Ariana | Blogger | X X X X

piątek, 14 maja 2021

Kobiety, ludzie po prostu: Świat bez kobiet, Agnieszka Graff

Tytuł:
 Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym
Autor: Agnieszka Graff
Data premiery: 14 kwietnia 2021
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 420
Krótka ocena: Jedna z najważniejszych książek, jakie w życiu czytałam. Powinna zagościć na półce każdego domu. Dosłownie. Otwiera, uczy, koi. To jedna z tych pozycji, do których będę wracać i wciskać wszystkim. Czytajcie!

Kiedy zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach, zaczęłam z niecierpliwością przebierać nogami. Naprawdę, nie zmyślam! W mojej głowie pojawiły się wspomnienia z jesieni 2020, kiedy to ramię w ramię z innymi kobietami - i nie tylko! - szłam ulicami Wrocławia, skandując z dumą (i czystym wkurwem) hasła protestu. Przypomniało mi się szykowanie plakatów na podłodze w kuchni i przegrzebywanie szafy w poszukiwaniu czystych czarnych ciuchów. I już wiedziałam, że ta książka będzie musiała trafić na moją półkę.

Zbiór esejów Agnieszki Graff nie poucza, a pokazuje, jak jest. Już od pierwszych stron wybija się ciepły ton i realna osoba stojąca za tekstem. Autorka już na wstępie zaznacza, że wiele się od pierwszego wydania zmieniło i potrafi przyznać się do pewnych niedociągnięć poprzedniej wersji. I to się ceni! Na plus książki zdecydowanie przemawia styl pisania Graff, niezwykle przyjemny i nienachalny. Przez te eseje dosłownie się płynie, bez większego wysiłku absorbując istotne informacje, które autorka sprawnie przemyca. Co warto docenić, w wielu miejscach przedstawia swój punkt widzenia i konfrontuje go z innymi, jednocześnie utrzymując w tym wszystkim przyjacielski ton, bez narzucania zdania. Czytelnik ma możliwość spojrzeć na pewne kwestie od innej strony, jednocześnie dostaje szerokie pole do rozmyślania i refleksji. 

Świat bez kobiet jest niejako zapisem przemian, jakie przeszło postrzeganie kobiet w tym naszym pięknym kraju w przeciągu jakiś ostatnich trzydziestu czy czterdziestu lat. I wiecie, co mnie nieco przeraża? Bolesna aktualność tych starszych esejów, pisanych przed tymi dwudziestoma latami! Fakt, że książka zyskała nowe (poszerzone!) wydanie po Trybunale Julii Przybylskiej i powszechnych manifestacjach. To, że kobiety (i nie tylko) wciąż muszą walczyć, że wciąż zabierany jest nam głos, że wciąż to Kościół i religijny fundamentalizm mają w tym kraju więcej do gadania, że wciąż kobietom przypisywane są schematyczne role ku uciesze patriarchatu, że wciąż... Tu skończę, bo pójdę za daleko.

Powiem jedno: czytajcie, bo naprawdę warto. Albo słuchajcie, bo Maja Ostaszewska w roli lektorki tej książki to złoto i diamenty! I mówcie o tej książce, by jak najwięcej osób zdecydowało się po nią sięgnąć. 

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania

2

czwartek, 18 lutego 2021

Milion uniwersów wzajemnie nieświadomych swojego istnienia: Zorza polarna, Philip Pullman

 


Seria: Mroczne Materie
Tytuł: Zorza Polarna
Autor: Philip Pullman
Wydawnictwo: Mag
Ilość stron: 396
Ocena: 10/10
Opis: „Bez tego dziecka wszyscy zginiemy”.
W „Zorzy Polarnej” poznajemy Lyrę Belacquę, sierotę z równoległego świata, w którym nauka, teologia i magia splatają się ze sobą. Lyra i jej dajmon w zwierzęcej postaci mieszkają – na wpół dzicy i beztroscy – wśród akademików oksfordzkiego Kolegium Jordana. Kiedy Lyra wyruszy na poszukiwanie uprowadzonego przyjaciela, odkryje złowieszczą intrygę, w której główną rolę odkrywają porwane dzieci, a jej wyprawa przeobrazi się w pogoń za zrozumieniem tajemniczego zjawiska zwanego „Prochem”. Los zawiedzie ją na skute lodem ziemie Arktyki, gdzie władzę sprawują klany wiedźm, a niedźwiedzie polarne toczą wojny. Niezwykła podróż Lyry będzie miała poważne konsekwencje wykraczające daleko poza granice świata, który zamieszkuje.


„Właśnie otarłem się o dziesięć milionów innych wszechświatów i nawet tego nie zauważyłem”


No ten, trochę mnie tu nie było, bo trochę też nie miałam weny na czytanie, życie jest nobelom i inne takie. Dlatego też wyobraźcie sobie, jak zajebista albo zła musiała być Zorza polarna, że coś tutaj piszę. (Spoiler: była, kurła, zajebista.)

Moja historia z Mrocznymi materiami jest dość chaotyczna. Bo kiedyś próbowali je zekranizować i nawet obejrzałam Złoty kompas. Zapamiętałam z tego głównie niedźwiedzie polarne, dajmony, tytułowy kompas i Tą Złą Babę. Potem odkryłam, że to jest seria książek, ale były tak trudno dostępne, że nie chciało mi się w to bawić. Tak sobie zleciało ileś lat, gdzieś tam wiedziałam, że to istnieje, ale niespecjalnie się interesowałam tematem. W końcu okazało się, że będzie drugie podejście do ekranizacji, tym razem w formie serialu. Na HBO Go. Nie miałam HBO Go. Jednak serial oznaczał mniej więcej tyle, że jest szansa na wznowienie tej serii w polskim wydaniu. Tym sposobem w moje łapy wpadła Zorza polarna… I luj, bo jestem bułą, ciągle zajmowałam się czymś innym i tak czekała sobie na przeczytanie. Później dzięki ludzkiej wspaniałomyślności dostałam dostęp do HBO Go, obejrzałam pierwszy sezon, chwilę później drugi, stwierdziłam, że to jest zajebiste, dokupiłam pozostałe dwie części i tym sposobem znalazłam się tutaj. Bo Mroczne materie są cudowne i muszę o tym trochę pogadać.

Historia zaczyna się w równoległym świecie, w którym ludzie są związani z przyjmującymi postać zwierząt dajmonami, kościół pod postacią Magisterium sprawuje władzę, wszelka nauka jest ściśle związana z teologią, a na północy żyją pancerne niedźwiedzie (które nawet gadają i wykształciły własną kulturę). Istnieje też równoległy do naszego Oxford, w którym niewinny, dziecięcy żywot prowadzą Lyra i jej dajmon. Do czasu aż w ich życiu nie pojawi się pani Coulter, a tajemniczy Pożeracze nie porwą najlepszego przyjaciela Lyry.

W pierwszej kolejności muszę powiedzieć o światotwórstwie, bo to było tak doskonałe, że już podczas oglądania serialu przeglądałam angielską wiki na temat Mrocznych Materii, żeby dostać jeszcze więcej tej magii. Świat Lyry jest na tyle podobny do naszego, a równocześnie tak różny, że czułam się jak dzieciak, który odkrywa otaczającą go rzeczywistość i jest w niej absolutnie zakochany. Nie potrafię określić, w jakiej epoce została osadzona akcja. Próbowałam, ale kiedy już myślałam, że to jest to, pojawiał się jakiś szczegół, który kompletnie nie pasował. Musiałam sobie powiedzieć, że no debilu, ten świat po prostu rozwijał się w innym kierunku niż nasz, zaakceptuj to. Koncepcja dajmonów, które są odzwierciedleniem ludzkich charakterów i emocji, kupiła mnie całkowicie, szczególnie przez wszelkie puchate i pierzaste formy Pantalaimona (wcale nie sprawdzam pisowni w książce). To, jak dajmony i ludzie obchodzą się ze sobą, co im wolno, a co jest kompletnym tabu, jak dajmony Asriela i i Marisy zachowywały się wobec siebie w ostatnim rozdziale... to wszystko było tak dobre, że poczułam się trochę jakbym wychowywała się w tym świecie od dziecka. Tak samo było z pancernymi niedźwiedziami czy czarownicami. Nadal nie wiem wiele o tym świecie i trzeba mi więcej, ale jest tak opisany, że czuję się jakby był mój. To jest moje (kolejne już) bagno, adoptowałam je i koniec.

