił: The Red Scrolls of Magic/Czerwone Zwoje Magii, Cassandra Clare, Wesley Chu
„Why is it supposed to be romantic to point out stars?”
Wydawnictwo: Simon&Schuster/We need YA
PL: Nawet nie potrafię tego wyrazić, było źle, to wydanie wpada na moją osobistą listę dramatów 2020.
„Magnus wondered if he would ever get used to being surprised by Alec Lightwood. He hoped not.”
środa, 29 kwietnia 2020
Tak wiele stracić i tak wiele zyskać: Narodziny Królów, C. S. Pacat
Wydawnictwo: Studio JG
Tymczasem wojska regenta zmierzają na południe, gdzie swoje siły gromadzi również Kastor. To właśnie stolica Akielos stanie się areną, na której rozstrzygną się losy obydwu królestw. Czy Damen i Laurent zdołają odsunąć na bok prywatne urazy, zjednoczyć wrogie sobie armie i pokonać uzurpatorów, którzy odebrali im trony? Żaden z nich nawet nie podejrzewa, jak daleko sięga intryga regenta i jakie odkrycia czekają u kresu tej wyprawy...