Motyw multiwersum też przemówił prosto do mojego serducha. W momencie, w którym zobaczyłam miasto odbite w zorzy polarnej byłam kupiona. Rany, ja już po czołówce serialu zostałam przekonana, że to będzie genialny wątek. Przekonało mnie to tak bardzo, że wykopałam wszelkie spoilery do całej serii, żeby lepiej zrozumieć, jak autor to sobie wymyślił. A mimo to, czytając Zorzę polarną” byłam na nowo oczarowana tym pomysłem. Zresztą nie pierwszy raz lecę na podróże między wymiarami, po prostu Odcienie Magii dorobiły się teraz rodzeństwa. (Przy okazji: to też są cudowne książki, którym potrzeba więcej atencji!) Bez spoilerów, ale ostatnie rozdziały tej książki to było coś równocześnie strasznego, smutnego, tajemniczego i tak kosmicznie magicznego.

Poza tym w Zorzy polarnej” jest tak wiele niesamowitych rzeczy, że momentami czułam się, jakbym trzymała w rękach cały kosmos. Jest wątek Magisterium, kościoła trzymającego całą władzę, rozporządzającego nauką, który ukarze cię za herezję, jeżeli twoje odkrycia będą się gryzły z ich doktryną. I pewnie to też wpływ serialu, w którym ten wątek był mocniej rozbudowany, może to też wina przeczytania WSZYSTKICH spoilerów, ale widzę w tym piękną krytykę Kościoła. Naprawdę ciekawy moment sobie wybrałam na poznawanie się z tą serią. Jest też tajemniczy Proch, którego dorośli się boją, w którym Kościół widzi dowód na istnienie grzechu pierworodnego i który jest właściwym napędem całej fabuły. Tu też mogę się zachwycać, jak autor wziął pewne naukowe zagadnienie, połączył je z religią i wyszło coś absolutnie genialnego. Może też jestem trochę stronnicza, bo sama lubię wyciągnąć jakiś drobny fragment czegoś i obudować do tego całą historię. (Może i mam gdzieś na dnie szuflady dziwne notatki o wszelakiej alchemii od czasów starożytnych po Crowleya i jakieś dziwne pomysły na fabuły. Może…)

Świat Mrocznych materii jest piękny. A wiecie, co jeszcze jest piękne? Postacie. Philip Pullman to moje mieć ciastko i zjeść ciastko. Mam genialny świat i postacie, które są tak zajebiście napisane, że gdybym mogła, niektóre bym zaprosiła na herbatkę, a innym wywaliła lepę na pysk. Lyra i Pantalaimon okazali się genialnymi przewodnikami po tym świecie. Nie wiedziałam, że tak bardzo potrzebowałam opisu dziecięcych wojen gangów. Lyra to absolutnie dziki dzieciak i mam nadzieję, że się nigdy nie zmieni, bo kocham tę chaotyczną energię, jej stawianie na swoim i ciekawość świata. Pan za to zaskoczył mnie swoim stosunkiem do Lyry. Na samym początku sądziłam, że dajmon powinien być zawsze posłuszny człowiekowi, zgadzać się z nim i tak dalej. Ale Pan potrafił się postawić, kiedy wiedział, że Lyra się myli albo waha przed zrobieniem czegoś, rzucał kąśliwe uwagi i tego typu rzeczy. Gdyby był bardziej sarkastyczny i zrobiony z cienia, pomyślałabym, że Pan Życzliwy przelazł z Nibynocy do Zorzy polarnej. Chyba mam słabość do gadających zwierząt uczepionych głównych bohaterek.

Ale trzeba też porozmawiać o Tej Złej Babie. Marisa god damn Coulter. To jest ten typ postaci, której się nienawidzi do tego stopnia, że podziwia się autora za napisanie jej. Mam tyle pytań odnośnie tej kobiety, tyle teorii, a ona cały czas dokłada kolejne. Wydawało mi się, że w serialu już widziałam z jej strony wszystko, ale rany, w książkach jest jeszcze większą jędzą. I to jest w niej na swój sposób fascynujące, jak ją widzę, zastanawiam się, co tym razem ta baba odwali. Za każdym razem czuję, że powinnam być zaskoczona, ale już sobie przyjęłam, że to jedna z najgorszych person w tym uniwersum. No jest jeszcze jedna postać, ale spoilery, spoilery…

Pullman każdą pojawiającą się postać przedstawia w sposób po prostu fascynujący. Niektórzy mają tajemnice, inni  tak wyrazisty charakter, że z miejsca się w nich zakochujesz albo zaczynasz ich nienawidzić. Lee Scorsby czy Iorek Byrnison są dla mnie po prostu ikonami tej książki. Pani Coulter prawie od razu weszła do mojej topki najbardziej jędzowatych charakterów. Lyra daje mi podobną energię co Percy Jackson, tylko jest jeszcze bardziej chaotyczna i kocham ją za to. Lord Asriel załatwił mi taki zwrot fabularny, że no kurde go mać. W wiedźmach się po prostu zakochałam i oby było ich jak najwięcej w kolejnych częściach.

Raczej widać, że jestem kompletnie, bez pamięci zakochana w Zorzy polarnej” i w ogóle w Mrocznych materiach. Ta książka była tak niesamowita, magiczna i pokrętna, że nie rozumiem, jak mogła wcześniej nie zaistnieć w naszej popkulturze i w ogóle jakim prawem ktokolwiek kiedyś stwierdził, że nie warto robić dodruków. Naprawdę rzadko wydaje mi się, że mogłabym dany tytuł polecić każdemu bez wyrzutów sumienia. Często przy tych książkach, które sama kocham całym serduchem, mam poczucie, że nie każdemu mogę je zaproponować, bo gdzieś jest jakieś „ale”. Tutaj nie ma żadnego „ale”, po prostu przeczytajcie/obejrzyjcie, ta seria to coś pięknego. Samą czołówkę serialu mogłabym oglądać w zapętleniu. A przy czytaniu bardzo polecam włączyć sobie serialowy soundtrack, bo to też jest absolutna magia.


0

niedziela, 18 października 2020

Gadające jaszczurki i ostre cheetos: Wyścig do słońca, Rebecca Roanhorse

 

Seria: Rick Riordan Przedstawia
Tytuł: Wyścig do słońca
Autor: Rebecca Roanhorse
Wydawnictwo: Galeria Książki
Ilość stron: 351
Ocena: 6/10
Opis: Uczennica siódmej klasy, Nizhoni Begay, od niedawna ma zdolność dostrzegania potworów, takich jak mężczyzna w eleganckim garniturze, który siedział na trybunach podczas jej meczu koszykówki. Okazuje się, że to pan Charles, nowy dyrektor rafinerii, w której pracuje jej tato. Mężczyzna jest niepokojąco zainteresowany Nizhoni, jej bratem Makiem, ich pochodzeniem z ludu Nawaho oraz legendą o Bohaterskich Bliźniętach. Dziewczyna wie, że pan Charles jest niebezpieczny, ale ojciec nie chce jej uwierzyć.
Kiedy następnego dnia tato znika, pozostawiając wiadomość: „Uciekajcie!”, rodzeństwo oraz najlepszy przyjaciel Nizhoni, Davery, wyruszają z misją ratunkową. Potrzebują jednak pomocy Świętych Ludzi Diné, którzy udają dziwaczne postacie, a ich wsparcie ma swoją cenę – dzieciaki muszą przejść serię prób, w których sama natura wydaje się zwracać przeciwko nim. Jeśli Nizhoni, Mac i Davery dotrą do Domu Słońca, otrzymają wszystko, co niezbędne, by pokonać potwory uwolnione przez pana Charlesa. Jednak Nizhoni będzie potrzebować czegoś więcej niż broni, by wypełnić swoje bohaterskie przeznaczenie…

Są na świecie rzeczy pewne jak śmierć, podatki czy to, że rzucę się na wszystkie mitologiczne młodzieżówki, do których rękę przyłożył Rick Riordan. I nikt mi nie powie, że jestem za stara! Moja miłość do książek tego pana to jedno, ale seria Rick Riordan Przedstawia to zupełnie inny wymiar. O rany, zawsze pragnęłam książek eksplorujących te mniej znane mitologie. Pisałam tu kiedyś o „Smoczej perle”, która nie dość, że ma mitologię koreańską i liski, jeszcze jest uroczą space operą. Tym razem trafił mi się „Wyścig do słońca” i tu już w ogóle zostałam zaskoczona. Nigdy wcześniej nie słyszałam kompletnie nic o mitologii Nawaho, nawet nie wiedziałam, kim tak właściwie są Nawahowie. Dopiero kiedy zaczęłam czytać ogarnęłam, że to jeden z rdzennych ludów Ameryki Północnej. The more you know.

Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z żadną mitologią indiańską – chyba, że liczymy „Pocahontas” i „Mój brat niedźwiedź”, ale nie oszukujmy się, że Disney bawił się w odpowiednie przedstawienie tematu. Można więc stwierdzić, że wiedziałam totalne nic na temat wierzeń tamtejszych plemion, taka to fajna przygoda. Dlatego też byłam potwornie ciekawa, co znajdę w tej książce, czułam się trochę jak jedenastoletnia ja, która usłyszała w ogóle o mitologiach i zaczęła odkrywać, w co tam ci starożytni Grecy wierzyli.

Wyścig do słońca” pod względem fabularnym jest schematyczny. Mamy tu typową historię o tym, jak dzieciaki odkrywają, że mają jakieś nadprzyrodzone moce. Jest złoczyńca, który chce siać zło, a żeby go pokonać trzeba zdobyć jakąś rzecz od nadprzyrodzonych istot, odbyć podróż, przejść kilka prób i takie tam. Mamy też, oczywiście, odkrywanie samego siebie. To naprawdę bardzo prosta historia, można by wręcz powiedzieć, że to taki szkielet typowej przygodowej fantasy. I nie chcę tu powiedzieć, że to jest złe. „Wyścig do słońca” jest prosty w swojej konstrukcji, ale dzięki temu czyta się go bez większego wysiłku. Nie oszukujmy się, to książka kierowana do dzieciaków w wieku 10-12 lat, to ma być przyjemne, mieć prosty przekaz i dawać frajdę. Inna sprawa, że dorosłe baby, takie jak ja, biorą się za czytanie jej… Co nie znaczy, że bawiłam się gorzej. Oczywiście, chętnie przyjęłabym mocniej rozbudowany świat, bo eksploracja nowej mitologii mogłaby dla mnie trwać i trwać, ale to już tylko moje ciche życzenia. Fakt pozostaje taki, że „Wyścig do słońca” czytało mi się po prostu dobrze, a fabuła mimo prostoty okazała się wciągająca.

Ważniejszą kwestią w tej książce wydaje się wątek przynależności etnicznej. Nie uważam, że ogarniam, co dzieje się w USA, ale wiem, że dla rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej ważna jest ich tożsamość kulturowa i pamięć o ich tradycjach. Nie oszukujmy się, kolonizacja zrobiła tam dużo złego i nie bez powodu tak mało wiemy na temat tamtejszych kultur. „Wyścig do słońca” bardzo skupia się na wątku przynależności głównych bohaterów do społeczności Nawahów, pokazywaniu jak niewiele oni sami wiedzą o swoich przodkach i w końcu chęci pogłębienia swojej wiedzy na ten temat. Po prostu widać, że poza opowiedzeniem przyjemnej historii z mitologią w tle, ta książka miała na celu puścić oczko do dzieciaków ze społeczności indiańskich, pokazać im, że nie powinny się wstydzić swojej kultury. W moim odczuciu jest to bardzo kochane i dzięki temu polubiłam „Wyścig do słońca” odrobinę bardziej.

Ostatecznie, to nie była książka wybitna. Okazała się prosta, przyjemna w odbiorze i chociaż trochę mnie uświadomiła o osobach pochodzących z rdzennych plemion Ameryki. Wiecie, do tej pory byłam przekonana, że ciężko w ogóle wiedzieć cokolwiek o ich dawnych wierzeniach, więc było zaskoczenie. Dla młodszych czytelników na pewno okaże się świetną przygodą. Według mnie jest uroczym przeciętniakiem, ale jest też ważna, bo pozwoli mi być odrobinę bardziej ogarniętym człowiekiem. Poza tym nie wiedziałam, że gadająca jaszczurka ubrana w sweterek jest taka kochana!


Za książkę dziękuję wydawnictwu Galeria Książki.



0

środa, 14 października 2020

Karkonoscy gangsterzy i facet znikąd: Prosta sprawa, Wojciech Chmielarz [PREMIERA]

@chaos_cupcake

Tytuł: Prosta sprawa
Autor: Wojciech Chmielarz
Data premiery: 14 października 2020
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 382
Krótka ocena: Pełna tajemnic, aktów brutalności i zwrotów akcji powieść sensacyjna osadzona w pięknych Karkonoszach. Niesamowity klimat, wciągająca fabuła i równie ciekawa sama historia powstania książki!

Wiosna 2020 niewątpliwie nie była najprzyjemniejszym doświadczeniem dla nikogo. Wojciech Chmielarz, w pięknym stylu, chciał umilić swoim czytelnikom ten trudny czas i w ten sposób własnie powstała Prosta sprawa - powieść, której kolejne "odcinki" można było czytać na fejsbukowym profilu autora, a dzisiaj (tak, dokładnie dziś!) w formie książkowej, po redakcjach i uzupełnieniu, trafia na półki księgarni. I, mam nadzieję, odbije się szerokim echem, bo historia to istny rollercoaster wart uwagi!

Nie taka prosta Prosta sprawa.
Cóż, nakreślenie fabuły nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Skrótowo mogłabym rzucić (po części za samym autorem): historia o człowieku, który przyjeżdża do miasteczka, zabija złych i wyjeżdża. I o dziwo nie minęłabym się tu za bardzo z prawdą, ale byłaby to bardzo płaska i nijaka odpowiedź.
Na początku wiemy jedynie, że Prosty zaginął, a na jego tropie z jakiegoś powodu jest grupa gangsterska. No i dawny przyjaciel, który przyjechał do malowniczej Jeleniej Góry spłacić dług. Cel niby ten sam, motywacje jednak na tyle różne, że wpada w sam środek niebezpiecznej gry, w której na dobrą sprawę nie ma żadnych zasad. A jeszcze ciekawiej robi się, gdy do tego wszystkiego dołącza czeska mafia... Fabuła jest wartka, pędzi niemal na łeb na szyję, nie dając czytelnikowi na dłuższe chwile oddechu. Pośród pościgów, poszukiwań, wystrzałów i bijatyk Chmielarz wiedzie nas ku zaskakującemu finałowi, który mimo wszystko pozostawia pewien niedosyt i nadzieję na kolejne części historii naszego bezimiennego bohatera.

Bezimiennego...?
Ano tak. Główny bohater, dawny przyjaciel Prostego nie zostaje nam przedstawiony. Tworzy to wokół jego osoby tajemnicę, która zdaje się jeszcze bardziej napędzać całą historię i silniej intrygować. No bo jak to tak, bohater bez wyraźnej historii, bez znanego czytelnikowi backgroundu, nawet bez imienia? Muszę Wam przyznać, że to zagranie jest genialne i zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Mocno działa to na wyobraźnię, dodaje też jakiegoś kopa całej atmosferze panującej w Prostej sprawie.

Karkonoska atmosfera.
Przyznam się Wam, że to było moje pierwsze podejście do Chmielarza, ale z całą pewnością nie ostatnie. Do sięgnięcia po tę pozycję nie skusiło mnie jednak samo nazwisko autora (czy moje plany zabrania się kiedyś za coś spod jego pióra), a myśl o osadzeniu historii o grupie gangsterskiej w okolicach Jeleniej Góry. Miasteczko te zagościło w moim sercu w te wakacje i z całą pewnością będę o nim zawsze myśleć z wielkim sentymentem. Cicho liczyłam, że poczuję atmosferę tych okolic w Prostej sprawie i... no dobra, nieco się przeliczyłam. W kilku momentach niemal udało mi się zachłysnąć karkonoskim powietrzem wyłaniającym się z opisów, jednak był to zaledwie maleńki ułamek całości. Autor bardziej postawił na akcję - co nie dziwi mnie tak mocno, w końcu to powieść sensacyjna. Nie uznaję więc tego za jakiś wielki minus, tylko już taki mały prywatny zawód. A nawet bardziej po prostu zawodzik.

Nie chcę Wam tu przynudzać, więc powiem jedynie: pędźcie tłumnie do księgarń! Ta książka na to zasługuje. Czaruje ciekawą fabułą, pełną tajemnic i szalonych zwrotów akcji. Wzrost poziomu adrenaliny we krwi gwarantowany! Wszystko fajnie tu gra i mimo tego, że tyci zabrakło mi karkonoskiej atmosfery, Prosta sprawa z pewnością nadrabia intrygującym głównym bohaterem i dobrze zbudowanymi postaciami pobocznymi. Nic dodać, nic ująć, tylko brać się za czytanie!



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania
2

poniedziałek, 6 lipca 2020

Magnus znowu to zrobił: The Red Scrolls of Magic/Czerwone Zwoje Magii, Cassandra Clare, Wesley Chu



„Why is it supposed to be romantic to point out stars?”


Seria: The eldest curses/Najstarsze klątwy
Tytuł: The Red Scrolls of Magic/Czerwone Zwoje Magii
Autor: Cassandra Clare, Wesley Chu
Wydawnictwo: Simon&Schuster/We need YA
Ilość stron: ENG: 350/PL: 472
Ocena: ENG: 10/10, kocham to totalnie miłością największą i dałabym więcej, gdybym mogła!
PL: Nawet nie potrafię tego wyrazić, było źle, to wydanie wpada na moją osobistą listę dramatów 2020.
Opis: Jedyne, o czym marzył Magnus Bane, to podróż po Europie z Alekiem Lightwoodem – Nocnym Łowcą, który wbrew przeciwnościom losu w końcu został jego chłopakiem. Jednak gdy tylko para zadomawia się w Paryżu, przybywa stary przyjaciel z wiadomościami o sławiącym demona kulcie zwanym Szkarłatną Ręką. Kult został lata temu założony przez Magnusa dla żartu, teraz pod nowym przywództwem dąży do wywołania chaosu na całym świecie. Magnus i Alec wyruszają w pogoń po Europie, aby wyśledzić Szkarłatną Rękę i ich nieuchwytnego nowego przywódcę, zanim zgrupowanie spowoduje więcej szkód. Magnus i Alec będą musieli zaufać sobie bardziej niż kiedykolwiek – nawet jeśli oznacza to ujawnienie tajemnic, które chcieli zatrzymać tylko dla siebie. (Po angielsku było w sumie tak samo, a ja jestem leniem.)

„Magnus wondered if he would ever get used to being surprised by Alec Lightwood. He hoped not.”



Gdyby z pięć lat temu ktoś mi powiedział, że Cassandra Clare wyda książkę, której głównymi bohaterami będą Magnus Bane i Alec Lightwood, a fabuła będzie skupiać się na tym, że Magnus narobił przypału, że będzie to osadzone podczas ich wakacji pomiędzy „Miastem szkła” i „Miastem upadłych aniołów”, byłabym chodzącą kulką szczęścia. Kiedy około dwa lata temu okazało się, że będzie o nich cała seria… No cóż, stałam się szczęśliwą bułą, bo Magnus i Alec są najpiękniejszymi postaciami, jakie było mi dane poznać, wyżej jest już jedynie moja najukochańsza Ahsoka. Wiecie, uwielbiam ich na tyle, że przełamałam się i kupiłam książkę, zamiast rozbijać cały swój pieniądz na łyżwy. Mało tego, w końcu przeczytałam coś po angielsku tak w całości, od początku do końca. Warto było, a angielski wcale nie był taki straszny.
Szczerze mówiąc, uważam, że „The Red Scrolls of Magic” to nie jest książka, od której można zacząć czytać Clare. Nie i koniec. Weźcie sobie każdą inną serię, ale ta się po prostu nie nada. Mogę to delikatnie porównać do „Avengers: Endgame” – żeby się tym w pełni cieszyć, musisz znać przynajmniej „Dary Anioła”, bo nie ogarniesz, o czym oni gadają, nie poczujesz tego klimatu, pospoilerujesz sobie nie dość, że DA to jeszcze „Diabelskie Maszyny”. Clare w tym wypadku zakłada, że znasz przynajmniej rodzeństwo Aleca, wiesz, o czym były pierwsze trzy części „Darów Anioła” i nie potrzebujesz, żeby ktoś ci po kolei tłumaczył mechanikę świata przedstawionego. Poza tym jest tam tyle easter eggów, że bez znajomości uniwersum stracisz sporo zabawy. „The Red Scrolls of Magic” to książka dla fanów Nocnych Łowców. (Dlatego też kompletnie nie rozumiem, jak polski wydawca mógł powysyłać egzemplarze recenzenckie ludziom ze swojej listy bez pytania, czy są zainteresowani. I dowiedziałam się tego bezpośrednio od jednej recenzentki, żeby nie było, że sieję ferment.)
Fabuła jest podsumowaniem całego żywota Wysokiego Czarownika Brooklynu. Magnus, znowu to zrobiłeś! Nasi bohaterowie wyjeżdżają na romantyczne wakacje – żeby bliżej się poznać i sprawdzić, czy ich związek ma jakąś przyszłość – jednak szybko zostają one przerwane. Okazuje się, że Magnus wiele lat wcześniej dla żartu założył kult czczący Wielkiego Demona. Wiadomo, czarownik był pijany, a głównym założeniem sekty było robienie głupich żartów i hedonizm. Niestety, coś się zmieniło i w chwili obecnej jego wyznawcy mordują przyziemnych i faerie, wzywają demony, no nie są najgrzeczniejszymi obywatelami. Sam Magnus o tym nie pamięta i jest szczerze zdziwiony, kiedy okazuje się, że jest oskarżony o bycie ich przywódcą. Ogólnie rzecz ujmując przypał, trzeba opanować sytuację, żeby rada czarowników i Clave ukrócili żywota naszego ulubionego czarownika. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam, o czym ta książka będzie, prawie spadłam z krzesła. Kto inny, jak nie Magnus, mógł po pijaku i dla żartu założyć demoniczny kult? Już wtedy wiedziałam, że mam nową ulubioną książkę z tego uniwersum. No i się nie pomyliłam.
The Red Scrolls of Magic” spełnia wszystkie moje oczekiwania. Jestem w stanie przyjmować Magnusa i Aleca we wszelkich ilościach, a Clare wybrała sobie jeden z ciekawszych momentów ich związku. Dopiero zaczęli być ze sobą tak na poważnie i oboje z lekka nie ogarniają, jak się do siebie odnosić. Alec jak zwykle jest trochę nieogarnięty, nie ma pojęcia, co robi i czegoś by chciał, ale nie wie jak, wydaje mu się, że nie jest wystarczająco dobry, a potem nagle mówi coś kompletnie kochanego i aż chce się go wytulić. Nieważne, że jest świetnie wytrenowanym zabójcą demonów. To jak z kotami, niby taki perfekcyjny drapieżnik, ale ciężko się nie rozpływać, jaką jest puchatą kuleczką. Magnus też ma swoje wątpliwości, bo kto to widział umawiać się z Nocnym Łowcą, jak to zawsze są najwredniejsze, chodzące ideały, gotowe wsadzić cię za kratki za jeden mały pentagram, a Bane w ogóle z większością dzieci anioła ma raczej chłodne stosunki. To nie ma szans się udać. Tylko przy okazji bardzo chce, żeby to się udało. Alec i jego niewinność rozwalają wszelkie stereotypy, a wszyscy jego znajomi Magnusa zastanawiają się, czy aby na pewno nasz czarownik jest przy zdrowych zmysłach. Dochodzi do tego całe dramatyzowanie na temat jego pochodzenia, że odwalił kompletną głupotę z tym kultem, a że nasz czarownik ma dobre serducho to czuje się potwornie winny całej sytuacji. Ci dwaj przez całą książkę motają się między sobą, są trochę zakochanymi idiotami, trochę słodkimi bułami i tworzy to mieszankę idealną. Każda ich rozmowa jest jak miód na moje serce. Do tego Clare zaczyna układać między nimi dramę, przez którą w kolejnych częściach „Darów Anioła” co chwilę łamią mi serce. Wiecie, że Magnus nie opowiada Alecowi o swojej przeszłości, nie chce powiedzieć, kto był jego ojcem, strach Aleca przed nieśmiertelnością Magnusa… Wybornie się o tym czytało, nieważne, jak bardzo by mnie to bolało, uwielbiam takie rzeczy i obserwowanie początku tego bałaganu było czymś niesamowitym. Teraz wiem, jak się czuje kot sprawdzający, kiedy szklanka spadnie ze stołu. Jednak to nie tylko to, Clare nawrzucała tu trochę szczegółów, na które nigdzie indziej nie znalazło się miejsca, a były mi potrzebne do szczęścia. Na przykład poza naszą ulubioną parką pojawiają się Helen i Aline, które zawsze były gdzieś na boku i wiedziało się o nich głównie tyle, że są razem. Miały kilka akcji w „Królowej mroku i powietrza”, w których złapały mnie za serducho, ale nadal było tego mało. Tym razem dostały trochę więcej czasu antenowego (?) i kurde, kocham je! Szczególnie Aline, ta dziewczyna jest wspaniała, jak gada prosto z mostu, o co jej chodzi i ciężko jej jakkolwiek przeszkodzić jak już coś postanowi. Helen może nie dało się od razu lubić, bo przepraszam bardzo, ale wróg Magnusa jest moim wrogiem, ale trudno też było jej nie wybaczyć.
W wersji oryginalnej styl Clare naprawdę nie różnił się zbytnio od tego, co znałam z tłumaczeń Maga, a raczej to polskie wydania dobrze odzwierciedlały tekst po angielsku. Od razu poczułam znajomy klimat i aż chciało czytać się dalej. Wcześniej trochę się bałam ruszać książki po angielsku, bo jednak wymaga to trochę więcej skupienia i nadal nie ogarniam części słówek, więc bałam się, jak będzie z rozumieniem tekstu. No i tak, momentami nie wiedziałam, co to za dziwne słowo, ale sporo dało się wyciągać z kontekstu i nie przeszkadzało mi to. Poza tym doceniłam te ich duże wydania. Tekst jest jakoś tak przyjemniej sformatowany, samo czytanie mniej męczyło mi oczy i szło zaskakująco szybko. Chociaż to też może być zasługa autorki, bo „The Red Scrolls of Magic” naprawdę potrafi wciągnąć i gdyby nie moje granie w trzeciego Wiedźmina i przeżywanie nowych odcinków „The Clone Wars”, skończyłabym to w kilka dni. W sumie sporą część przeczytałam po prostu na raz.
Teraz wyobraźcie sobie, że tą część piszę dwa miesiące później. Po części dlatego, że wpadłam w wir pisania fanfików o Ahsoce, ale muszę przyznać, że też chętniej zajmowałam się innymi sprawami niż czytaniem. Bo było mi, kurde, przykro. Błagam was, czytajcie tę książkę w oryginale!
Kiedy dowiedziałam się, że to nie Mag a We need YA wyda „The Red Scrolls of Magic” w Polsce, poczułam lekki niepokój. Nie miałam wcześniej zbyt wiele do czynienia z tym wydawnictwem. Czytałam od nich, chociaż wtedy jeszcze działających pod Czwartą Stroną, „Okrutną pieśń” i do dzisiaj zastanawiam się, czy ta książka w oryginale by mi się spodobała. Kupowałam ją w przedpremierze i pierwsze wydanie chyba korektora nie widziało na oczy. Błędy były nawet tego kalibru, że wypowiedzi bohaterów lądowały w narracji i jedynie nagła zmiana płci mnie uświadamiała, że coś jest nie tak. Do tego już wcześniej słyszałam, że ich tłumaczenia Adama Silvery okropnie spłaszczają tekst i zabierają z niego cały klimat. Jednak starałam się być optymistyczna. Kurde, dostali książkę, na którą czekało pół fandomu, bo to w końcu Malec. Clare jest jedną z większych autorek młodzieżówek i mamy w Polsce już 15 książek jej autorstwa. Dlatego chciałam wierzyć, że się do tego przyłożą i zadbają o to, żeby fani nie poczuli zmiany wydawcy. Teraz czuję się mniej więcej, jak tego pamiętnego razu, kiedy źle wyliczyłam moment hamowania na łyżwach i zderzyłam się z bandą. Jedyną różnicą jest to, że nie mam wielkiego siniaka na samym środku czoła.
Chciałabym tu zaznaczyć, że naprawdę nie chcę wyżywać się na tłumaczu. O ile dobrze wystalkowałam, to była pierwsza książka, jaką tłumaczył i ostatecznie to wydawca decydował o jego zatrudnieniu [i w sumie ostatecznej akceptacji tłumaczenia i wydaniu – Cup zwróciła uwagę, a to ważne, więc zostawiam] . Ja też za jakiś czas pójdę do pierwszej pracy po ukończeniu studiów i mogę mieć tylko nadzieję, że się nie wyrżnę na samym starcie. Jeżeli kogoś należy winić, to tych ludzi na górze, którzy taki tekst zaakceptowali. Przepraszam bardzo, ale tłumaczenie i korekta tutaj kuleją i zepsuły mi całą radość z czytania. To jest dramat, cytując słynnego stawonoga. Odniosłam wrażenie, że wydawca postanowił kompletnie zignorować wszystkie inne książki Clare i tłumaczenia, które już znaliśmy z Maga, a wręcz zrobić wszystko na odwrót. Szczerze mówiąc, jako fanka Nocnych Łowców, czuję się jakby ktoś po prostu pokazał mi środkowy palec.
Gdybym miała przytaczać tu wszystkie błędy, jakie znalazłam w „Czerwonych Zwojach Magii” to siedziałabym nad tym tekstem cały dzień. Dlatego pozwólcie, że zalinkuję swojego Instagrama, tam w zapisanych stories jest większość kwiatków, jakie udało mi się znaleźć (o tu relacja z czytania). Jednak nie odmówię sobie przytoczenia pewnych przykładów. Jak na przykład stwierdzenia, że Tessa „uwielbiała” Nocnych Łowców. W oryginale było „loved”. Mowa o Tessie, kurde, ktoś właśnie totalnie olał całe „Diabelskie Maszyny” i relacje między Tessą, Willem i Jemem. Kto czytał, wie, jak łamali serducho. Kurde, przepłakałam całą „Mechaniczną księżniczkę” właśnie przez nich, to nie było „uwielbiała”, nie w tym kontekście. Co jeszcze? Nagle w Sali Anioła pojawiły się portrety! Nie wiem skąd, w oryginale nie było nic o portretach, no ale cóż… Okazuje się też, że Magnus rzucił na Clary zaklęcie pozwalające jej odzyskać pamięć, ale to tylko w polskiej wersji dzieją się takie cuda. Przypominam tylko – zaklęcia nie dało się zdjąć ani przywrócić od tak pamięci, Fray sobie wszystko przypominała z czasem, jak to zaklęcie słabło. Padło też stwierdzenie, że Alec walczył w Powstaniu. Szkoda tylko, że Alec miał wtedy 2 lata, a po angielsku w tym miejscu było „war”. Tak poza tym, Miecz Anioła nagle został Śmiertelnym Mieczem. Super, nie ma to jak dosłowne tłumaczenie i olanie nazw własnych z 15 innych książek. Raphael, wiecie, ten wampir latynoskiego pochodzenia, został Rafaelem. Subtelna różnica? Może, ale Raphael właśnie brzmi latynosko i tak powinno zostać, Rafael uderza w bardziej włoskie tony. Po co w ogóle zmieniać zapis czyjegoś imienia, skoro nijak nie przeszkadza to w tłumaczeniu? Jeszcze co do naszego wampira, to okazało się też, że leci na Magnusa! Poważnie, myślałam, że się opluję, kiedy to przeczytałam. Przy okazji, Raphael był aseksualny i aromantyczny, gratuluję, właśnie zignorowaliście jego orientację. Po angielsku mieliśmy „I forgot you have no interest in Magnus”, kiedy po polsku nagle było „Zapomniałem, że nie lecisz na Magnusa”. Są jeszcze takie rzeczy jak dziwne akcje z odmianą przez przypadki. Idris czasami był odmieniany, innym razem nie, Isabelle, która zawsze pozostawała w tej jednej formie, nagle dostała odmianę, Edom w ogóle nie był odmieniany („w Edom” brzmi po prostu strasznie), a za to Gard już zostało odmienione, chociaż nigdy nie było. Czy to są błędy czy nie, no przepraszam, byłam przyzwyczajona do pewnych form i w te zmian brzmiały po prostu krzywo.
Oczywiście trafiły się też błędy niezwiązane z kanonem. Zaczynając z grubej rury: Magnus w oryginale miał przydomek The Great Poison, po polsku zmieniło się to na Wielkiego Beja i jest to tak bardzo bezsensowne, że ja nie mogę! Po angielsku była to gra słów, zarówno great jak i Magnus znaczą wielki, a poison i Bane to trucizna. To była po prostu gra słów. Wielki Bej znaczy tyle, co nic i do tego brzmi źle. Chyba ktoś próbował nawiązać do nazwiska Magnusa w kosmicznie łopatologiczny sposób. Jakby nie można było zrobić Wielkiego Truciciela i tadam, kryzys zażegnany. Ewentualnie na odpowiedniej stronie zrobić przypis z tłumaczeniem obu członów nazwiska Magnusa. Już taka sytuacja miała miejsce z Churchem w „Królowej mroku i powietrza”, po prostu zrobiono przypis, że church znaczy kościół i wszyscy szczęśliwi. Ostatecznie się zdenerwowałam, jak doszło do momentu, w którym Magnus sam mówi, że jego przydomek to gra słów, bo to jego imię i nazwisko. Po polsku nie ma to najmniejszego sensu! Pojawił się też taki dziwny wygibas językowy jak „Ich związek trwał niedługo”. Wystarczyło zamiast „niedługo” napisać „krótko”. Na samym początku jest, że spali w hotelu, kiedy od początku nocowali w paryskim apartamencie Magnusa, który pojawia się chyba rozdział później. Tessa poza „uwielbianiem Nocnych Łowców” wykazała się też „olimpijskim spokojem”. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego sformułowania i aż rozesłałam to do znajomych, którzy też sądzili, że to jakiś błąd. Dopiero jedna osoba na Instagramie napisała mi, że takie sformułowanie istnieje naprawdę. I tu zapytam, czy nie byłoby bardziej zrozumiałe napisanie, że po prostu była spokojna? Albo użycie „stoickiego spokoju”? To jest młodzieżówka, a nie tekst dla językoznawców, fajnie by było nie dostawać zawieszenia systemu podczas czytania. Były momenty, w których kompletnie zmieniało się znaczenie danego zdania. Na przykład ojciec Aleca w rozmowie z nim używa słowa „men” i definitywnie chodzi tam o mężczyzn, szczególnie biorąc pod uwagę dalszą część jego wypowiedzi, która odnosi się do homoseksualizmu. Po polsku „men” zostało przetłumaczone na „człowiek”, co jest totalnie bezsensowne, tym bardziej, że Robert miał w tym momencie na myśli Magnusa i już określił go jako Podziemnego. Poza tym rodzeństwo Aleca umawiało się zarówno z ludźmi jak i z Podziemnymi i nigdy nie mieli z tego tytułu problemów, w tej rozmowie chodziło głównie o bycie w związku z innym mężczyzną. Ktoś też nie przetłumaczył słowa „party”. Powiedzcie mi, czy ktoś w przedziale wiekowym 15 – 25 w ogóle u nas używa słowa „party” jako synonimu „impreza”? Bo brzmi to trochę jak taka próba wpasowania się w „młodzieżowy slang” i zakończyła się ona taką samą porażką, jak wszystkie inne. Błagam, nie róbcie tego. Mogę jeszcze wymienić epickie wywalenie się na zrozumieniu tytułu serii. Po angielsku mamy „The eldest curses”, seria po polsku nazywa się „Najstarsze klątwy”. Do tego momentu było wszystko okej. Po czym Magnus w książce został nazwany jako „eldest curse” co było wręcz oczywistym wyjaśnieniem tytułu serii. W naszym wydaniu został „najstarszą plagą”. To jest ten moment, kiedy zaczynam się śmiać z bezsilności.
Mam jeszcze dwie bolączki, które powodowały, że non stop zgrzytałam zębami podczas czytania. Zwą się one „młody łowca” i „Łowca”. Te dwa określenia pojawiały się tak często, że gdybym dostawała złotówkę, za każde znalezienie ich w tekście, stać by mnie było na wycieczkę do Czech połączoną ze sterylizacją i tygodniowym balowaniem w imię wolności od widma posiadania bombelka. (Przysięgam to kiedyś zrobić.) Może zacznę od „młodego łowcy”, bo taki oto przydomek nagminnie otrzymywał Alec. Widziałam to dosłownie co chwila i za każdym razem czułam się trochę, jak Anakin na widok piasku. No nie, po prostu, kurde, nie. To było tak niezgrabne jak określanie postaci w opowiadaniach na wattpadzie jako „czarnowłosa” czy „niebieskooki”. Tylko jeszcze gorzej, bo to zostało opublikowane w książce. Naprawdę, Alec zostawał co chwila „młodym łowcą”, jakby nie dało się go wymienić z nazwiska czy z perspektywy Magnusa określić go „jego chłopakiem”. Często były to zdania, które nawet nie potrzebowały doprecyzowania, o kogo chodzi, bo to po prostu wynikało z kontekstu i każdy by się domyślił, że chodzi właśnie o Aleca Lightwooda, słodką bułę i najbardziej uroczego zabójcę demonów na tej planecie. Co do „Łowcy” to pojawiał się często jako zamiennik „Nocnego Łowcy”. Jest tylko jeden problem, „Nocny Łowca” to nazwa własna, wiecie? Bez pierwszego członu wydawało się to łyse, a do tego też pojawiało się non stop. Istnieją inne określenia na naszych ulubionych pogromców demonów, na przykład Nefilim, Dzieci Anioła. Momentami wystarczyło określić ich narodowością i zamiast „Łowcy z rzymskiego Instytutu” dać „Włosi”. Często nie trzeba było tego dookreślania ich, bo w samym kontekście zdania chodziło o nich, czyli taki sam przypadek jak z „młodym łowcą”. Błagam, niech nikt nie robi tego więcej, może jeszcze byłoby to znośne, gdyby nie pojawiało się co akapit. Niech też nikt mi nie mówi, że to tylko po to, żeby unikać powtórzeń, bo czasami to były właśnie te straszne powtórzenia, zresztą inne też wyłapałam. A moim skromnym zdaniem, człowieka znającego się na tyle, na ile pisze głupie opowiadania, zbyt mocno boimy się powtórzeń. Czasem lepiej już walnąć dwa razy to samo słowo w zbyt krótkim odstępie niż stworzyć językowego potwora, byleby tylko trzymać się świętych zasad. (Cup pewnie na tym momencie sprawdzania ma mnie kompletnie dość i mamrocze coś, że jednak mogłabym te powtórzonka opanować XD Love u! [it’s not that bad this time] ← To ona sama napisała, ja nie zmuszałam!)
Chętnie jeszcze zrobię osobisty rant na to, jak wydawca mówił wszystkim naokoło, że „Czerwone Zwoje Magii” można czytać bez znajomości reszty książek Clare. Ja rozumiem, że marketing przede wszystkim, ale tu nasuwa się jeden komentarz: X D. Wszystko w teorii można czytać bez znajomości reszty uniwersum. Mogę sobie wyciągnąć „Dom Hadesa” bez czytania reszty „Olimpijskich herosów” albo obejrzeć „The rise of Skywalker” jako pierwszy film z „Gwiezdnych Wojen” (dobra, to w sumie można, bo ten film to totalny chaos czy się zna SW, czy nie), nikt wam nie broni zobaczyć „Endgame” bez znajomości MCU. Pytanie tylko, ile z tego zrozumiecie? Jak dobrze będziecie się bawić? Ile sobie zaspoilerujecie z innych części? „Najstarsze klątwy” to nowa seria, tak, ale osadzona dokładnie w środku „Darów Anioła”. Pojawiają się w niej postaci z innych książek, które spoilerują chociażby „Diabelskie Maszyny”. Wiecie, co było jednym z moich największych pytań podczas premiery „Miasta niebiańskiego ognia”? Tożsamość ojca Magnusa, którą tu macie podaną w pierwszej połowie książki. No ale cóż, patrząc po treści, nawet ludzie odpowiedzialni za wydanie „Czerwonych Zwojów Magii” nie orientują się w uniwersum, więc może po prostu nie wiedzieli. Wypadałoby, ale kto by się przejmował. Przecież to tylko książka, której wyczekiwali fani. Ta o jednej z ulubionych par w uniwersum Nocnych Łowców. Kto by się przejmował?
Wiem, tupię tu nogą, warczę i w ogóle denerwuję się jak dzieciak, ale prawda jest taka, że jestem po prostu zła na to, jak zostaliśmy potraktowani. Czuję się, jakby wydawca wziął tę książkę tylko ze względu na jej popularność, żeby się bardziej wybić (i tak też wyglądały ich reklamy), a wszystko pod płaszczykiem takiej przychylności dla czytelnika. Tak, daliście nam błyszczącą okładkę, a przy okazji tekst z wręcz śmiesznymi błędami, ignorując wszystkie poprzednie książki Clare. Chętnie wymienię tę okładkę na dobrze zredagowaną wersj. A jeżeli dalej chcecie olewać pozostałe książki Cassie, nieważne z jakiego powodu, to pamiętajcie, że drugi tom dzieje się pomiędzy „Darami Anioła”, a „Mrocznymi Intrygami”, dodając do tego dwa zbiory opowiadań, bo w „The Lost Book of White” pojawia się Max. Będziecie mieli o wiele więcej okazji do popełnienia błędów. Mi w tej chwili jest najzwyczajniej w świecie przykro, Magnus i Alec zasługiwali na coś lepszego, a tym bardziej czytelnicy. Ja sobie poradzę, chętnie wesprę autorkę czytając jej książki po angielsku, ale są też osoby, które nie znają tego języka na takim poziomie (chociaż mówię wam, skoro ja dałam radę, to nie był to skomplikowany tekst) albo nie są w stanie wydać 70 złotych na jedną książkę. I dlatego też trzymam kciuki, że to Mag wynegocjował prawa do „Chain of gold”. Ostatecznie, oryginałThe Red Scrolls of Magic” był wspaniały i polecam go każdemu, wydanie polskie co najwyżej przyczyniło się do mojego ekspresowego przejścia trzeciego Wiedźmina.
I dopisuję ten akapit kilka dni później, już bez poprawek, bo jestem nieogarem. Pisząc wszystko wyżej tak się zajęłam tymi błędami, że zapomniałam o jednej ważnej rzeczy. To nie było tak, że całych „Czerwonych Zwojów Magii” nie dało się czytać. Były momenty, kiedy tekst był nawet przyjemny w odbiorze. Tylko te minusy przeważyły, zbyt mocno mnie drażniły i nawet kiedy nie było żadnych większych błędów, co chwila pojawiał się ten nieszczęsny „młody łowca”. Po porządnych poprawkach to mogło być dobre. Także za tłumacza trzymam kciuki, żeby kolejne zlecenia szły lepiej i miały dobrą korektę. Upraszam też, żeby nie znęcać się nad tym człowiekiem, bo nie on jeden był odpowiedzialny za ostateczną wersję tekstu.

PS Zanim ktoś się na mnie rzuci, że sama piszę na poziomie pantofelka, podpowiem tylko tyle: nie trzeba być piekarzem, żeby ocenić smak chleba. Nie muszę skakać Lutza, żeby zauważyć, że był najechany na złej krawędzi. I nie muszę być Magdą Gessler, żeby wiedzieć, że zupa smakuje jak pomyje po praniu bielizny bawarskiego himalaisty.
PS2 Polecam granie w Wiedźmina, skoro już się pojawił jako bohater trzecioplanowy. Może partyjka Gwinta?

0

środa, 29 kwietnia 2020

Tak wiele stracić i tak wiele zyskać: Narodziny Królów, C. S. Pacat



Seria: Zniewolony książę
Tytuł: Narodziny królów
Autor: C.S. Pacat
Wydawnictwo: Studio JG
Ilość stron: 387
Ocena: 10/10
Opis: Gdy szokująca prawda wychodzi na jaw, Damen zmuszony jest stanąć przed Laurentem jako następca tronu Akielos, a zarazem mężczyzna, który zabił jego ukochanego brata. Czy książę Vere zdoła przekonać się do zawarcia sojuszu z kimś, kogo od lat nienawidził i pragnął jego śmierci?
Tymczasem wojska regenta zmierzają na południe, gdzie swoje siły gromadzi również Kastor. To właśnie stolica Akielos stanie się areną, na której rozstrzygną się losy obydwu królestw. Czy Damen i Laurent zdołają odsunąć na bok prywatne urazy, zjednoczyć wrogie sobie armie i pokonać uzurpatorów, którzy odebrali im trony? Żaden z nich nawet nie podejrzewa, jak daleko sięga intryga regenta i jakie odkrycia czekają u kresu tej wyprawy...

„Pewnie nigdy byś nie przypuszczał, że książę może zazdrościć niewolnikowi.


Ta książka była tak dobra, że nawet nie wiem, jak zacząć. Mam ochotę trochę sobie pokrzyczeć. Jeżeli w poprzednich częściach się zakochałam, to na moje odczucia względem tej trzeba znaleźć jakieś nowe określenie. Jeszcze nigdy tak szybko nie zaczęłam szukać fanficów. Piszę tę recenzję dosłownie dzień po przeczytaniu i jestem już tak stęskniona za Damenem i Laurentem, że rozważam sprzedaż nerki, żeby móc sobie zamówić zbiór opowiadań. Naprawdę, jest niewielu autorów, którzy potrafią mnie tak mocno związać ze swoimi postaciami. C. S. Pacat udało się to po mistrzowsku. „Narodziny królów” były po prostu idealne.
(Mały przerywnik, właśnie zauważyłam, że mam w pokoju pająka i zaczyna, się martwić, że zje mi twarz jak pójdę spać. Żegnaj okrutny świecie.)
Dobra, kochani moi, nie oszukujmy się. Nie mogę opowiedzieć o fabule bez spoilerowania poprzednich części, więc hm, jeśli zastanawiacie się, czy „Zniewolony książę” jest dla was, tutaj macie linki do recenzji poprzednich części:

Fabuła zaczyna się dokładnie tam, gdzie się zakończyła w poprzedniej części. Do Ravenel przybywa akieloński oddział pod dowództwem starego przyjaciela Damena. Powoli wszyscy się dowiadują, że jest on księciem Damianosem, w powietrzu wisi drama między nim a Laurentem. Jednak mimo wszystko książęta łączą swoje siły, żeby odzyskać panowanie nad Vere i Akielos. To jest dosłownie cała fabuła, jeżeli mam omijać spoilery. Damen i Laurent muszą ogarnąć, co się między nimi dzieje, przy swoich ludziach zachowywać się jak darzący się szacunkiem władcy i odebrać władzę Kastorowi oraz Regentowi.  Proste jak budowa cepa, nie? No kurde, nie z Laurentem i jego wujem. W tej części ich intrygi robią się jeszcze bardziej pokręcone i niebezpieczne. Zakładam też, że jeżeli ktoś dociera do trzeciego tomu tej serii, jest już totalnie wciągnięty w relacje między książętami. To jest równie ważny wątek, a w „Narodzinach królów” jest tego więcej niż w dwóch poprzednich częściach. Tym sposobem Pacat zrobiła naprawdę wciągającą książkę, mając tak naprawdę dwa wątki. Jasne, pojawia się kilka pobocznych linii fabularnych, ale one są bardzo ściśle połączone z główną osią historii.
Narodziny królów” są jedną z takich książek, która praktycznie cały czas gra na emocjach czytelnika. Nie potrafiłam jej czytać spokojnie: albo panikowałam nad losem książąt lub ich związkiem, albo się nad nimi rozpływałam. Ze względu na to, że większość tekstu jest napisana z perspektywy Damena, mogę go obwiniać o to, że razem z nim zakochałam się w Laurencie. Ja dosłownie przeżywałam to, jakby nastąpiło jakieś połączenie naszych umysłów. Muszę przyznać, że nie często zżywam się aż tak mocno z historią, ale jak już to się dzieje, nie ma siły, żeby książka mi się nie spodobała. Przynajmniej do tej pory się tak nie zdarzyło. Bardzo spodobała mi się dynamika między książętami w tej części. Jak obaj na swój sposób radzili sobie z tym, co już wydarzyło się między nimi, co do siebie czuli i rolami, w jakich teraz się znaleźli. Na początku to była tak mocna mieszanka miłości i nienawiści, że spodziewałam się po nich obu wszystkiego. Było mi równocześnie przykro, ale też nie mogłam przestać się rozpływać nad tym, jak Laurent potrafił po cichu wbijać szpilę Damenowi, udając przy tym, że stosunki między nimi są całkowicie w porządku, bo tego wymagała sytuacja. W ogóle Laurent sprawiał, że co dwie strony musiałam przerwać, żeby pozachwycać się tym, co akurat zrobił. To były naprawdę różne rzeczy. Czasem chodziło o to, że był niesamowicie uroczy i kochany, czasem zaskakiwał mnie swoim tekstem albo jakąś cwaną intrygą, on w tej części przekroczył tyle granic, że po prostu nie mogę. Nawet opowiedział o przygodzie w burdelu! Albo zaliczył przypał z jednym ze swoich cwanych planów, ale zrobił to w tak genialny sposób, że do teraz nie wierzę, że to się wydarzyło. Gdyby człowiek mógł wybuchnąć z nadmiaru emocji, już nie pisałabym tej recenzji, a jeszcze nie zaczęłam o zakończeniu… Po pierwsze, to powinno być jeszcze co najmniej 20 stron, którymi mogłabym się nacieszyć, bo koniec nastąpił w momencie, gdzie kończyła się fabuła, ale nie moje potrzeby na więcej Damena i Laurenta! Ostatnie rozdziały kilka razy wprawiły mnie w stan przedzawałowy. Pacat tak sobie obmyśliła całą fabułę, że mogła tam rzucać seriami plot twistów. Mało tego, na ostatnie strony walnęła jeszcze symboliką i tak się zabawiła przeszłością książąt, że prawie się rozpuściłam nad tym, jakie to było idealne pod względem literackim. Dość proste, ale i d e a l n e! Dlatego też naprawdę powinien tam być epilog, który pozwoliłby mi na uspokojenie emocji. Jak mogę podsumować w jakiś sposób swoje uczucia to hm… Kojarzycie tą scenę z pierwszego Shreka, jak Shrek i Osioł pojawiają się w Duloc? Wiecie, kiedy trafiają na tą budkę ze śpiewającymi lalkami i Osioł krzyczy, że on chce jeszcze raz? Po „Narodzinach królów” jestem osłem. A w ogóle to ta scena ma super przeróbkę w Halloweenowym dodatku do Shreka, kiedy nasz ukochany ogr z baśniową ekipą wpadają do opuszczonego Duloc. Polecam.
Kończę już o tym, jaka jestem emocjonalnie rozjechana. Są jeszcze dwie ważne rzeczy, o których muszę tu napisać. W pierwszej kolejności – kontrowersje. Odkąd „Zniewolony książę” został wydany po polsku, już ileś razy czytałam, że autorka pochwala, a nawet fetyszyzuje niewolnictwo i pedofilię. Bo przedstawiła to w książce. Bo w przedstawionym świecie jest na to społeczne przyzwolenie. Przepraszam, ale nauczcie się czytać ludzie. Jak ktoś miał wątpliwości to „Narodziny królów” są moim dowodem, że jest inaczej. Od samego początku łatwo jest wyczytać, że główni bohaterowie (których przecież czytelnicy mają darzyć sympatią i są głównym środkiem przekazu w tekście) nie pochwalają tego. No Damen musi trochę przeorganizować swoje poglądy, co też jest ważne i cieszę się, że zostało to pokazane w całej serii. Autorka opisuje te rzeczy jako mniej lub bardziej akceptowane przez społeczeństwo Vere i Akielos, ale przy okazji robi to w taki sposób, żeby czytelnik mógł odczuć, że wcale nie jest to dobre, a tym bardziej pochwalane czy gloryfikowane. Czy naprawdę lepiej byłoby traktować ludzi jak idiotów i przy tych fragmentach dopisywać, że oj oj, pamiętajcie, że to jest złe? Naprawdę? O wiele lepszy przekaz uzyskuje się przy zastosowaniu odpowiedniej stylistyki czy odczuć bohaterów, z którymi „spędzamy” większość książki. Lepiej odczuć na sobie ten dyskomfort niż przeczytać coś, co i tak wiemy. Naprawdę cieszę się, że Pacat wprowadziła te wątki, ja w niewielu książkach popularnych zetknęłam się z podobnymi przekazami, chyba jeszcze mało który autor nie próbował sprawić, żebym czuła się źle podczas czytania. Nie w takim sensie, że sama książka była okropna, ale żebym czuła psychiczny dyskomfort. Odnośnie pedofilii, hej, pamiętacie, kto to robi? Regent, ten totalnie najgorszy człowiek w całej serii, który i tak wzbudza w czytelnikach niechęć, a jego zamiłowanie do młodych chłopców jedynie mocniej wpływa na ten obraz. I jest w tym jeszcze jedna ważna rzecz [SPOILER] Regent również wykorzystywał w ten sposób Laurenta. Ogólnie wychodzi to na jaw dopiero w 3 tomie; ja domyśliłam się po pierwszym przez pewne wzorce zachowań Laurenta. Kiedy już się wie, zauważa się, jak wielki wpływ miało to na kształtowanie się jego osobowości i jak wiele zachowań księcia wynika właśnie z tego. Dobrze rozumiem, czemu to się pojawiło w tej serii, a również bez takiego przedstawienia Regenta wydawałoby się to trochę mniej trzymać kupy. [KONIEC SPOILERA] Jeżeli zaś chodzi o niewolnictwo, to należy zwrócić uwagę na dwie ważne rzeczy. Cała seria jest mocno wzorowana na starożytnych społeczeństwach Rzymu i Grecji (głównie Akielos), w których niewolnictwo było czymś na porządku dziennym. Bez tego wątku cała fabuła nie miałaby większego sensu - w końcu Damen został wysłany do Vere jako niewolnik. Od samego początku „Zniewolonego księcia” Pacat nam pokazuje, jak tytułowy książę coraz bardziej zauważa, jak niesprawiedliwy i zły jest to system. Laurent od samego początku nim gardzi. Do tego [SPOILER] w „Narodzinach królów” obaj otwarcie rozmawiają o zniesieniu niewolnictwa po odzyskaniu władzy. [KONIEC SPOILERA] Ludzie, proszę, czytajcie ze zrozumieniem! Literatura popularna to nadal pewna forma sztuki, którą należy umieć interpretować. Wiecie, jakie to by było toporne, gdyby autorka pisała o wszystkim wprost? Wyobraźcie sobie, ile tekstu nagle wyleciałoby z książki. Już nie mówiąc o tym, że o wiele większy wpływ na czytelnika wywrze to, że sam zauważy, jakie coś jest złe.
Drugą kwestią jest erotyka, bo wydaje mi się, że ludzie dalej myślą, że to jednak książka o gejowskim seksie. W pierwszym tomie tak została przedstawiona kultura Vere, więc to cały czas pojawiało się gdzieś w tle. W drugiej części verańscy żołnierze często do tego nawiązywali, bo to nadal była ich kultura, no i pojawiło się kilka scen. W „Narodzinach królów” ograniczyło się to jeszcze bardziej. Znowu było kilka fragmentów między Damenem i Laurentem, raz na jakiś czas jakieś teksty, przez większość czasu autorka skupiała się na fabule i relacjach między postaciami. Poza tym nie będę udawać, że nie podobało mi się, że ta erotyka się pojawia. Cokolwiek, nie jestem idealnym czytelnikiem, a tym bardziej recenzentką (tą to jestem tragiczną). Pacat po prostu potrafi napisać to dobrze, bez żadnego dziwnego rozpadania się na kawałki, podwijania palców, świętego Barnaby i tak dalej. Nie robi o tym całych rozdziałów, kiedy fabuła czeka, nie rozwleka się zbytnio. Nigdzie nie lata czyjś niemożliwie wielki interes. Ta kobieta potrafi pisać erotykę ze smakiem, bez zbędnych opisów, które wywołują głębokie zażenowanie i ból istnienia. Nie ma potrzeby przedstawienia kogoś jako najwspanialszego faceta we wszechświecie, żeby fanki mdlały i się rozpływały. Ona po prostu potrafi to pisać i nie daje się zbyt mocno ponosić fantazji, więc nie jest to też totalnie odrealnione. Nie, żebym miała jakieś doświadczenie, ja tylko czytam fanficki. I tak, patrzę na ciebie, Maas! Do dzisiaj mnie lekko wzdryga po Dworach!
Dobra, mam nadzieję, że napisałam wszystko, co chciałam. Jak nie, to najwyżej walnę kolejny post, bo o tej serii to ja mogę pieprzyć, ile wlezie. No i jeszcze czekają mnie opowiadania, niech tylko znajdzie się jakiś wolny pieniądz. Mogę tylko dodać, że pijany Laurent był czymś równie stresującym, co cudownym. Za to Makedon po kilku głębszych stał się tym wujkiem, który wszystkim opowiada, jacy są super wspaniali. Kocham! Po tym już naprawdę powinniście wiedzieć, czy chcecie to czytać, czy też nie. Ja od siebie mogę z całego serducha polecić, jeżeli tylko tematyka was nie odstrasza! Osobiście mogłabym jeszcze przeczytać całą książkę o tym, jak Damen i Laurent sobie żyją, bez większych intryg i dram. Pacat pisze tak dobrze, że mam ochotę przeczytać całą serię jeszcze raz dla samej przyjemności czytania i z tęsknoty za książątkami. (Borze, mam pierdylion książek do przeczytania, ale naprawdę to rozważam.)


0